Rozdział 3

– Proszę pana?!

Zatrzymuję się, słysząc głos dzieciaka dobiegający z placu obok. Płytki oddech chwilowo nie pozwala mi zapytać, o co chodzi. Podpieram dłonie o kolana, by po dziesięciu przebiegniętych kilometrach uspokoić pracę płuc. Przyszedł czas na odpoczynek.

– Co jest, młody? – pytam zziajany, czując, że po czole spływają mi krople potu.

– Poda mi pan piłkę? – Wskazuje palcem na fragment chodnika za mną. – Wpadła do kosza. Widzi pan?

– Jasne – odpowiadam i po chwili przerzucam ją za ogrodzenie.

– Dziękuję! A może chce pan z nami zagrać?

– W nogę? – Śmieję się, przypominając sobie, że nigdy nie byłem w tym sporcie dobry.

– No jak pan sam widzi – podrzuca piłkę w górę – to piłka do nożnej! Kolega zaraz idzie do domu i nie mamy bramkarza.

– Chyba muszę odmówić. – Ściągam dżokejkę, bo mam wrażenie, że zaraz mózg mi wyparuje. – Mieszkam naprzeciwko i nieraz widzę, jak gracie, więc znając wasze umiejętności, ze swoimi spaliłbym się ze wstydu.

– Jak pan uważa. To w takim razie spadam do kolegów.

– Jasne!

Przez siatkowe ogrodzenie dostrzegam wolne miejsce na huśtawce. Nie zaszkodzi się zatrzymać i odpocząć kilka minut. Przechodzę na plac zabaw, po drodze kupując w budce kubek gorącej kawy, po czym usadawiam się na blaszanym siedzisku. Rozsuwam bluzę, choć przy tak zimnym wietrze nie jest to najlepszy pomysł. Mokrą od potu koszulkę mógłbym praktycznie wyżąć, ale poranek bez kilkukilometrowego biegu to poranek stracony. Nieważne, czy pada, czy praży, czy sypie śniegiem. Odprężenie i wyrwanie się z czterech ścian mieszkania to istne zbawienie.

To wszystko miało być zdecydowanie łatwiejsze... Przyzwyczajenie się do otoczenia i pozwolenie, by cię w całości pochłonęło. Gówno prawda. Jaka asymilacja? Kogo ty oszukujesz? Porzuciłeś wszystko, co było wcześniej. Zostawiłeś rodzinę, za którą tęsknisz. Zostałeś sam, bez prawdziwych przyjaciół. Nie masz dziewczyny, psa czy choćby zasranego chomika. Ale to subiektywne odczucia i chyba najmniej ważna kwestia dla Tony'ego w obliczu wagi całej sprawy. Przynajmniej wynagrodzenie jest w miarę solidne, więc po wszystkim Chester wybierze się na długie wakacje. Tylko gdzie?

– To się pomyśli – mruczę pod nosem i upijam łyk kawy, wpatrując się w tym czasie w czerwoną zjeżdżalnię, po której szorują pupami roześmiane dzieci. Patrząc na to miejsce przez kuchenne okno, zawsze się uśmiecham. Spędzane tu wieczory też płyną jakoś milej i szybciej...

Scarlett, zawsze mówiłaś, że chciałabyś, aby nasze dzieci miały ogromny, cudowny plac zabaw w ogrodzie. Byśmy mogli spędzać w nim każdą wolną chwilę, ciesząc się tym, czym młodzi i zakochani ludzie powinni się cieszyć. Zgadzałem się z tobą i nawet obiecałem, że postaram się zbudować wszystko, o czym marzysz. Te kilka huśtawek, piaskownicę, drewniany domek z drabinką i czerwonym dachem i wszystko inne, co tylko przyszłoby nam do głowy. To miało szansę na spełnienie, ale niestety życie potrafi zaskakiwać w najmniej spodziewanym momencie.

Diagnoza była jedną z najgorszych, jeśli nie najgorszą rzeczą, jaką kiedykolwiek usłyszałem. Do tej pory dzwonią mi w uszach jej trzy ostatnie słowa: jest pan bezpłodny.

Nagle nasze małżeństwo, które wydawało mi się trwałe i nie do obalenia, runęło jak domek z kart. Wspomnienie tego dnia cały czas szarpie mi serce. Chciałem stać się kimś innym, niż było mi dane. Tak wtedy myślałem. Oszukiwałem sam siebie, łącząc to z ogromnym poświęceniem wszystkiego, do czego pragnąłbym teraz wrócić. Pogodziłem się z przeszłością, pogodziłem się z Chesterem, którego przez jakiś czas nienawidziłem, i być może pomógł mi w tym właśnie Tony.

Tylko jedna rzecz pozostała bez zmian: nadal cię kocham, Scarlett.

– Chyba potrzebuję psychiatry... – szepczę, po czym zgniatam w dłoni pusty kubek po kawie. – Zaczynam świrować. – Odpycham się nogami od piaszczystej powierzchni i zaczynam się bujać. – Już nawet gadam sam do siebie...

– Niech pan zejdzie. To nie jest miejsce dla pana.

Odwracam głowę.

– Słucham?

– To huśtawka dla dzieci – strofuje mnie jakaś starsza kobieta trzymająca za rękę chłopca. – A pan mi na dziecko nie wygląda. Niech pan spojrzy: cały drążek się wygina.

– Przepraszam... – Wstaję. – Naprawdę przepraszam. Do widzenia.

Mijam staruszkę, a zgniecionym kubkiem celuję do kosza. Dosuwam zamek bluzy, bo zaczynam marznąć. Spędziłem na powrotach do przeszłości całe pół godziny, choć planowałem zabawić tam tylko kwadrans. Codziennie to samo. Mam już mętlik w głowie, a decyzja, którą wczoraj podjąłem, dodatkowo go potęguje.

Kupiłem drogi bilet, którego zwrotu nie przyjmują.

Dobiegam do świateł, a że trafiam akurat na zielone, to dotarcie do mieszkania zajmuje mi niecałe cztery minuty.

– Wody!

Dopadam do kranu, odkręcam go i zaczynam łapczywie pić. Przerywam, gdy z pokoju dobiega sygnał prywatnego telefonu. Zrzucam przepocone ubrania i zgarniam smartfon z biurka. Widzę tylko sygnał, więc od razu uruchamiam na MacBooku strzeżoną transmisję.

Chwilę to trwa, więc rozsiadam się wygodnie na zniszczonym fotelu i odpalam papierosa. W prawym górnym rogu ekranu pojawia się okno z obrazem z kamery ukrytej w wizjerze drzwi. Na klatce schodowej czysto, więc spokojnie zaciągam się dymem i standardowo sprawdzam wykrywacz podsłuchów, czy aby nie komunikuje, że mam pluskwę. Tutaj też czysto. Zresztą za co mieliby mnie podsłuchiwać? Gdyby gangsterka chciała sprawdzać każdego współpracownika w taki skomplikowany sposób, to nie zajmowałaby się niczym innym jak zakładaniem podsłuchów u setek współpracowników i słuchaniem ich gadek. Nie, to tak nie działa. Poza tym, gdyby mieli mnie za kreta, już bym o tym wiedział. Ale niech będzie. Sprawdziłem, mogę rozmawiać na luzie.

Ekran w końcu wypełnia obraz gościa w białej, idealnie wyprasowanej koszuli. Jego wymuskany zarost i nienaganna fryzura podpowiadają mi, że zaliczył wczoraj wizytę u barbera.

– No proszę... – Wypuszczam dym wprost w kamerkę. – Takiemu to dobrze. Koszula, krawacik, piękny fotel, nowa fryzura... – Strzepuję popiół do popielniczki. – Nawet kwiatki w doniczkach masz ładniejsze.

– Chester... Daruj sobie te uszczypliwości. Nikt nie broni ci założyć koszuli. Byłoby mi wręcz miło, gdybyś się jednak ubrał.

– Nie jestem uszczypliwy. Po prostu pomyślałem, że zrobię ci striptiz na żywo. Mam jeszcze na sobie spodnie od dresu, ale mogę je szybko ściągnąć. – Podnoszę się z miejsca i okręcam. – Widzisz, jak seksownie przepocone?

Adrew splata palce i podpiera na nich podbródek. Jego znudzone spojrzenie daje mi do zrozumienia, że jednak nie ma ochoty na striptiz.

Uuu, jaka szkoda.

– Usiądź i posłuchaj.

– Tak jest. Mój starszy agencie nadzorujący gówno, w którym brodzę. – Pociągam nosem. – Mmm, ale pachnie.

– Ameryka będzie ci wdzięczna.

Przykładam dłoń do serca.

– Tylko o tym myślę, ale wiesz co? Mam jedno pytanie.

– Jedno, Chester. – Wskazuje na mnie palcem. – Mam nadzieję, że związane z właściwym tematem.

– Dlaczego łączysz się ze mną w niedzielę o dziesiątej rano? – Rozkładam ręce, mówiąc zdecydowanie ciszej. – Czy ja nie mogę mieć choć jednego dnia wolnego?

– Nie. – Kręci głową. – Ty nawet gdy siedzisz na kiblu, to pracujesz.

– A gdy robię sobie dobrze?

– Cholera, Chester...

Zaczynam się śmiać. Czekałem na ten moment.

– Wyczerpałeś już limit – Andrew celuje palcem w kamerkę – więc się zamykasz i teraz ja mówię.

– Też cię lubię i dobrze cię widzieć.

– Uwierz, że ja też oddycham z ulgą, gdy mi raportujesz. Dobrze wiesz, że nie łączę się z tobą bez powodu.

– Wiem, ale czasami muszę pożartować z kimś normalnym, bo... – rozcieram dłońmi twarz – zeświruję. Moje rodzinne grono się powiększa. Po tych czterech pieprzonych latach w końcu widać konkretny postęp. Jestem tylko wkurzony, że nie wyciągnąłem od Carusa nic więcej na temat śmierci Vaniera. Urwał temat, jakby mu ktoś język obciął.

– Nie urwał. Wychodzi na to, że po prostu nic więcej nie wie.

– A my?

– Raport z autopsji bez zmian: udusił się własnymi wymiocinami. Nadal badają skład specyfiku, który przyprawił mu anielskie skrzydełka.

– To mi brzmi na strychninę. Zgadłem? Czy toksykolodzy mają porządny rebus?

– Zdecydowanie to drugie. Ktoś powrzucał do kociołka magiczne składniki, zamieszał kilka razy i... voilà, jest miksturka Żaden arszenik, cyjanek czy inna strychnina, ktoś zdecydowanie wiedział, co robi albo komu to zleca.

– Czarodziejski kociołek... – Śmieję się. – Zaczekaj, zaraz wracam.

Wstaję i opuszczam na chwilę mojego przełożonego, by pójść do lodówki, skąd wyjmuję bezalkoholowe piwo i już na sam widok bolą mnie migdałki. Zapalenie trwało jeden wieczór, tak że... Słodka, leniwa niedziela. Przynajmniej przez następne pół godziny.

– Chester. – Andrew puka długopisem w otwór kamerki. – Wiesz, że w pracy się nie pije?

Podnoszę lewą dłoń, wysuwając środkowy palec.

– Spadaj, należy mi się. – Podnoszę butelkę i upijam łyk. – Poza tym to bezalkoholowe. Twoje zdrowie za mój mafijny awans! I... – przenoszę wzrok na kalendarz – o ile się nie mylę, dzisiaj obchodzimy dziesięciolecie naszej przyjaźni. – Unoszę butelkę ponownie. – Sto lat, Kellan.

– Nie, dziękuję, nie wytrzymam z tobą tak długo. I tutaj też zaczyna się problem i pojawia odpowiedź, dlaczego w niedzielę rano zamiast piersi swojej żony oglądam twoją gębę.

Marszczę czoło, odklejając usta od szyjki butelki, i zawieszam wzrok na Andrew, który zaczął przerzucać papiery z jakiejś teczki, której zawartości nie znam.

Jaki problem? Wszystko idzie idealnie, wręcz rzekłbym, że lepiej, niż byśmy zakładali.

– Jeżeli zrobiłeś taką zamianę, to faktycznie musi to być bardzo poważne.

Też wolałbym oglądać cycki zamiast twarzy Carusa.

– Chcą zamknąć operację.

Krztuszę się.

– Co? O czym ty pieprzysz?

– Spokojnie, nic konkretnego w tej sprawie jeszcze nie wiadomo. Twój raport z nocy postawił na nogi połowę wydziału. Wyrwali mnie z ciepłego łóżka, a że moja córka ma dzisiaj urodziny, to podwójnie działa mi to na nerwy.

– Gówno mi to mówi. – Odstawiam butelkę zdecydowanie głośniej, niż powinienem. – I wszystkiego najlepszego dla Betty.

– Dzięki. Dostałeś zlecenie na morderstwo Niccola Amantiego...

– I?

– I dobrze wiesz, że nie możesz mu wpakować kulki w głowę. – Rzuca dokumentami o biurko. – Jesteś agentem, Chester, czy już o tym zapomniałeś? Działasz w dobrze znanych sobie granicach i ani milimetr dalej.

– I to ich tak zaskoczyło? Obudzili się z ręką w nocniku? To czego się, kurwa, spodziewali? Że przyjdę do drzwi Russo z bombonierką, a on poklepie mnie po plecach i wpuści do domu? Może jeszcze powinien pozwolić mi przelecieć swoją córkę?

– Chester, nie ja o tym decyduję.

– A szkoda wielka. Bo na pewno tej gadki nie popierasz. Pytam jeszcze raz: czego się spodziewali? – Podrywam się z fotela i zaczynam chodzić po pokoju.

– Dawali ci jeszcze maksymalnie pół roku. Rozpracowałeś Carusa szybciej, niż sądzili.

– Powtarzam: ręka w nocniku. Przecież to było do przewidzenia, że albo będę musiał kogoś dla nich sprzątnąć, albo zaoferować jakieś udziały. – Podrzucam ręce, choć z chęcią walnąłbym pięścią w ścianę. – Nie daliście mi jachtu ani miliona dolarów. Nie zostałem też właścicielem kasyna. Siedzę zamknięty w dwóch pomieszczeniach, udaję programistę i złodzieja lotniskowych furgonetek, więc, kurwa, co miałbym im do zaoferowania?! Mam teraz wrażenie, że oni są inteligentniejsi od was.

– Nie możesz go odstrzelić. To zabójstwo.

– Doskonale o tym wiem, ale jeżeli tego nie zrobię, nie popłynę wtedy w rejs. Musimy zrobić teatrzyk.

– Co?

– Nieważne... Andrew, chodzi o to, że nie chcę myśleć, że poświęciłem cztery lata życia zupełnie na darmo, bo wy nagle utknęliście w martwym punkcie.

– Mamy co najmniej dwadzieścia osób, które możemy zamknąć jednym pstryknięciem palców, i to dzięki tobie.

– To kropla w morzu... Nie popełniajcie tego samego błędu, co federalni trzydzieści lat temu. Nic nie da przymykanie płotek, na ich miejsce wejdą nowi. Tej rybie trzeba odciąć głowę.

– Ale kropla drąży skałę i tu chodzi o twoje bezpieczeństwo, Chester. Nie ma takiej mocy na niebie i ziemi, która sprawi, że będziesz mógł zrobić to, co ci zaproponowali.

Podnoszę wzrok. Nie dam się tak łatwo odstawić.

– To ja jestem tą kroplą, Andrew. Spędziłem cztery lata na ulicy. Podawałem rękę stręczycielom, dilerom, rabusiom i ludziom, którym najchętniej odciąłbym kutasa i wsadził go do gęby – mówię, przypominając sobie ostatni wybryk Marca. – Piłem z nimi piwo i częstowałem ich papierosami. Nauczyłem się czytać między zdaniami, jestem jak człowiek, który udaje ślepca i czyta z alfabetu Braille'a! Słuchałem o cipach, które ruchają, i przeliczałem z nimi dolce ze sprzedaży towaru, który wy im podstawialiście. Więc nie gadaj mi o bezpieczeństwie, gdy przez cztery lata nadstawiałem karku, by doczekać tego momentu. Jestem krok od wejścia do rodziny i rozpracowania tej pieprzonej pajęczyny, a wy strzelacie tej sprawie w kolano?

– Co proponujesz? – pyta bez cienia emocji.

– A będę pieprzył do ciebie na darmo? Czy moje słowa dotrą do chyba niemytych uszu McKinseya?

– Gadkę o jego brudnych uszach mu daruję. Mów.

– Skoczę się tylko wylać.

Gdy wchodzę do kibla, dopada mnie zdziwienie, że to nie ja pierwszy usłyszę od Andrew to, co sam mam mu przekazać. Decyzja FBI jest dla mnie jak spuszczenie z celownika zwierzyny, na którą od dawna się poluje. Czekasz, upatrujesz, znowu czekasz, przemieszczasz się, tropisz, szukasz śladów... A gdy w końcu się pojawia i od raniącego ją strzału dzieli cię tylko naciśnięcie spustu, ona podnosi łeb i orientując się, kto stoi naprzeciwko, ucieka w popłochu. To idealna alegoria tego, co usłyszałem od starszego agenta.

Wystarczyłoby kilka słów: „powiązania nie istnieją, nie ma czego dalej szukać", aby dać impuls kończący życie Tony'ego. McKinsey chce i może wiele, więc niech mnie nie prowokują, bym myślał, że nawiedził go duch Johna Edgara Hoovera – pierwszego dyrektora FBI, na którego mafia miała zbyt wiele.

Spuszczam wodę i wracam do kumpla. Oszaleję od tego myślowego kołowrotka.

– Andrew, dobrze wiesz, że Marco nie wystawiłby mi typa, który nie podpadłby im w jakimś stopniu.

– Domyślam się. Amanti od dawna śmierdzi jak psująca się ryba.

– Racja – stwierdzam. – Śmierdzi dla federalnych, ale od niedawna także dla Carusa, a wcześniej i dla Vaniera.

– Co wiesz?

– Prowadzi klub ze striptizem.

– To nic ciekawego. Podrzędne dupy z Białorusi, na wszystko ma papiery. – Odpala papierosa, wpatrując się w zdjęcie, które już wcześniej przyciągnęło moją uwagę. – Ale czekam na rozwinięcie wątku.

– To magazyn.

Unosi brew.

– Do czego służy?

– Rozdzielają tam przemycaną białą kawę, którą kupowałem od Marca, ale gdy przejdziesz kilka korytarzy, to dalej masz cyrk i burdel na kółkach. Pieprzy się tam cała szesnasta ulica, a Amanti opływa dzięki temu w luksusy.

– Siedział trzy lata za lekkie wymuszenia – oznajmia Kellan. – Mamy go na oku od tego czasu. Był widywany w towarzystwie typa ściganego za przemyt haszyszu, ale kiepsko szło szukanie na Amantiego jakiegokolwiek haka poza uściskami dłoni. Za to jeszcze nikogo nie wsadzili.

– Andrew, ja to rozumiem. – Przewracam oczami, znów zaczynając chodzić po pokoju. – Ale Marco się wygadał, a ja mam wszystko nagrane, dlaczego muszę Amantiego kropnąć. Mam dowody na jego działalność.

– Angel – Andrew rozkłada szeroko ręce, potrząsając nimi – kurwa, normalnie Bóg cię zesłał.

– Raczej mocnym kopem strącił z niebiańskiego piedestału – żartuję, pochylając się bliżej kamery. – Niccolo Amanti około dwóch tygodni temu dostał pierwsze, a zarazem ostatnie ostrzeżenie od ludzi Vaniera.

– Czego dotyczyło?

– Nie rozliczał się z firmą tak, jak należy. Rozumiesz?

– Chował pieniążki w niewidzialną kieszeń?

– Dokładnie. – Pstrykam palcami. – Próbował być cwańszy, ale miał wśród swoich kapusia podstawionego przez Vaniera, stąd wiedzieli, że pogrywa z nimi dość nieczysto.

– Znasz nazwisko tego kabla? Cokolwiek?

– Nie, ale dajcie mi czas.

– Ja nie mam z tym problemu, wiesz o tym.

– Dali ostrzeżenie raz, że ma oddawać tyle, ile jest w umowie, w zamian za monopol na szesnastce i w paru innych dzielnicach. Tylko on mógł tam mieć swoje kurewki, co dla niego było jak złowienie złotej rybki.

– Jego duch skąpca wygrał?

– Na tyle, by odstawić go do odstrzału. Burdel na kółkach, klub i narkotykowe interesy ma przejąć jakiś człowiek z Florydy. Postaram się dowiedzieć o nim czegoś więcej, ale wszystko w swoim czasie.

– Mam nadzieję, że brud z uszu McKinseya odpadnie na tyle, by wziął pod uwagę te informacje.

– Sprawa jest prosta. Macie na Amantiego tyle, że bez problemu możecie go zwinąć. Cichutko, na paluszkach, że nawet nie piśnie.

– Co dalej?

– To typ... – robię okrężne ruchy rękoma – chorągiewka. Trzepocze tam, gdzie mu mocniej zawieje.

– No to musimy mocno dmuchać.

– Aresztujcie go – mówię pewnie, po czym wstaję, podpierając się dłońmi o biurko. – Rzućcie mu krótki temat: ile mu grozi za to, że wujaszek RICO bardzo się na niego zdenerwował, więcej niż dwa razy w ciągu dziesięciu lat, co razem daje mu... Ile klapsów?

– Co najmniej trzydzieści.

– A jeżeli pójdzie na współpracę?

– Wyrwie dychę mniej za kratkami, jeśli sędzia będzie miał dobry humor.

– Piętnaście, ale bądźcie pewni, że kutas będzie się targował.

– To co? Pieczemy świnię na ogniu?

W końcu zaczął głośno myśleć.

– Postawcie mu sprawę jasno, że albo się podłoży, albo prokurator nie będzie się z nim cackał w tańcu. Umorzenie sprawy w zamian za współpracę. Gość zrobi wszystko, by uchronić własną dupę od krat.

– Oby McKinsey na to poszedł. Tu chodzi o twoje życie, Chester. Jedno krzywe wychylenie broni i leżysz.

– Poradzę sobie – zapewniam. – Zajmijcie się tylko cichym uprzątnięciem Amantiego i postawieniem mu sprawy jasno, że albo da mi się... – podnoszę ręce i robię palcami cudzysłów – odstrzelić, bym mógł wejść dalej, albo arrivederci bel mondo.

– Gdybym był babą, to wyrwałbyś mnie na ten włoski akcent. Co to znaczy?

– Do widzenia, piękny świecie.

– W tym szaleństwie jest skuteczna metoda. Przekażę McKinseyowi, że wrzucamy świniaka na ruszt.

– Perfekcyjnie. – Celuję palcem w kumpla. – Ameryka cię potrzebuje, Kellan.

– Masz jeszcze jakieś życzenia?

Wykrzywiam usta. Może i bym miał, ale myślę, że Andrew nie jest w stanie ich spełnić. Nie ma jędrnych piersi, a między nogami zwisa mu zdecydowanie zbyt wiele.

– Mam jedno... – Rozciągam mięśnie ramion, czując, że stawy strzelają jak na wojnie. – Wyślij mi wszystko, co masz na temat córki Vaniera.

– Córki Vaniera?

– Nie, jego prababki... – Wywracam oczami. Coś mu dzisiaj padło na uszy?

– Chester, Vaniero nie ma córki ani żony. Miał same kochanki i w mojej opinii pozbyła się go właśnie kochanka. Albo zazdrosna kochanka kochanki.

Potrząsam głową. Kompletnie pomyliłem wątki! Zdecydowanie przedawkowałem Włochy, ale nie do tego stopnia, by nie wybrać się dzisiaj na prawdziwą włoską pizzę.

– Russo... – Rozmasowuję skronie. – Chodzi mi o córkę Russo. Chyba przykleję sobie ich nazwiska na lodówce.

– Zapoznawałeś się z jej aktami na początku sprawy. Dziewczyna jest kompletnie na boku. Po co ci to?

– Po prostu wyślij.

– Coś węszysz?

– Nie wiem – odpowiadam obojętnie. – Tak mi to teraz wpadło do głowy, a że pierwsze myśli są najlepsze, to musi być coś na rzeczy.

Andrew, klikając kilka razy myszką, skupia się na ekranie laptopa i po paru sekundach, podczas których obserwuję jego ściągnięte brwi, pojawia się u mnie zabezpieczony folder. Otwieram go od razu, nie czekając na żadne pozwolenia. Długa notatka zawiera informacje takie jak data i miejsce urodzenia Marie, ale również spis tego, co najbardziej lubi jeść. Dane zdobyte pewnie na stołówkach college'u, w którym studiuje... Chemię.

– Nad czym tak myślisz?

– Brakuje mi jej zdjęcia – odpowiadam, grzebiąc w specyfikacji kierunku, Marie najwyraźniej jest prymuską. Tatuś nie musi nawet płacić za oceny albo zastraszać wykładowców, gdyż jego córka radzi sobie doskonale, co stwierdzam po zerknięciu do indeksu.

– Mówisz i masz. Był jakiś błąd w ładowaniu.

Klikam w odebrany dokument i moim oczom ukazuje się uśmiechnięta brązowooka dziewczyna. Wygląda jak zwykła amerykańska dziewczyna robiąca sobie selfie z przyjaciółką. Zdjęcie z klubu, z plaży, z zakupów i jeszcze kilku innych miejsc, gdzie pewnie nawet się nie spodziewała śledzącego ją agencyjnego fotografa.

Powiększam zdjęcie, wpatrując się w dziewczynę dość wnikliwie, bo ostatnim razem, gdy widziałem jej wizerunek w aktach sprawy, była dojrzewającą, szesnastoletnią dziewczyną z wypryskami na czole i zbyt wielkimi rumieńcami.

Ale teraz...

– To na pewno ona?

– Marie Gabrielle Russo. W całej swojej okazałości.

– Wyglądała zupełnie inaczej. – Przewijam przesłany dokument w górę i w dół. – Kompletnie bym jej teraz nie poznał.

– Hormony, dojrzewanie, kasa tatusia...

– Ale że coś takiego wyrosło z plemnika Russo, to aż... dziw bierze. – Klikam znaczkiem lupki na jej głęboki dekolt. – Cholerne chodzące dzieło sztuki.

– Ciasno?

– Może... – Zamykam folder. – Mogę ją przelecieć w ramach polecenia służbowego. RICO przewiduje odebranie cnoty na rzecz skarbu państwa?

– Chester, ty chyba naprawdę musisz odpocząć.

Zwieszam głowę, gładząc ją kilka razy powierzchnią dłoni. W tym momencie zrobiło mi się totalnie nieswojo, bo wiem, że dałem do zrozumienia Kellanowi, że... czuję się cholernie samotny i to pod każdym względem. Marie wyrosła na piękną kobietę, moja reakcja jako mężczyzny była całkowicie normalna...

Natura jednak bywa okrutna, ale jeszcze bardziej okrutne jest wiedzieć, w jakim środowisku ta nieskazitelna uroda nabiera wdzięków.

– Prześpię się chwilę. – Masuję powieki i ziewam. – Później skoczę na pizzę i zapoznam się z tym, co mi wysłałeś.

– Coś kombinujesz, a ja całą cholerną niedzielę będę o tym myślał.

– Vaniero był prywatnym kierowcą Marie.

– Tak jak kilku innych osób związanych z Russo.

– A czy te osoby studiują chemię?

– Co ma jedno do drugiego? Pracował jako prywatny kierowca, miał licencję, można rzec, że na wszystko. Woził młodą tylko na zajęcia, co miał oczywiście wpisane w umowie. Nie ma tu żadnych odchyleń.

– Jednak siedząca robota zabija szare komórki – odpowiadam, przesuwając kursor w okno dialogowe, by za chwilę móc jednym kliknięciem zakończyć połączenie. – Odezwę się. Ciśnij McKinseya, bo to, na co zaczął przystawać, to poroniony pomysł. Nie boję się ich, Andrew. Caruso jest w stanie za mnie ręczyć, a ja mam zamiar tę przyjaźń utrzymać na tyle długo, na ile będę tego potrzebował. Odstrzelę Amantiego, dzięki czemu otrzyma dziesięć lub piętnaście lat mniej, a ja spokojny rejs. Oczywiście tylko przez jakiś czas, bo myślę, że najlepsza zabawa dopiero przede mną.

– Ona raczej nic nie wie. To pieprzone oczko w głowie tatusia, więc trzyma ją z dala od interesów. Jest czysta jak łza, nic na nią nie mamy.

– Jak na razie. Przyjrzę się temu... – stukam palcem w podbródek – dogłębnie?

– Zrobię wszystko, co tylko będę mógł, by cię tu utrzymać.

– Liczę na to.

Zamykam laptopa i wciskam guzik startu na tarczy stopera. Kilka najbliższych godzin zdecyduje o tym, czy Tony pozna Marie i dowie się...

Czy może wie coś ciekawego o swoim byłym kierowcy?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top