Rozdział 22

Ponad dwadzieścia minut jazdy w totalnej ciszy. Nie odzywam się, bo przysypiam oparty o szybę, co jakiś czas budzony gwałtownym hamowaniem. Zmęczenie rozkłada mnie zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie dopytuję Caruso, w jakie miejsce zmierzamy ani o jakim człowieku mówił Rosjanin. Informacje same wypłyną na wierzch. Przesadne pytania wzbudzają podejrzenia, a szczególnie takie, które roją się w głowie Carla, dodatkowo podsycane chęcią zdyskredytowania mnie w oczach Marie czy pozostałych członków rodziny. Ten typ zrobiłby wszystko, aby mnie udupić. Nie potrafię się z nim dogadać. Przekonać go, by odpuścił, zachował się jak facet z honorem i zrozumiał, że siłą tej kwestii nie zmieni, bo choćbym nawet zniknął, Marie nagle nie zacznie go kochać. Muszę się pilnować, a najlepiej zwyczajnie unikać jego towarzystwa. W skrócie: muszę myśleć za nas dwóch... Nie, przepraszam, myśleć za nas trzech. Sorry, Tony.

Caruso ścisza radio, z którego dobiega końcówka Moonlight Shadow.

Odrywam głowę od szyby, gdy samochód objeżdża lokal o nazwie Black Bull. Nad czarnymi drzwiami wisi opisywany przez Ruska łeb byka z rogami. Furgonetka Marco parkuje od strony zaplecza, przy wyjściu oznaczonym jako ewakuacyjne. Kilka kontenerów na śmieci, na które pada światło pobliskiej latarni, i błąkający się między nimi wychudzony pies. Fruwające śmieci i niewielki ogień tlący się w blaszanej beczce. Brakuje jeszcze tylko wycia wilka i siedzącego na tej zniszczonej, skórzanej kanapie Freddy'ego Kruegera albo Morticii Adams.

– Nic się nie zmieniło – mówi Marco, gdy wysiadamy. – No może tyle, że za czasów starego Johnsona White'a biegały tu trzy psy.

– Postawili chińską budę po przeciwnej stronie.

Spoglądam na lokal, o którym powiedział teraz Luca. Za dużo Azji jak na jeden dzień.

– Biedny... – Marco przywołuje psa, uderzając dłonią w udo. – Widocznie temu udało się uciec. No, chodź tutaj, pchlarzu! Może cię adoptuję!

Kundel podkula ogon i nie korzystając z propozycji Marco, ze skomleniem ucieka chodnikiem.

– A to spieprzaj. Widocznie wolisz skończyć na chińskim talerzu.

– O kim mówiłeś, Marco? – pytam, gdy Luca podaje mi remingtona.

– O psie.

Przewracam oczami.

– Nie pytam o to. Kim jest stary White? – zadaję dyskretnie pytanie, gdy Luca i Carlo otwierają drzwi ewakuacyjne.

Marco poprawia kołnierz płaszcza, po czym ściąga skórzane rękawiczki i chowa je do kieszeni.

– Raczej kim był stary Johnson White – odpowiada, dając znak, że wchodzimy. – Bo szef niegdyś prężnie działającego gangu przemytniczego heroiny skończył tak, jak wszyscy wróżyli.

– Nie znam historii.

– Z głową w przerębli. Stary i poczciwy White uwielbiał łowić ryby na zamarzniętych jeziorach. Reszty się możesz domyślić. Idziemy, Tony. Czas odwiedzić młodsze pokolenie.

Idę jako ostatni, więc zamykam za sobą drzwi i ruszam wąskim korytarzem za Caruso, Głupkiem i Lucą. Staram się zwracać uwagę na możliwie jak najwięcej rzeczy. Twarze, rozmowy i gesty. Wygląda na to, że odwiedzamy kogoś powiązanego z nieżyjącym bohaterem historii, kto przy okazji zaszedł za skórę interesom Russo. Czyżby to właśnie było przyczyną jego potężnego zdenerwowania podczas zaprzysiężenia? Jeżeli tak, to Caruso nie wyjdzie stąd bez pozytywnych informacji dla bossa. Kolejny fragment narkotykowej układanki. Zastanawiam się, ile ich jeszcze wyjmę z koszyka. Dojdzie w końcu do tego, że braknie nam wolnych ciup dla całej tej śmietanki. Ta infiltracja dopiero się zaczęła. Cztery przeżyte lata były tylko zaproszeniem do tańca.

Stajemy przy długim barze obleganym przez grupę motocyklistów, z których każdy wygląda jak kopia wokalisty Motorhead: stylowy wąs, skórzane kurtki pełne naszywek, a na kolanach klimatyczne towarzyszki podróży. To wszystko spowite papierosowym dymem i taneczną muzyką dochodzącą z dalszej części sali, którą wnikliwie obserwuje Caruso.

– Zamówimy po kieliszku wódki i chwilę się rozejrzymy – mówi, opierając ręce o mahoniowy blat.

Głupek i Luca siadają na hokerach, po czym Marco zamawia dla nas alkohol, a dla siebie wodę.

– Kogo szukamy? – pytam, gdy barman podsuwa mi kieliszek. Sięgam po niego i wypijam wódkę na raz. Krzywię się. Bezsmakowe ohydztwo.

Marco rozchyla płaszcz i wyjmuje z kieszeni papierosy. Częstuje mnie, ale odmawiam. Jest mi teraz niedobrze. Wódka na pusty żołądek i zwalające z nóg zmęczenie. Stworzyłem fatalne połączenie, ciężkie do strawienia.

– Johnsona White'a Juniora – odpowiada, podając papierosy Luce i Carlowi. – Od kiedy pamiętam, był niesfornym dzieckiem. Nic nie zrozumiał z nauki tatusia. A szkoda... Gdyby zrozumiał, nie byłoby nas tutaj dzisiaj.

– I sądzisz, że wchodzenie do jamy niedźwiedzia jest dobrym pomysłem?

Marco śmieje się w głos.

– Niedźwiedzia, Tony? To mały, wygłodniały niedźwiadek szukający pożywienia.

– Ten mały, wygłodniały niedźwiadek rozszarpał ci dwóch ludzi. Chyba jednak nie doceniasz jego wielkich pazurów.

– Współpracowników, Tony.

– To jakaś różnica?

– Znacząca, Angel. Gdyby zabił któregoś z moich żołnierzy lub gorzej, któregoś z pozostałych dowódców, Boston stanąłby teraz w ogniu. Jednak na razie mamy względny spokój i jestem tutaj po to, żeby do tego pożaru zwyczajnie nie dopuścić. Wojna z gangami to ostateczność. Ani jednej, ani drugiej stronie ona nie służy. Stary White to rozumiał, synuś, jak widać, jest słabym uczniem.

– Nadal mnie nie przekonałeś, że to dobry pomysł. Istnieje możliwość, że skończymy wypchani śrutem. Zginęło dwóch ludzi i pewnie nie zastanawiał się, kogo sprząta z ulicy, czy made mana, czy samego bossa.

– Ale teraz się na to nie odważy. Znamy się z Juniorem osobiście. Gdy zobaczy, kto go odwiedził, zrozumie, że teren, na którym pojawił się po ośmiu latach bez zaproszenia, nadal należy do rodziny.

Luca szturcha Marco łokciem, a gdy ten spogląda na niego, kiwa brodą w głąb sali. Dostrzegł kogoś, kogo Caruso pragnie dzisiaj zaszczycić swoim towarzystwem.

– Po ośmiu latach? Czyżby siedział? – pytam, zauważając, że Marco wpatruje się w lewy róg sali, gdzie przy loży kilku mężczyzn wita się przybiciem piątki z pozostałymi obecnymi.

– Zwykły brak ostrożności. Szczeniak zahandlował na ulicy z podstawionym gliną. W domu na szczęście znaleźli tylko niewiele ponad sto osiemdziesiąt uncji heroiny. Wakacje w kurorcie zakończył trzy miesiące temu i z tego, co wiem, wyszło z nim jeszcze paru innych ludzi. No! Koniec pogadanki! – Klepie mnie w ramię. – Idziemy, Tony.

– W takim razie mogą być pod obserwacją – stwierdzam, chwilowo zatrzymując Carusa. – Naprawdę radzę się stąd wynieść, Marco. I to w tempie natychmiastowym – dodaję, będąc pewnym swoich słów.

Blondynka u Amantiego nie pojawiła się tam bez przyczyny. Zastanawiam się, ilu ukrytych tajniaków jest wśród zgromadzonych tutaj ludzi.

– Wszyscy pod nią jesteśmy. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale czy robimy coś złego, Tony? Wydaje mi się, że tylko pijemy tutaj alkohol. – Unosi szklankę, którą opróżnia jednym haustem. – A niektórzy zwykłą wodę. To nie powód do aresztowania.

Ruszam za Caruso i resztą. Odpuszczam już dalszą dyskusję, bo w ostateczności Marco ma całkowitą rację. Gliniarze przyglądający się podejrzanym mają pełną świadomość, że tamci brudzą rączki, ale potrafią robić to w taki sposób, że możliwość aresztowania z ramienia RICO jest ograniczona do minimum. Bo co to da – wsadzenie kogoś na miesiąc, rok czy dwa za zwykłą kradzież czy posiadanie nawet kilkudziesięciu gram koki? Nic. To jak strzał kulą w płot. Praca Syzyfa i zmarnowany czas, a doskonałym tego przykładem jest Junior White. To nagle nie sprawi, że przestępcze powiązania trafi szlag raz na zawsze. Na miejsce wsadzonych wejdą nowi, a góra piramidy pozostanie nienaruszona. W właśnie w takich momentach jestem najbardziej świadomy swojej pracy oraz tego, dlaczego tak cholernie długo musi to trwać. Świadomość ta nie sprawia jednak, że nie jestem tym przerażony. Wmawiam sobie, że to jeszcze tylko kilka miesięcy lub tygodni. Dobrze wiem, że karmię się kłamstwem...

Tylko skąd czerpać siłę, by ten gorzki smak uparcie znosić?

Odpowiesz sobie później, Chester. Teraz skup resztki sił i trzeźwego umysłu na pilnowaniu własnego tyłka.

– Johnson White Junior! – Marco rozkłada szeroko ręce, gdy cała nasza czwórka zjawia się tuż przy loży.

Trzech białych mężczyzn obraca się i rozstępuje na boki, ukazując siedzącego na wprost, dałbym sobie rękę uciąć, 50 Centa po odwyku narkotykowym. I widzę, że nie tylko Tony'emu nazwisko pasuje jak pięść do nosa. Czarny jak smoła typ pewnie nie jest dumny z White'a.

Ociężale podnosi się z miejsca, podwijając rękawy dresowej bluzy.

– Czego chcesz, Caruso? – Unosi podbródek i omiata mnie wzrokiem. – Ty i reszta twoich przydupasów?

– Junior? Dlaczego tak niegrzecznie? – pyta Marco, stojąc z nadal rozpostartymi ramionami. – Odwiedzam cię kulturalnie w święta, z moimi przyjaciółmi, i zamiast zaserwować nam jakiś świąteczny piernik, to stroszysz piórka. – Unosi wskazujący palec na wysokość oczu White'a i zaczyna nim grozić. – Naprawdę, Junior, nie tak cię ojciec wychowywał... A przynajmniej próbował.

Aplauz, Marco! Uwielbiam twoje bezpośrednie przejście do meritum.

Pięciu kumpli Juniora robiących za obstawę napina klatki i sięga za plecy po broń. Jest akcja, więc i reakcja – myślę, chwytając właśnie remingtona.

– Panowie! – Marco ponownie rozkłada ręce. – Ale po co to wszystko? Zebrali się tu przecież sami dżentelmeni, nieprawdaż? Porozmawiajmy, jak na ludzi interesów przystało.

Nie puszczam broni, przeskakując wzrokiem po ludziach White'a. Mam młot zamiast serca. Jeżeli Caruso nad tym nie zapanuje, wszyscy będziemy za chwilę martwi, a Rusek okaże się pieprzonym jasnowidzem ze Wschodu.

– Junior – Marco zmienia ton głosu na niższy. – Z szacunku do twojego ojca nie wysadziłem jeszcze tej budy w powietrze. Nie prowokuj mnie, tylko siadaj na dupie i zacznij słuchać, póki jestem dobry.

White uśmiecha się szeroko, pokazując złotego siekacza. Wygląda to jednak na cierpki uśmiech, pełen porażki, którą musi teraz przełknąć. Unosi dłoń, dając znak swoim ludziom, by się wycofali.

– Czemu zawdzięczam tę wspaniałą wizytę?

– Nie wytarłeś buciorów i wlazłeś na nasz teren bez zaproszenia. Przyszedłem nauczyć cię dobrych manier.

– Też chcę zarabiać, człowieku! – ryczy. – Nie macie pierdolonego monopolu w Bostonie.

– Ależ proszę bardzo! – Marco śmieje się drwiąco. – Dorchester świeci pustkami. Bierz pełnymi garściami, ale Brighton jest dla ciebie niedostępne. Od czasów twojego ojca zasady się nie zmieniły, a twoim gównianym obowiązkiem jest to szanować.

Junior wykrzywiła usta z pogardą.

– Masz mnie, kurwa, za tępaka? – Celuje palcem w Carusa. – Każesz mi zjadać okruchy z pańskiego stołu i klaskać przy tym uszami ze szczęścia?

– Sam się od niego wyprosiłeś. Gdybyś przyszedł i okazał szacunek swojemu ojcu oraz wyraził dalszą chęć utrzymania relacji, które on budował, twój człowiek nadal mieliłby ozorem po rusku, a ty może dostałbyś coś lepszego niż ten gówniany dystrykt biedoty. Nie podskakuj, Junior, bo i to stracisz. Jesteśmy dla ciebie naprawdę łaskawi, nawet pomimo tego, co zrobiłeś. Honor twojego ojca ratuje ci marną dupę, którą grzałeś w kurorcie przez ostatnie osiem lat.

– Jesteś bardzo pewny siebie, Caruso. Zbyt pewny.

– To moja ostateczna i jedyna propozycja. Od teraz masz godzinę, by usunąć swoich ludzi. W innym przypadku ja to zrobię, choć z ręką na sercu – przykłada dłoń do lewej strony piersi – sprzątanie śmieci z ulicy w Boże Narodzenie jest ostatnią rzeczą, jaką pragnąłbym w tym czasie robić. Naprawdę, Junior, z łaski swojej, nie psuj mi i moim przyjaciołom świąt.

– A co, jeśli powiem ci, że dostałem od kogoś lepszą?

– Co lepszą?

– Propozycję od twojej gównianej. Nie wlazłem na teren z brudnymi buciorami, jak tobie się to wydaje. – Zginając kolano, pokazuje Marco swoje vansy. – Są czyściutkie, jak sam widzisz. Skumaj, człowieku, przenośnię.

Marszczę brwi, bo tego się właśnie obawiałem. Szczeniak nie brzmi, jakby blefował, choć prychnięcie Marco wyraźnie wskazuje, że tak o tym pomyślał. Gdyby wiedział to, co ja wiem, może zareagowałby inaczej, a tak? Spłynie to po nim ciepłym moczem. Od dawna podejrzewam, że w strukturach Russo coś zaczyna się sypać. Zbyt wiele nieścisłości dotyczy ostatnich morderstw.

Chryste... Patrick, masz rację... Po jaką cholerę przy tym grzebię?

Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl, to takie, że w razie wykrycia bezpośredniego niebezpieczeństwa dla Marco, nakieruję go na ten tor myślenia. Nie będzie mi łatwo, jednocześnie nie zdradzając swojej pozycji, ale niestety taki ruch może być konieczny. Przysięgam, Marco, że nie pozwolę cię zabić. Tony jest ci to winny za twoją bezgraniczną przyjaźń.

– Mój czas dla ciebie właśnie dobiegł końca. Godzina, Junior. Po tym czasie Brighton spłynie krwią twoich ludzi. Jako dobry szef pomyśl o nich i oszczędź im tego, bo wyłapię każdego, co do nogi, i obetnę dłonie za sięganie po nie swoje.

– Powtórzę ci, że jesteś zbyt pew... – Junior urywa, bo nagle rozlega się huk tłuczonych szyb. – Co, do kurwy?!

Synchronicznie, wraz z ludźmi White'a, wyjmujemy broń. Odwracając się, przeładowuję ją i celuję przed siebie, słysząc przy tym krzyki, w których przeważa kobiecy pisk. Trzask łamanych krzeseł, dźwięk tłuczonego szkła i przewracanych stołów mieszają się z przekleństwami uciekających ludzi, którzy przeskakują sofy i wytrącają kelnerkom tace z rąk.

– Policja! – słyszę krzyk. – Na ziemię! Na ziemię!

Pada kilka ostrzegawczych strzałów, a pod moje stopy toczy się blaszany granat.

Skurwysyny! Tu są cywile!

– To gaz! – krzyczę, chwytając Marco za rękaw, i rzucam się do ucieczki sekundę przed tym, jak aerozol wystrzela w powietrze.

Przeskakuję nad wywróconymi krzesłami, zasłaniając jak największą część twarzy ręką. Oczy zaczynają szczypać, ale udaje mi się jeszcze dostrzec Marco, gdy odpycha na ścianę motocyklistę, który miota się w progu wyjścia ewakuacyjnego, trąc przy tym twarz dłońmi. Doganiam Caruso, czując mocne pieczenie w płucach. Zaczynam się krztusić i zwalniać bieg. Słyszę za plecami ostrzegawcze krzyki policjantów dokonujących aresztowań. Pierdolona akcja antynarkotykowa! Od początku czułem, że znajdujemy się w oku cyklopa!

Z trudem posuwam się do przodu, podpierając się o ścianę dłonią, w której ściskam broń. Nie mogę oddychać. Nic nie widzę. Kaszlę tak, że zaraz wypluję płuca. Podnoszę wzrok na Marco, który trzymając otwarte drzwi ewakuacyjne, macha ręką. Mrużąc powieki, rażony światłem, z trudem dostrzegam też Carla, który trzymając Lukę, wyprowadza go na zewnątrz.

– Tony! Pospiesz się!

Spinam mięśnie, odpycham się od ściany i zmuszam ciężkie jak kamień nogi, by zaczęły dalej biec. Jeszcze tylko kilka metrów, dasz radę, dasz pieprzoną radę!

– Kurwa!

Upadam na kolana, gdy przeraźliwy ból paraliżuje mi nogę. Uderzam zwiniętą pięścią o podłogę, bo coś rozrywa mi kręgosłup. Nie mogę się ruszyć, otumaniony bólem, jakby ktoś zaczął mi wbijać na żywca gwoździe między dolne kręgi.

– Tony! Chryste! Wstawaj!

Słyszę Marco i przez wypalane gazem oczy widzę, jak do mnie podbiega, sam krztusząc się i dysząc. Wspinam się na łokcie, próbując wstać, ale za cholerę nie mogę! Każdy ruch powoduje niewyobrażalny ból do tego stopnia, że robi mi się słabo.

– Przełóż rękę na moją szyję! Tony, kurwa! Zbierz się do kupy! Chwyć mnie, Angel!

– Mój kręgosłup, Marco! – Krztuszę się. – Nie dam rady się podnieść! Wynoś się stąd! Zostaw mnie!

– Prędzej strzeliłbym sobie w łeb, niżbym cię tutaj miał zostawić! – krzyczy, usiłując mnie podźwignąć, a z każdym jego szarpnięciem gryzę rękojeść broni. – Carlo! Dobrze, że wróciłeś! Pomóż mi go podnieść! On nie może się ruszyć!

– Policja! Rzuć broń! Na ziemię!

– Carlo! Podnieś go ze mną, do kurwy! Ogłuchłeś?!

Unoszę wzrok na Carla, który z twarzą czerwoną od gazu chwieje się na nogach. Pochyla się po chwili i wyrywa mi broń z dłoni.

– Pierdol się, Caruso! – Podnosi się. – W przeciwieństwie do ciebie nie jestem bezmózgim fiutem, by pomagać temu... – spluwa na mnie – policyjnemu sprzedawczykowi!

– Ty kutasie! Zatłukę cię! – Marco, idąc na kolanach, mierzy bronią w Carla, który zatrzaskuje za sobą blaszane drzwi.

Pada jego strzał, a zaraz potem słyszę wbiegających do korytarza policjantów. Marco rzuca broń i unosi ręce. Wykręcają je i zakuwają w kajdanki, powalając Caruso na brzuch. Zimne żelazo zatrzaskuje się też na moich nadgarstkach. Przez chwilę krzyżujemy z Marco spojrzenia, zanim zaczyna ciemnieć mi w oczach. Pisk w uszach sprawia, że prawie nie słyszę, co mówi. Opuszczam głowę, nie czując już nóg. Sparaliżowany od pasa w dół przestaję reagować na wszystko, co się wokół dzieje. Z sekundy na sekundę zaczynam tracić przytomność.

– Tony! Będzie dobrze! Tylko nic im nie mów! – Głos Marco niknie, coraz słabiej słyszalny. – Pamiętaj, Tony! Omerta!

Omerta!

Angel!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top