Rozdział 19
– Dziękuję, Tony. Dawno nie miałam przyjemności spędzić tak dobrze czasu.
– Przyznam się, że ja również – odpowiadam, otwierając jej drzwi, gdy wychodzimy z lokalu. – Uświadomiłaś mi, że moje życie towarzyskie dogorywało w wieku prawie trzydziestu jeden lat.
– Ponoć prawdziwe, wolne życie zaczyna się po skończonej trzeciej dekadzie, więc nie przesadzaj, Tony.
– Interpretacja dowolna – stwierdzam, podchodząc z Marie do mojego mercedesa. – Marco na przykład twierdzi, że stał się królem swojego życia dopiero po czterdziestce, a jego córka, Gianna, jako szesnastolatka czerpie już z życia pełnymi garściami, i to niekoniecznie w pozytywnym znaczeniu – dodaję, sięgając do wnętrza ramoneski po kluczyki. – Zaczekaj, odpalę silnik, bo w środku jest pewnie lodówka.
– Gianna? – Chwyta mnie za rękaw. – Długowłosa brunetka z lekko zadartym noskiem?
– Tak, i fizycznie, i mentalnie. To ta Gianna, której okazałaś łaskę.
– Wiesz, co zrobiła?
– Niestety albo i stety – odpowiadam, macając się po kieszeniach kurtki w poszukiwaniu papierosów. – Wyciągałem ją z komisariatu. Głupia sprawa i przepraszam cię za jej zachowanie.
– Nie ma takiej potrzeby. Mam tylko nadzieję, że nie ma teraz żadnych kłopotów. Nie byłoby to nikomu na rękę.
– To już raczej zamknięta sprawa. Każdy zrobił w tym wieku coś głupiego. Najważniejsze, by wyciągnęła wnioski.
No, świetnie to zabrzmiało, Tony. Gratulacje. Teraz ty odpowiedz, jakie wnioski wyciągnąłeś dla siebie, skoro znalazłeś się w mafii. Sorry, stary, spaliłem cię.
– Masz dużo racji. Życzę jej jak najlepiej...
– Uwierz, ja również. Odpalę auto, zaraz wracam.
Uśmiecham się do Marie, pozostawiając ją na chwilkę samą. Ta dziewczyna udowadnia mi, że potrafi być dobrą osobą sprawiającą wrażenie zdroworozsądkowej i bardzo inteligentnej i dla jej, niestety, niekorzyści wiedzącej i widzącej więcej niż sam Caruso. Japońska knajpa to był świetny wybór. Uczta dla podniebienia, ale dla mnie, jako gliny posiadającego informacje, o czym ona nie wie, wybór ten niebezpiecznie zaczynał wpływać na prywatne śledztwo w sprawie śmierci Vaniera.
Usilnie próbowałem znaleźć powiązania i nie czuję się teraz z tym najlepiej, gdy spoglądam przez boczną szybę na jej śliczną twarz. Bycie fanką ryby fugu i jej trujących właściwości to jeszcze nie przestępstwo. Nie mam żadnych dowodów, by podejrzewać ją, że zrobiła cokolwiek złego. Nie znam żadnego motywu, dla którego miałaby to zrobić. Spotkałem się z nią, by Tony mógł stać się częstszym gościem w jej rodzinnym domu, ale polubiłem Marie też osobiście. Bez tej relacji nie podzieliłbym się z nią tak łatwo prawdziwymi historiami z dzieciństwa w ramach opowiastek Tony'ego o jego małej przeszłości.
Przystawiam dłoń do nadmuchu ciepłego powietrza i podkręcam jego moc. Sięgam do kieszeni na drzwiach, przypominając sobie o wrzuconej tam nowej paczce marlboro. Odwijam folię i schowawszy papierosy do kieszeni kurtki, wysiadam z auta. Marie tupie w miejscu i pociera dłońmi ramiona. Jestem przekonany, że też nie lubi zimy. Z chęcią pokazałbym jej ociekającą słońcem Arizonę.
Podchodzę do niej, wysuwając fajkę z paczki.
– Palisz? – pytam, choć mój głos zagłusza przyjeżdżający obok śnieżny pług.
– A nie przeszkadza ci okropny widok kobiety z papierosem w ustach?
– Moje lubienie nie ma tu nic do rzeczy. Zresztą sam palę, więc raczej nie mam prawa cię z tego powodu krytykować.
– Miło to słyszeć. W takim razie tak, palę – odpowiada, wyjmując papierosa. Częstuję ją ogniem i odpalam swojego.
Karcę się w myślach, obserwując w tym czasie jej usta, które tak seksownie pociągają bucha. Marie jest Włoszką, ale zdecydowanie taką, która może zmienić moje postrzeganie ich typu urody. Drobnej budowy, z falistymi, gęstymi włosami. Brunetka o cudownie pełnych ustach i bystrych, piwnych oczach. Oszukałbym sam siebie, gdybym twierdził, że podczas spotkania nie zerkałem na obfite piersi i rysującą się koronkę stanika ukrytego pod materiałem sukienki. Tony byłby skończonym idiotą, gdyby taka dziewczyna nie wpadła mu w oko. Zresztą Chester również.
– Papierosy chyba niezbyt dobrze wpływają na głos? – pytam, opierając tyłek o bagażnik auta. – Zresztą zależy, co kto chce osiągnąć, czasami bywają zbawienne. Charczenie u rockmanów jest wręcz pożądane. Ale ty nie śpiewasz rocka. Mam rację, mała?
– Nie, nie... – odpowiada rozbawiona, strzepując popiół na śnieg. – Jestem sopranistką, ale szczyt moich osiągnięć to przykościelna schola i uniwersytecki chór.
– Wpadnę na mszę posłuchać, a i przy okazji się wyspowiadać.
– Nie zgrywaj się – burczy, wyjmując z torebki dzwoniący telefon.
– Nie zgrywam, mówię poważnie.
Marie ignoruje moją odpowiedź, a na jej twarzy maluje się wyraźna konsternacja. Marszczy nos i przygryza policzek od środka. Myślę, że jest niezadowolona.
– Do chorób, które mnie nawiedzają, mogę dołożyć jeszcze sklerozę. Szlag by to trafił. Wypadło mi kompletnie z głowy.
– Co się stało?
– Miałam dwa dni temu odwołać dzisiejszą lekcję śpiewu dla córki znajomej mojej mamy. Nie zrobiłam tego. Nie wiem, po prostu zapomniałam, a teraz dostałam wiadomość, że spóźniam się ponad pół godziny i czy zamierzam się pojawić.
– Oddzwoń i powiedz, że nie. Są święta, chyba każdy ma prawo do odpoczynku?
Każdy oprócz ciebie, Chester.
– Nie mogę, Tony. Ta kobieta jest okropna, typowa bufoniara, i naprawdę nie chcę wysłuchiwać potem ględzenia swojej mamy, że nie potrafię dopilnować prostych rzeczy, tak że... – Spogląda na mnie i robiąc krok w przód, stawia prawą stopę pomiędzy moimi. – Chyba muszę już iść, choć średnio mam na to ochotę.
Zaciągam się dymem i wyrzucam niespaloną prawie połowę papierosa na śnieg. Przydeptuję i wsuwam dłonie do kieszeni kurtki. Odsuwam się od auta, przez co odległość między mną a Marie skraca się do kilku centymetrów. Czuję zapach jej perfum, słodkich, z nutą cytrusów. Policzki zdążyły już poczerwienieć od mrozu, a na końcówki ciemnych loków spadło kilka płatków śniegu. Wyjmuję dłoń z kieszeni i patrząc w jej oczy, delikatnie je strzepuję. Zastanawiam się, czy pamiętam jeszcze, jak smakuje ciepły pocałunek, do którego kuszą teraz jej usta, wcześniej obdarowujące mnie promiennym uśmiechem. Już dawno nie czułem takiego dudnienia serca, a potrzeba szczerej czułości zaczyna przyćmiewać kłamliwą rzeczywistość. Do tego stopnia, że w tym momencie na zawsze chciałbym już pozostać Tonym.
Kładę dłoń na biodrze dziewczyny i pochylam się do jej ucha.
– Marie? Spotkamy się jeszcze?
– Chciałabym, Tony – odpowiada, stykając policzek z moim, przez co coraz ciężej jest mi się powstrzymywać przed zatopieniem się w jej wargach.
Nie mogę tego zrobić i tym samym sprawić, że do wieczora dopadną ją wyrzuty sumienia.
– Zadzwonić? – pytam.
– Jeszcze dzisiaj wieczorem?
– Obiecuję.
Uśmiecham się do niej i mocno przytulam. Nie udaję i nie zmuszam się do tego gestu. Zwyczajnie go czuję i cholernie potrzebuję, bo jestem tylko człowiekiem, który w trudnych chwilach łaknie przyjacielskiego ramienia, na którym może wesprzeć podbródek, opuścić powieki, by pozwolić zmęczonym oczom odpocząć. Tony też pragnie stabilizacji, chociaż na chwilę, bo jego krótkie życie dobiegnie końca, a on umrze w samotności, nigdy nie zaznając odrobiny szczęścia.
Może cię, stary, nienawidzę, ale nie zasłużyłeś na taki los.
– W takim razie będę czekać na telefon, a teraz muszę już iść – mówi, gdy wypuszczam ją z objęć.
Zauważam, że mocno się rumieni i to raczej już nie z zimna. Skłamałbym, mówiąc, że nie jest to miły dla mnie widok. Nie sądziłem, że zdołam tak pozytywnie na nią wpłynąć. Sam siebie tym zaskoczyłem.
– Odwiozę cię – proponuję.
– Tony, nie trzeba. To dosłownie kilkaset metrów stąd, więc z chęcią się przejdę. Jeszcze raz ci dziękuję. To był naprawdę miło spędzony czas.
– W takim razie cieszę się, że podołałem i że chcesz to zapamiętać, i... – Zawieszam wzrok na kobiecie idącej chodnikiem po przeciwnej stronie ulicy. – Może powtórzyć? – wyduszam z siebie końcową myśl.
To jest niemożliwe. To jakaś fatamorgana.
– Nie inaczej, i to jak najszybciej... Tony? – Spogląda za siebie. – Co się stało?
Potrząsam głową, gdy obserwowana przeze mnie kobieta z kasztanowymi, prostymi włosami sięgającymi bioder skręca w prawo i znika za rogiem kamienicy.
– Nie, skądże, Marie, wszystko w porządku... – Odchrząkuję.
Kolana nagle mam z waty.
– Na pewno? Strasznie zbladłeś i to w ciągu kilku sekund. – Próbuje złapać ze mną kontakt wzrokowy, ale cały czas błądzę oczami po otoczeniu.
– Kogoś zobaczyłem – odpowiadam zgodnie z prawdą. – I mógłbym przysiąc, że ta osoba wyglądała niemalże identycznie jak ktoś mi bliski, kogo nie widziałem już od bardzo dawna... Nawet ubrana była identycznie. Doskonale znam ten płaszcz i długi kraciasty szalik. – Ogarnia mnie nagły śmiech wywołany niewytłumaczalnym niepokojem.
– Pewnie to ktoś bardzo podobny. Mnie ciągle się wydaje, że w obcych osobach widzę swoją babcię, ale to chyba przez to, że dosyć niedawno zmarła, a byłam z nią mocno związana.
– Przykro mi. Naprawdę mi przykro... – dukam, czując przebiegający po ciele dreszcz. – I nie zaprzeczę. Więzi duchowe potrafią być tak silne, że dają o sobie znać nawet na sporą odległość. – Wkładam dłoń do kieszeni i zaciskam ją na telefonie. – Marie?
– Tak?
– Wiesz może, gdzie w okolicy znajdę najbliższą budkę telefoniczną?
Rozgląda się dookoła, zaskoczona moim pytaniem, które w obecnych czasach mogło jej się wydać po prostu głupie. I może faktycznie tak zabrzmiało, ale też nie padło bez celu. Nie mam, niestety, innego wyjścia. Nie w momencie, gdy koszulkę, którą mam na sobie, mógłbym wyżymać z potu. Oszaleję.
– Tony, cholera, nie wiem... A potrzebujesz zadzwonić? Rozładował ci się telefon? – pyta, zaczynając odsuwać zamek torebki. – Dam ci swój, nie ma żadnego problemu.
Chwytam ją za dłoń i zatrzymuję dalsze ruchy.
– Nie. Potrzebuję budki – mówię twardo. – Telefonicznej. Rozumiesz?
Marie taksuje mnie chłodnym spojrzeniem, ale innego tonu głosu niż ten, jakim przed chwilą ją poczęstowałem, nie jestem w stanie z siebie wydusić. Muszę zadzwonić! Nie zwlekać! Mam w dupie oczekiwanie na ich pozwolenie! Mam już pieprzone zwidy i chore urojenia!
– Stacja metra. – Odwraca głowę w lewo. – Widzisz?
– Tak, wiem, gdzie jest.
– Tam powinna być budka. Jak będziesz miał szczęście, to jeszcze jej nie zdemontowali.
– Marie, przepraszam – mówię, czując ucisk w dołku – ale wiesz, jak jest. Nie oszukujmy się. Muszę wykonać prywatny telefon i nie mam nic do gadania... – urywam, gdy słowa okraszone kłamstwem przechodzą przez gardło jak żyletki.
– Rób swoje.
Zgniata mnie to od środka, choć sam cię nakierowałem, abyś myślała, że potrzebuję zadzwonić, by załatwiać brudne sprawy rodziny. I nawet ci nie skłamałem, bo chcę to zrobić. Muszę zadzwonić do domu, ale do tego, o którym ty nie wiesz i w którym na pewno nie będę załatwiał mafijnych zleceń.
– Otworzyli już podziemny parking? Czy nadal w remoncie?
– Zostaw auto tutaj. Szybciej będzie, gdy pójdziesz przez przejście dla pieszych. Skręcisz za zoologicznym, potem pasy na rondzie, kawałek chodnikiem i masz zejście do podziemi.
– Zadzwonię do ciebie.
– Liczę na to. – Robi krok w przód, unosząc podbródek. – I masz rację. Nie wymażę tego, czego wymazać nie mogę. Ale z tym da się żyć i chyba nawet być szczęśliwym. Może to po prostu kwestia osiągnięcia harmonii? Do usłyszenia, Tony... O! – Unosi wskazujący palec. – Muszę wrócić po kwiaty! Zapomniałam zabrać. Pa, Tony.
– Pa, trzymaj się.
Zamykam oczy, słysząc śnieg skrzypiący pod podeszwami jej butów. Kroki coraz cichsze, a jednocześnie coraz głośniejsze, prowokujące myśli o dobrej przyszłości. Przyszłości, którą miałabyś szansę z tym chłopakiem stworzyć, bo jestem przekonany, że Tony mógłby być szczęśliwy i spełniony. Że przestałby odczuwać palącą pustkę i samotność. Miałby do kogo wracać i czyim widokiem cieszyć zmęczone oczy, wycierając buty o wycieraczkę przed domem i zostawiając na niej cały brud dnia, by nie wnosić go do środka. O tym mi właśnie powiedziałaś, gdy odchodziłaś. Doskonale to zrozumiałem. Czego pragniesz i jak rozumiesz egzystowanie w świecie, do którego, chcąc nie chcąc, należysz.
Docieram do wskazanych przez Marie świateł i oczekuję na zmianę kolorów. Odwracam głowę, widzę ją jeszcze w oddali. Trudno mi o niej myśleć. O niej i o tym, jak bardzo się zawiedzie. Dołączyła właśnie do grona osób, którym ja, Chester, nie będę mógł spojrzeć kiedyś w oczy. Zanim się do tego zgłosiłem, powinienem wyciąć tępym nożem własne sumienie.
Światło zmienia kolor na zielony. Dobiegam do pasów przy rondzie i oglądam się w lewo i w prawo. Przechodzę. Obraz Marie się rozpływa, a na jego miejscu pojawia się idąca wcześniej chodnikiem kobieta. Psychika, zmęczona cholerną tęsknotą, zaczyna projekcję własnych seansów. Mam gdzieś twoje zgody i rejestry, McKinsey! Pieprzę twoje pogmatwane procedurki. Nie będę czekał kolejnych godzin, może nawet czterdziestu ośmiu, aż łaskawie przekażesz Kellanowi, że mogę po minionym pół roku znów usłyszeć głos matki. Chcę im złożyć świąteczne życzenia! Tak jak ty to robisz.
Chwytam się poręczy i zbiegam po schodach. Szybkim krokiem przemierzam pierwszą kondygnację i ruchome schody. Rozglądam się po podziemiu, słysząc z głośników zapowiedź przyjazdu metra. Ruszam w prawo, omijając spieszących się ludzi. Z tylnej kieszeni dżinsów wyjmuję kilka dolarów w drobnych. Zatrzymuję się parę metrów przed ścianą, szukając wzrokiem przytwierdzonej budki telefonicznej. Nie widzę. Ciężko przełykam ślinę. Gdzież to ustrojstwo?! Do diabła! Zaraz dopadną mnie takie nerwy, że zgniotę ściskane w dłoniach monety...
Ruszam w lewo. Witryna kwiaciarni, dalej kiosk, kolejny i kolejny. Mijam zatłoczoną kawiarnię. Kręcę głową w lewo, prawo, lewo, prawo. Biegnę. Serce wali mi coraz mocniej przez pieprzony niepokój i wyrzut adrenaliny.
– Cholera! – przeklinam, gdy drobniaki wypadają ze spoconej dłoni. Przykucam i zbieram je w pośpiechu. Wstaję w towarzystwie takiego oddechu, jakbym przebiegł co najmniej maraton. – Przepraszam! – zaczepiam Azjatkę. Mam nadzieję, że mówi po angielsku.
– Tak? W czymś pomóc?
– Szukam budki telefonicznej. Ponoć gdzieś tutaj jest?
Rozgląda się, irytująco chrupiąc solone chipsy. Denerwuje mnie każda sekunda czekania.
– Widzi pan szyld wskazujący toalety?
Wędruję wzrokiem za jej wystawionym palcem.
– Widzę. Rozumiem, że telefon znajdę za rogiem?
Azjatka kiwa głową.
– Dziękuję.
Idę szybko, przy samej ścianie, by w pośpiechu kogoś nie potrącić. W ostatniej chwili omijam siedzącego mężczyznę, którego zdeptałbym przez nieuwagę.
– Niech pan mnie poratuje. Chociaż kilka centów...
Zatrzymuję się i spoglądam na starszego człowieka siedzącego na przemoczonym kawałku tektury. Poszarzała, brudna zimowa kurtka, wielotygodniowy zarost i poszarpane spodnie. Dłoń, odziana w czarną rękawiczkę bez palców, potrząsa wysuniętą do mnie pordzewiałą puszką.
Pociągam nosem i zaciskam pięść, w której trzymam pieniądze.
– Przykro mi, ale nie mam – oznajmiam i nawet głos mi przy tym nie drży.
– Proszę... – Potrząsa pustą puszką ponownie. – Jestem naprawdę głodny i zmarznięty.
Przecieram twarz dłonią i mocno wzdycham. Pomogłeś dziwce w tarapatach, to nie pomożesz bezdomnemu? Zrób to, chociażby za to bezczelne kłamstwo. Może wtedy, stary, jakoś się od tego piekła wykupisz.
– Pieniędzy panu nie dam, bo potrzebuję drobnych, ale mogę kupić coś do jedzenia.
Mężczyzna nie odpowiada, a tylko cofa dłoń. Nie odczytuję z jego twarzy nic. Żadnej aprobaty czy wściekłości. Widzę tylko podkrążone oczy i cholerne zmęczenie. Staram się nie oceniać.
Wracam kilkanaście metrów do pobliskiej kawiarni. Szybki slalom między stolikami, by wepchnąć się bezczelnie w kolejkę przed otyłego mężczyznę, który kończy opychać się lukrowanym donutem.
– Hej! Co pan robi?! – Słyszę za plecami. – Kolejka jest, stałem przed panem!
Odwracam lekko głowę i rzucam obojętnie:
– Spieszy mi się.
– No co pan nie powie! – Szarpie mój łokieć. – Mnie też się spieszy! Wróć się pan na koniec! – Nie reaguję, cofam tylko rękę. – Ogłuchłeś, chamie?! – Ponowne szarpnięcie, tym razem za ramię.
Odwracam się i lekko na niego napierając, robię krok w przód. Górując nad nim spojrzeniem, daję mu jasno do zrozumienia, że mój pośpiech jest zdecydowanie ważniejszy niż jego.
– Masz jakiś, kurwa, problem? – cedzę, unosząc brwi. Gość milczy, przełykając powoli ugryziony kęs. – Pytam, czy masz, kurwa, problem? Chcę kupić temu biednemu człowiekowi ciepłą herbatę – wskazuję palcem na bezdomnego – więc stul dziób i czekaj. Zdążysz jeszcze kupić i zeżreć nawet tonę donutów.
Odwracam się, nie czekając na żaden komentarz zwrotny podsumowujący tę subtelną bezpośredniość, na którą Scarlett tak zawsze narzekała. Nie sądzę już nawet, że go dostanę, bo oburzony moim zachowaniem nieznajomy opuścił właśnie kolejkę. Bardzo dobrze, wchłonie mniej cukru, będzie zdrowszy.
– Co podać?
– Herbatę, dwa croissanty... – Podnoszę wzrok na tablicę z ofertą. – Pff... – Wypuszczam powietrze, widząc same słodycze, a facet z pewnością wolałby chociaż głupiego hot doga. – I kawałek szarlotki. Płacę kartą i proszę to zapakować.
Po chwili odbieram zamówienie i dziękuję z uśmiechem na ustach. Wracam do mężczyzny i podaję mu papierową torebkę oraz herbatę, którą odbiera z wdzięcznością w oczach. Żegnam się, czując lekkość w sercu, bo gdzieś w tym bagnie znajdują się okazje na dobre uczynki. Mam nadzieję, Boże, że zapisujesz je skrupulatnie przy moim nazwisku w swoim notesie.
– Koło toalet w prawo – mówię, skręcając na rogu, gdzie oblewa mnie fala niewypowiedzianej ulgi. Zamykam oczy i składam dłonie do modlitwy. Unoszę podbródek. – Dziękuję. Czasami naprawdę nie masz mnie w dupie.
Budka z telefonem. Moja ziemia obiecana.
W wyobraźni padam przed nią na kolana i całuję zimny beton, na którym stoi.
Wchodzę do środka. Żałuję, że nie mogę zamknąć za sobą drzwi, bo to tylko metalowo-szklana konstrukcja z daszkiem. Nic więcej mi teraz do szczęścia nie potrzeba. Zdejmuję słuchawkę i wrzucam kilka drobnych do urządzenia. Cały się trzęsę. Dosłownie chodzę i jeszcze chwila, a ta budka zacznie podskakiwać ze mną.
Mamo!
Od tego, bym utonął w twoim słodkim głosie, dzieli mnie już tylko wykręcenie numeru. Tato! Za tobą też tęsknię, a chyba najbardziej za twoją cowieczorną reprymendą, że w moim pokoju można stracić życie. Bo wiesz, ja nadal bałaganię i nadal nie składam do pary skarpetek. Nic się nie zmieniłem! Tak jak moja miłość do was. Penny! A ty szykuj dla mnie dobry kawał i wytłumaczenie, dlaczego widziałem cię dzisiaj w Bostonie. Jestem jak wulkan przed erupcją i jeżeli z wami nie porozmawiam, to wieczorem rozerwą mnie emocje i ciągłe domysły.
Jeden, sześć, jeden, siedem, osiem, sześć... Z pamięci wystukuję numer. Opieram o urządzenie przedramię, a na nim czoło. Wbijam wzrok w cyfry wyświetlanego numeru, wiedząc, że moje połączenie będzie trwać nie więcej niż pięć minut. Mercedes... Do licha! Mam w nim całą kieszonkę drobniaków, że też mnie podkusiło, by posłuchać Marie i zostawić go pod knajpą.
– No... – Stukam palcami o obudowę telefonu. – Mamo, tato, Penny... Odbierzcie. Ktokolwiek...
Sygnał się urywa. Słyszę cichy trzask w słuchawce i dawno nie czułem takiego wrzenia krwi. Dostałem dzisiaj zastrzyk szczęścia.
– Słucham?
Zaciskam drżące wargi. Wyobrażam sobie mamę, jak siedzi na kanapie w salonie, ze słuchawką w ręku, a do jej nogi podbiega rozweselony Dexter z gumową kaczką w pysku. Słyszę jego hałaśliwy szczek i pisk ściskanej zabawki. W fantazji wyjmuję ją, gwiżdżę i rzucam na koniec korytarza. Obraz jak żywy, malujący się pędzlem tęsknoty.
– Słucham? – Uchylam powieki. – Jest tam ktoś? Nic nie słyszę...
– Mamo – odzywam się, odrywając czoło od ręki – to ja...
– Chester? Bardzo słabo słyszę...
Uśmiecham się, spoglądając na bezdomnego, któremu kupiłem posiłek. Zgarbiony przechodzi obok mnie, ciągnąc za sobą zniszczoną tekturę. Unosi dłoń w geście pożegnania, więc odwzajemniam go, słysząc szuranie podeszew zniszczonych butów. Przysięgam, że gdyby nie zima, to oddałbym ci swoje.
– Tak, mamo – odpowiadam, wracając myślami do matczynej twarzy. – Dzwonię z budki telefonicznej na stacji metra. Jest dosyć spory hałas, ale postaram się mówić głośniej... – wyjaśniam, zaczynając dławić się rosnącą w gardle gulą. – Strasznie tęsknię i nie miałem innego wyjścia. Tylko tak w biurze się nie zorientują, że zadzwoniłem do was bez ich zgody, ale to w tej chwili nieważne! Proszę, powiedz, co u was.
Z niecierpliwością wyczekuję jakiejkolwiek odpowiedzi, bo chcę po prostu słuchać jej ciepłego głosu. Czuję się, jakbym znowu miał kilka lat i siedział u jej stóp, bawiąc się resorakami. Nie ma chłodu i niebezpieczeństwa. Jest tylko czysta miłość.
– Moje dziecko... Moje kochane dziecko...
– Jestem, mamo. Tylko, proszę, nie płacz... – Wycieram rękawem ściekający z nosa katar. – Wystarczy, że ja już beczę za nas dwoje – dodaję żartobliwie. Nie chcę słuchać jej żalu, nawet tego wywołanego wzruszeniem, gdy słyszy głos swojego dziecka.
– Jak mam nie płakać, synu? Czuję się, jakby los wydarł mi was z objęć! Jak mam nie płakać, kiedy cię słyszę, a nie mogę dotknąć, bo jesteś gdzieś na końcu świata?
Ściskam słuchawkę w dłoni i unoszę wzrok. Moja klatka piersiowa drży przez nierówny oddech łamany goryczą myśli, że sam do tego wszystkiego doprowadziłem. Chciałeś uciec, idioto? Czy w ogóle pomyślałeś wtedy o innych? Ty egoistyczny frajerze! Może Scarlett miała rację, gdy ostatnim razem cię tak nazwała.
– Mamo, mimo wszystko spróbuj. Nie chcę, byś przeze mnie cierpiała. To ja powinienem za to pokutować. Za swój wybór. Zabrałbym od ciebie cały żal, gdybym tylko mógł... – Zagryzam słoną od łez wargę. – Mam tylko jeszcze chwilę na rozmowę i chcę usłyszeć twój śmiech, nie płacz. Uwierz mi, niczego tak nie pragnę.
– Czekałam na twój telefon od dwóch dni... – chrypi.
– Przepraszam... – mówię, pochylając głowę ze skruchą. – Zawaliłem i nie daruję sobie tego, ale teraz, proszę, powiedz mi, jak się czujesz. Co u taty? Penny pewnie zjadła już wszystkie pierniki. Mam rację? – Zasypuję ją pytaniami, błagając w duszy Boga, by zatrzymał czas i chyba to zrobił, bo w słuchawce rozciąga się głucha cisza. – Mamo? Jesteś tam? Proszę cię, odpowiedz.
Wzdycha tak głośno i ciężko, że mógłbym przysiąc, iż poczułem ten oddech na zimnym policzku.
– Ty pytasz o Penny? – zadaje pytanie łamiącym się głosem. Nie rozumiem dlaczego.
– Tak, o Penny. – Lekko się śmieję. – Moją zwariowaną bliźniaczkę, która potrafi się chyba teleportować, wiesz? Dałbym sobie rękę uciąć, że widzia...
– Nie powiedzieli ci? – przerywa mi, zatrzymując tym moje serce.
Ponownie opieram rękę o telefon, czując, jak żołądek ściska przeszywający skurcz.
– Czego mi nie powiedzieli? Mamo, o co chodzi?
– Nie pozwolili nam na kontakt z tobą – szlocha. – Ale mieli cię o wszystkim informować!
– O czym? Mamo, o czym mieli mnie poinformować? Mówisz o moich przełożonych?
– Nie zezwolili nam! Zasłaniali się procedurami i przepisami. Mówili coś o przygotowanej akcji, w której miałeś wziąć udział tego dnia. Powiedzieli, że nie mogą dopuścić teraz do twojej psychicznej destabilizacji, że chodzi o twoje życie, więc dlatego milczeliśmy! Zaufałam im!
– Mamo – wtrącam, czując, że zaczyna brakować mi oddechu. – Ja nic z tego nie rozumiem. Czy coś dzieje się z Penny?!
Wybucha tragicznym lamentem po pytaniu, które sprawiło, że i moje ciało ogarniają niekontrolowane dreszcze. Z trudem utrzymuję w dygocącej i spoconej dłoni słuchawkę, gdy płacz matki staje się coraz bardziej rozpaczliwy.
– Chester... Penny nie żyje. Twoja siostra... nie żyje.
Pisk w uszach. Odruch wymiotny. Resztką sił wspieram się o telefon. Tracę czucie w nogach. Nie wierzę w to, co słyszę.
– Mamo... – zieję. – Mamy wspaniałe Boże Narodzenie. Nie pieprzone prima aprilis! Mamo! – krzyczę przez płacz. – I jeżeli to pomysł Penny, to powiedz jej, że tym razem to bardzo kiepski żart! – Osuwam się plecami po płycie. Podkurczam nogi i ściskam je mocno. Próbuję objąć sam siebie w ochronnym uścisku.
To nie może być prawda, Penny! Przecież cię dzisiaj widziałem... Albo tylko chciałem widzieć...
– Przykro mi, synu. Oddałabym własne życie, by ona mogła cieszyć się swoim.
– Ale jak... Mamo, co się stało? – Głos grzęźnie mi w gardle, a przed oczami pojawia się obraz trawionego przez ogień domu.
Boże... ten koszmar był znakiem od ciebie?
– Myślałam, że już o wszystkim ci powiedzieli... Mieli to zrobić zaraz po zakończeniu tej akcji! Umierałam w strachu w szpitalu, modląc się o zdrowie dla jednego dziecka, i błądziłam myślami za drugim, z którym nie wiedziałam, co się dzieje! Mój słodki Jezu, dlaczego mi to robisz!?
– Mamo, jak Boga kocham, nie byłem niczego świadomy! – Uderzam się w pierś, połykając słone łzy. – Domyślam się teraz, co mogłaś sobie pomyśleć, gdy nie dzwoniłem i nie pytałem o Penny, o wszystko, co się stało, ale uwierz mi, mamo! Nie wiedziałem i nadal nie wiem, więc błagam cię, wyjaśnij mi, dlaczego moja siostra nie żyje! – Zakrywam przed przechodniami zalaną łzami twarz. – Czy zachorowała?
– Nie, Chester... To stało się dzień przed wigilią. Tata źle się poczuł, wiesz, że ma problemy z ciśnieniem. Miał jechać po świąteczne drzewko. Jego przyjaciel, pan Louis, jak co roku zostawiał nam jedno, najpiękniejsze. Słodki Boże! Gdybym tylko wiedziała...
– Dopóki z wami mieszkałem, to ja je przywoziłem... – mówię, przypominając sobie bolącą teraz przeszłość.
– Tak, synku, pamiętam doskonale, ale tym razem to Penny uparła się, że odbierze drzewko, choć pan Louis wspomniał, że sam postara się je dostarczyć na czas, ale Penny nie dała się przekonać. Wiesz, jaka potrafiła być uparta...
– O Chryste... Mamo, proszę cię, nie mów tylko, że miała wtedy wypadek.
– Zawsze była ostrożna na drodze. Penny jechała prawidłowo.
– Wierzę w to, wierzę! Więc co się stało?
– Ciężarówka wpadła w poślizg przy wyprzedzaniu. Penny hamowała, próbowała się ratować, ale auto i tak w nią uderzyło. Synu, nie jestem w stanie o tym mówić, myśleć. Przypominać sobie tej roztrzaskanej karoserii, nie jestem w stanie...
– Mamo, ale to do mnie nie dociera! Co się dalej działo? Nikt nie zareagował?! Karetka?! Jak, gdzie? Czy ona zginęła na miejscu?!
Zarzucam ją potokiem pytań, choć teraz boję się usłyszeć odpowiedzi. Klęczałem na zimnym betonie z palcem na spuście, celując w głowę jakiegoś bandziora, podczas gdy moja rodzina przeżywała tragedię!
Kellan, ty złamasie! Jeżeli o wszystkim wiedziałeś, to przysięgam, że stanę się koszmarem twojego życia.
– Nie, kochanie... Ta tragedia wydarzyła się w samo południe. Penny została przewieziona do szpitala w stanie ciężkim... Ale moje dziecko, moja mała córeczka walczyła... Ona walczyła o życie! Bóg jednak postanowił skrócić jej cierpienie. Zabrał ją do siebie, do siebie... Ona już nie cierpi...
– Mamo... – chrypię. Wylałem już tyle łez, że nawet nie mam czym płakać. – Kiedy? Kiedy Penny zmarła?
– Dzisiaj nad ranem, około czwartej, ale twój przełożony, z którym rozmawiałam, wiedział o wypadku od samego początku! Dlaczego nic ci nie powiedzieli?! Dlaczego nie poinformowali cię dzisiaj o śmierci siostry?! Dlaczego nas okłamywali, że to zrobili?! Jak można tak postąpić?!
Kellan, to dlatego nie chciałeś dzisiaj ze mną rozmawiać?! Dlatego nie chciałeś mi spojrzeć w oczy?! Wiedziałeś! I głos ci nie drgnął, gdy ze mną rozmawiałeś, nawet wczoraj! Twoją dupę obchodził tylko zapis rozmów! Jak mogłeś mnie tak potraktować?! Nie jestem pieprzonym robotem, którego możecie bez względu na wszystko eksploatować i nie chciałbym być w twojej skórze, kiedy cię dopadnę.
– Obiecuję, że im tego nie podaruję. Rozliczą się ze mną z tego, co wam zrobili, za to, jak was potraktowali. Zapłacą za to kłamstwo. Proszę, powiedz mi tylko, kiedy jest pogrzeb. Przyjadę, nie zatrzymają mnie tutaj. Chcę godnie pożegnać siostrę...
– Pogrzeb Penny jest...
Odrywam słuchawkę od ucha i przystawiam ponownie.
– Mamo! – Potrząsam nią, słysząc urywany sygnał. – Mamo! Błagam, nie! – Uderzam z całej siły słuchawką w aparat. Odbija się od niego i zwisa bezwładnie. Chwytam ją ponownie i wyżywając się, szarpię we wszystkie strony.
Gdzie ta pieprzona sprawiedliwość?! Dlaczego giną dobrzy i niewinni ludzie, a takie gnidy jak Carlo chodzą po świecie i zatruwają go swoją nic nieznaczącą egzystencją?! Odpowiedz mi, Boże! Odpowiedz mi!
– Dlaczego ona?! Dlaczego Penny?! – Kopię w ścianę pod aparatem, który połączył mnie z samą śmiercią. – Mogłeś zabrać mnie! – Wymachuję pięścią w niebo. – Miałeś już tyle okazji!
– Co pan robi?! Oszalał pan?! Niszczy pan budkę!
– Wypierdalaj! – ryczę na mężczyznę, który chwyta mnie za ramię i zaczyna wzywać ochronę.
Wyrywam się i zaczynam biec, ile tylko tchu, przed siebie. Potrącam mijanych ludzi i przewracam stojące kosze, ale nie mogę się zatrzymać, bo ból, który rozrywa serce, kazałby mi upaść na kolana i klęczeć do końca życia. Dźwigając coraz większy ciężar, w końcu się zatrzymuję, a płuca rozrywa piekące, mroźne bostońskie powietrze. To samo, które owiewa moje mokre od łez policzki. Robię kilka drętwych kroków w przód i wyciągam przed siebie blade, jakby już pozbawione czucia dłonie. Opieram je o zimną ścianę, po której wznoszę ku górze przestraszony wzrok.
Jest jak symbol. Ciemny kraniec świata, na który dotarłem.
Jestem jak ten bezdomny, który stracił blask w oczach i nadzieję na lepsze jutro. I jak on tę tekturę, tak ja wlokę za sobą brudne, utrącone skrzydła.
Bo dzisiaj cząstka mnie umarła.
Penny...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top