Rozdział 12

Marie 

Błagam, Elizabeth... nie teraz. Skoro odrzucam już trzecie wideopołączenie od ciebie, to chyba logiczne jest, że albo nie mogę, albo nie chcę rozmawiać. Nie byłabyś jednak sobą, gdybyś nie próbowała do skutku, więc raczej nie mam wyboru.

Spoglądam na trzymany w dłoni kieliszek i wypijam ostatnie krople wytrawnego wina, po czym odstawiam go na szafkę obok łóżka. Gdyby Eli się czepiała, to powiem, że to... że to nie moje, choć nie sądzę, aby się nabrała. Przesuwam laptop do krawędzi łóżka i kładąc się na brzuchu, odbieram połączenie.

O proszę, jednak zmieniła ognistą rudość włosów na smolistą czerń. Wygląda w niej dobrze, a przy jej bladej cerze obydwa te kolory komponują się z dobrym smakiem.

– Wiedziałam, Marie, że jesteś – grymasi. – Obstawiałam tylko, że albo śpisz, albo czytasz o tej swojej wymarzonej Japonii. Jednak stwierdziłam, że jeżeli masz czas, by robić jedną z tych dwóch rzeczy, to równie dobrze masz czas, by odebrać połączenie.

– Ani nie spałam, ani nie czytałam – oznajmiam, sięgając po poduszkę w kształcie koali, którą podkładam pod podbródek.

– To co robiłaś?

– Nic. – Wzruszam lekko ramionami, starając się skupić wzrok na twarzy Elizabeth, która nakłada na głowę trójkątny kapelusz w cekiny. Do ust wsuwa rulonik, który rozwija się przy dmuchnięciu, wydając pierdząco-trąbiący dźwięk. Przykładam twarz do poduszki, zaczynając się śmiać i wymachiwać nogami.

– Wszystkiego najlepszego! – Znowu pierdzący dźwięk papierowej trąbki. – Stara dupo!

Podnoszę głowę.

– Dzięki, wariatko. – Cmokam w otwór kamery. – I od razu świat staje się piękniejszy.

– Jak przygotowania? – pyta, pozbywając się tych komicznych gadżetów. – I mam nadzieję, że rodzinna impreza nie będzie lepsza od tej, którą planujemy we własnym gronie za tydzień?

– To jest oficjalna część, a ta w przyszłą sobotę...

– Dla VIP-ów!

– Dokładnie! – Pstrykam palcami. – Tutaj muszę odbębnić rodzinne spotkanie i... szczerze? Już mnie to zaczyna męczyć.

– Nie dziwię się, Marie. Masz ogromną rodzinę. Nie bądź zaskoczona, jeżeli życzenia na własnym ślubie będziesz przyjmować przez trzy godziny. Ja bym wykitowała.

– Nie chodzi o wielkość. Po prostu nie z każdym mi po drodze – wyjaśniam, słysząc na parterze tatę przyjmującego dostawę świeżych kwiatów. – Ale są i tacy, za którymi wskoczyłabym w ogień.

– Na przykład ja!

– Na przykład!

Pokazuję jej język, żałując, że dzisiejszego wieczoru Eli nie może mi towarzyszyć. Dostawa moich ulubionych piwonii, sądząc po miłym podziękowaniu taty, przebiegła bez większych zastrzeżeń i delikatny, pudrowy róż kwiatów ozdobi złoto-białe obrusy nakrywające kilkanaście stołów. Mam nadzieję, że Luciano nie zapomniał o moich ulubionych ravioli.

Mam tendencję do myślenia o stu rzeczach naraz, to jest upierdliwie.

– Korzystając z tego, że gadamy, to pochwalę się, że oblałam egzamin – informuje Elizabeth.

– Nie żartuj.

– Ani mi się śni. Niezaliczenie widnieje jak byk. Matka mnie utłucze jak kotlet na obiad. Napisałam wszystko, ale pewnie takie bzdety, że zasłużyło na wieczne potępienie.

– Czyli są już wyniki. – Loguję się do studenckiego indeksu. – Streścił się ze sprawdzeniem, pewnie chciał wszystkim polepszyć humor przed świętami.

– A jak tam twoje zaliczenie?

Klikam w zakładkę z wynikami zaliczenia z materiałów niebezpiecznych. Spoglądam na koleżankę, starając się ukryć zadowolenie na twarzy.

– Nieważne.

– Małpa.

Przewracam oczami. Nie udało mi się jej oszukać. To był po prostu wyjątkowo interesująco prowadzony wykład, stąd wynik dziewięćdziesiąt procent.

– Czym się martwisz? Poprawisz po świętach. Profesorek nie jest typem człowieka, któremu za wszelką cenę zależałoby na tym, by wszyscy nie zdawali. Jak by to o nim świadczyło? Że jako wykładowca jest do dupy.

– Nie, to świadczy o tym, że mój mózg nie dorasta do pięt mózgowi Marie Russo.

– Jeżeli mój mózg posiada coś takiego jak własne kończyny, to faktycznie może tak być.

– Marie?

– Co?

– Dziękuję. – Krzyżuje ręce z obrażoną miną. – To było naprawdę pocieszające.

– Sama się przyznałaś, więc o co ci chodzi? – Unoszę brwi.

– Już o nic... – Wychyla się w prawo, przenosząc spojrzenie w okolice szafki nocnej. – Chociaż nie... Marie? Co to jest?

Oglądam się przez prawe i potem przez lewe ramię z miną, która ma sugerować przyjaciółce, że niczego, co zapewne zauważyła, ja nie dostrzegam. Siadam po turecku i unoszę ręce. Splatam palce, robiąc głową kilka okrężnych ruchów.

– Marie, pytałam cię o coś. Co to jest? – Ponownie wskazuje dłonią szafkę, gdzie stoi opróżniony kieliszek, na którego dnie zebrała się kropla czerwonego wina.

– Moja nocna szafka, ażurowa lampa i pusty kieliszek. – Zmuszona, niechętnie udzielam odpowiedzi i padam na plecy. Opuszczam powieki, chce mi się spać.

– Mamy drugą po południu, Marie.

– I co w tym takiego niezwykłego? Codziennie mamy drugą po południu. – Ręką zasłaniam oczy przed ostrym światłem wpadającym przez wysokie okna.

– To, że już jesteś nietrzeźwa.

Boże, i właśnie dlatego nie miałam ochoty rozmawiać. Wiedziałam, że będzie się czepiać, a ja nie odczuwam wewnętrznej potrzeby, by w jakikolwiek sposób tłumaczyć się z bardzo prywatnej części życia.

– Nie jestem.

– Jesteś! Ooo tak, Marie, znowu jesteś pijana!

Podpieram się na łokciach i lekko uśmiecham.

– Ani trochę, mogę ci chuchnąć. – Wypuszczam powietrze. – Czujesz coś?

– Nie zgrywaj się. Widzę pusty kieliszek, twoje czerwone oczy i...

– Nie jest mój.

– I wystającą spod poduszki butelkę. – Szlag by to trafił, myślałam, że jej nie dostrzeże. – Marie, obiecałaś mi coś. Pamiętasz? To nie jest zabawne i zaczynam się o ciebie martwić. Przez ostatni miesiąc przychodziłaś na uczelnię pod wpływem albo mocno wczorajsza. To nie jest normalne i obiecałaś mi dwa dni temu, że to był ostatni raz! Marie, co się z tobą dzieje? Skarbie?

– Mówiłam już, że mam przejściowe problemy – odpowiadam chłodno, czując wypieki na twarzy i obserwujące mnie wnikliwie spojrzenie Elizabeth.

Schodzę z łóżka, wyjmuję spod poduszki opróżnioną do ponad połowy butelkę i wyrzucam ją do kosza.

– O problemach się rozmawia, a nie zapija je litrami wódki, piwa i wina! Idąc taką drogą, w wieku dwudziestu jeden lat skończysz na odwyku albo gorzej!

Przekręcam laptopa w swoją stronę i pochylam się do kamerki.

– Istnieją takie, o których się nie rozmawia... I których nie można ot tak załatwić.

– Sugerujesz mi, że nie mam racji? Nie zgodzę się. Znam ten problem bezpośrednio. Wiesz, co się stało z moim bratem!

Tak, w biały dzień dilerka zastrzeliła go za długi, ale ty znasz zupełnie inną wersję.

– Nie musisz się interesować wszystkim, co się wokoło mnie dzieje.

– To było niemiłe, Marie.

– Bo takie miało być. – Cmokam. – Muszę już kończyć. Mam jeszcze małą wigilię z rodzicami, a później raptem godzinę, by się przygotować.

– Naprawdę się o ciebie martwię...

– Ty martw się lepiej zaliczeniem. Ja sobie poradzę. Zadzwonię jutro. – Przesyłam jej buziaka z dłoni. – Pa.

Zarzucam na siebie szlafrok, zbiegając schodami do jadalni.

To było mało entuzjastyczne pożegnanie z przyjaciółką, ale sama zaczęła temat, którego nie chciałam z nikim poruszać. Ostatnio nawet sama ze sobą nie potrafię o tym rozmawiać. Nadmiar alkoholu? Jestem tylko zwykłym człowiekiem, który niestety posiada cienką granicę wytrzymałości na presję z powodu pewnych zdarzeń i może mi to pomaga, a może nie, mam to po prostu gdzieś. Ten kieliszek jest jedynym moim przyjacielem, któremu mogę zdradzić wiele rzeczy, a on nawet nie piśnie. Dyskretny i wierny kochanek, który wlewa we mnie całe swoje cierpko-słodkie uspokojenie.

Ale jeszcze trochę, a nawet z nim się rozstanę.

To tylko kwestia czasu...

– Wow! Tato, są przepiękne! – Okrążam kuchenną wyspę, na której stoi osiem pokaźnych bukietów piwonii. – No, kolejny mój kuzyn się postarał. Te są chyba najpiękniejsze, jakie wyhodował w swojej florystycznej karierze. – Delikatnie zraszam płatki wodą. – Aż trudno uwierzyć, że mężczyzna ma taką rękę do pielęgnacji kwiatów.

– To się nazywa talent i pasja, kochanie. – Tato czule całuje mnie w policzek. – A jeżeli możesz go połączyć z pracą, to czyste szczęście. Zupełnie jak nasze pokoleniowe jubilerstwo.

– Którym ja się nie zajmę. – Przytulam się do jego piersi i czuję mocną wodę kolońską. – Niestety musisz się pogodzić z moimi planami na stworzenia własnej marki farmaceutycznej.

– Niestraszne mi nowe horyzonty i doskonale wiem, że ze swoją bystrością poradzisz sobie jak ryba w wodzie. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko cię wspierać. Wszystkiego najlepszego.

Zamykam oczy, by skupić się bardziej na jego ojcowskiej trosce. W tle słyszę wchodzącego do domu kuzyna Luciana, który już od progu zachwala swoje ravioli.

– Dziękuję. Wiesz, że jesteś moim ulubionym mężczyzną na tym świecie? – Zadzieram głowę i spoglądam na tatę.

– Wiem, Marie.

– I że kocham cię najbardziej na świecie?

Tata śmieje się w głos, co daje mi do zrozumienia, że wypity alkohol rozgrzał mieszkające we mnie emocje i zaraz zacznę wszystkim dookoła mówić, jak bardzo ich kocham. Nie zmienia to jednak faktu, że jesteś dla mnie, tato, jedną z najważniejszych osób. Nigdy bym nie przeżyła, gdyby ci się coś stało. Mój świat bezpowrotnie pękłby na pół. Myślę o tym ostatnio naprawdę często...

Cholerny alkohol.

Niedobrze mi.

– A ja ciebie, ale zdecydowanie zbyt szybko nam rośniesz – mówi tato, całując moje czoło, ale podekscytowany głos Luciana nie pozwala mi dalej spokojnie przysypiać na obojczyku taty. Śledzę niższego go, jak okrąża nas z ogromną, przykrytą aluminiową folią tacą w ręku, pogwizdując ulubioną tarantelę. Mogę być pewna, że dzisiejszego wieczoru nie odpuści jej nikomu. Szykuje się wielki rodzinny taniec.

Zawsze to lepiej w dobrym humorze omawiać późniejsze interesy.

– Kradnę jednego! – Wsuwam dłoń pod folię, gdy Luciano odkłada tacę na wyspę. – No nie zabijaj mnie wzrokiem! – Mrugając do niego, gryzę róg pierożka. – Są pyszne!

– Całe dwieście sztuk – informuje dumnie. – Lepszej włoskiej kuchni nie znajdziesz w całym Bostonie.

– I na pewno droższej! – wtrąca moja mama, szczypiąc Luciana w tyłek.

– Ciociu, dobry, świeży i oryginalny towar jest w cenie. Nie kupuję i nie podaję gówna klientom mojej restauracji.

Chichoczę. Ach, ta perfekcja Russo w każdej dziedzinie.

– Dziękuję, kuzynie, naprawdę są genialne.

Luciano podchodzi do mnie i obejmuje tak, że czuję gruchnięcie w łopatkach. Może jest drobnej postury, ale siły to on ma za dwóch, a te bicepsy to chyba wyrobił, ugniatając ciasto na ravioli.

Choć krążą plotki, że zanim zaczął to robić, ugniatał twarze o beton i to stąd ma taką wprawę.

Ten żart Marca zawsze mnie bawi.

– Wszystkiego najlepszego, Marie.

– Och, dziękuję.

– Miłości ci życzę, takiej jak z filmu. Pieniędzy nie, bo masz ich już za dużo.

Daję mu klapsa w ten pulchny tyłek.

– I kto to mówi?

– Biedny, włoski restaurator. – Wsuwa dłoń do kieszeni. – Zobacz, aż mi myszy dziurę wygryzły.

Spoglądam w dół, na jego palce trzymające wewnętrzny materiał kieszeni, który rozpruł się na szwie.

– W takim razie na twoje trzydzieste siódme urodziny, Luciano, będę pamiętać o nowej parze spodni dla ciebie.

– Marie! Mia Bella! Zawsze można na ciebie liczyć.

Uśmiecham się do kuzyna, podnosząc z marmurowego blatu kuchennej wyspy dwa wazony z piwoniami. Informuję, że czas się nie cofa i z wielką chęcią udekoruję jeszcze puste stoły. Z jadalni przechodzę korytarzem do salonu, docieram do okrągłego stołu mieszczącego się pod portretem mojego dziadka i stawiam na środku jeden z pozłacanych flakonów. To stolik najbliższej rodziny. Tej, z którą łączą mnie więzy krwi, choć będzie przy nim siedzieć też kilkoro innych osób, z którymi takiego powiązania nie mam i z całą pewnością, gdyby to zależało tylko ode mnie, na dzisiejszy wieczór nie otrzymaliby zaproszenia.

Ale...

Skoro już tutaj będą, postaram się na tym spotkaniu zaobserwować jak najwięcej.

Kolejny wazon przyozdobi stolik bliższych przyjaciół ojca, w tym Marco, którego córkę przyłapałam wczoraj na kradzieży. Byłam zszokowana, widząc Giannę i to, co zrobiła. Nigdy wcześniej nie miałam okazji jej poznać i na pewno te okoliczności nie były moimi wymarzonymi. Słuchałam jej, gdy tłumaczyła się policjantowi, że to był idiotyczny żart, zakład ze znajomymi i wiem, że w każdym innym przypadku nie uszłoby to nikomu na sucho, ale to córka Marco. Nie mogłam pozwolić, by swoim wybrykiem ściągała na niego niepotrzebne problemy ze strony policji.

Mam tylko nadzieję, że dobrze przemyśli sobie ten fatalny występek. Pewnie nie wiedziała nawet, kogo okrada...

Wracam do jadalni po kolejne wazony, zastając tam gwarną rozmowę mamy z Luciano, na temat zbliżających się wyborów prezydenckich. Unikam polityki jak ognia, więc nie chcąc wdać się w niepotrzebną dyskusję, biorę to, po co przyszłam i przechodzę ponownie do salonu. Rozstawiam kwiaty na resztę pustych miejsc i myślę, że ten wieczór może wypaść naprawdę dobrze, pomimo obecności tych kilku osób, których dłoniom będę przyglądać się naprawdę uważnie.

Cóż, bo wszyscy wiemy, jak wiele okazji dobrych jest do spotkań rodziny.

Do zacieśnienia więzi.

Do potwierdzania lojalności.

A najlepszymi są bez wątpienia...

Pogrzeby.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top