Rozdział 11
– Lasciatemi cantare, con la chitarra in mano, lasciatemi cantare una canzone piano, piano. Lasciatemi cantare...
– Chester.
– Co jest?
– Skup się.
– Kellan, przerwałeś mi w moim ulubionym refrenie. I jestem skupiony. Po prostu mi się dłuży.
– Nie tylko tobie. Mamy jeszcze sześć minut. Obserwujemy cię.
Jak w Big Brotherze.
Słysząc trzeszczenie w słuchawce, lekką dociskam ją w uchu. Zerkam przez lunetę na prawą stronę ulicy, dokładnie na punkt znajdujący się sto pięćdziesiąt metrów od domu Niccola Amantiego, którego salon rozświetla blask telewizora. Na kilkanaście sekund skupiam się na zaparkowanym na poboczu citroenie berlingo z logo pizzy. Na przednim siedzeniu, obok drugiego oficera, siedzi Andrew Kellan w czerwonej czapeczce i udaje dostawcę włoskiego placka z sosem pomidorowym.
Ciekawe, jak się czuje w innym wcieleniu? Przyznam się, że z tą butelką keczupu na koszulce jest mu całkiem do twarzy.
– Agencie nadzorujący, poproszę pizzę na cienkim cieście. Cztery sery i dużo salami. – Powracam wzrokiem do dalszej obserwacji drzwi wyjściowych domu Amantiego. – I małą informację od Patricka o tym, co robi teraz Caruso.
– Patrick? Co z Carusem? – pyta Andrew.
– Na miejscu. Nadal przebywa w aucie.
A gdzie moje zamówienie, Andrew? Ignorujesz je? Czyli sytuacja od naszej sprzeczki pozostaje bez zmian. Cóż, mówi się trudno. Nie będę tonął we łzach z tego powodu.
– To nie jest auto należące do Marca – poprawiam kolegę, mrużąc oko przy celowniku. – Byłby idiotą, gdyby zabrał na akcję własny samochód. Podstawił go nam Czerwony Luca. Podejrzewam, że jest kradzione.
Dzisiaj dla odmiany to Marco stał się zadaniowym szoferem. Potrzebowałem szybkiej ewakuacji z miejsca zabójstwa, więc tylko on mógł w tej sprawie pomóc, a przy okazji upewnić się osobiście, że teren został właściwie oczyszczony.
– Cztery minuty – odzywa się Kellan. – Amanti opuszcza salon. Chester?
– Widzę. Przygotowuję się – oznajmiam, gdy ekran telewizora w salonie Amantiego robi się czarny.
Przez przeszklone okiennice obserwuję jego wysoką sylwetkę przemieszczającą się do sąsiedniego pokoju. W tym samym momencie ściągam czapkę na uszy i przyjmuję pozycję, z której oddam strzał. Poprawną, czyli z wysuniętą do przodu lewą nogą i zgiętą prawą, na której klęczę. Reguluję statyw, opieram na nim karabin i dociskam kolbę do prawego ramienia.
Nie celować w płuco. Prawy obojczyk. Trzy centymetry poniżej.
– Kurwa... – syczę, chwytając się dłonią za lewy pośladek.
– Co jest?
– Rwa... kulszowa – cedzę słowa Kellanowi. – Męczy mnie od sześciu lat. Zapiszę ją komuś w testamencie.
– Niedobrze – komentuje Patrick. – Mój teść tak lekceważył rwę, choć wszyscy mówili, żeby coś z tym zrobił. Skończyło się na przepuklinie i operacji kręgosłupa, ale nie to jest najgorsze. Przed tym był strasznym zrzędą, ale po operacji zrobił się po prostu nie do zniesienia.
– Stary, na całe szczęście mnie to nie dotyczy.
– Pudło. Jak będziesz to olewał, skończysz na stole operacyjnym.
– Mam na myśli zrzędliwego teścia.
– A, to też nie mów hop. Choć nie... masz rację. Nie ma co wchodzić drugi raz do tej samej rzeki. Też bym się chyba ponownie nie ożenił.
– Zostawcie te gadki na piwo. Przypominam, że teraz pracujemy – wtrąca Andrew.
Przewracam oczami, bo Kellan będzie próbował za każdym razem przerywać i ograniczać mnie do relacji czysto zawodowych. Według niego wymagam dyscypliny, którą myli chyba ze wsadzeniem sobie kija w dupę. Ale niech mu będzie. Jak chce, tak będzie miał, skoro jemu jest z nim wygodnie między pośladkami.
Światło w kuchni gaśnie. Zapalają się kinkiety wiszące po obu stronach drzwi wyjściowych. Amanti dopina kuloodporną marynarkę na ostatni guzik.
Spoglądam w czarne niebo akurat w momencie, gdy przez sekundę atrament przecina krótki, ale intensywny blask spadającej gwiazdy. Zaciskam powieki, mam tylko jedno życzenie:
Mamo, przyślij mi, proszę, swoje pierniki i ten czerwony, włóczkowy sweter.
– Patrick, opuszczaj budynek. Masz dwie minuty, by znaleźć się przy przejściu dla pieszych – instruuje go Kellan.
– OK, to zaczynamy, chłopaki. Czas na wieczorny spacerek.
Trzy minuty do celu i nie podoba mi się, że nie odczuwam tremy, ale próbuję tłumaczyć to tym, że na razie wszystko idzie zgodnie z opracowanym planem. Nie dopuszczam innej wersji jak ta, że jutro spędzę gwiazdkę dokładnie zaplanowaną przez Marca. Nie może być inaczej. Zbyt dużo tego smrodu wciągnąłem przez nozdrza, by Bóg w tym momencie pokazał mi środkowy palec.
Pozostał już tylko mój strzał, reakcja przechodnia zwanego Patrickiem i chłopaków od pizzy. Wezwanie specjalnie do tego przygotowanej karetki, kilku podstawionych radiowozów, a następnie stwierdzenie zgonu na miejscu i wywózka niby-martwego Amantiego do nowego świata. Stanęło na tym, że nasz dzisiejszy aktor otrzyma w nagrodę koronę: nową tożsamość. Wysypie się ze wszystkiego, co tylko wie, w zamian za status świadka koronnego, który będzie chronił jego przestępczą dupę na bardzo długo. Bo dlaczego miałby tego nie zrobić, będąc już na celowniku federalnych? Gość nie miałby nic do stracenia, by zrobić to, co wielu innych jego poprzedników, jak choćby Salvatore „Sammy the Bull" Gravano[1], o którym czytałem z zapartym tchem. Dziewiętnaście głów na koncie, a w ostatecznym rozrachunku, współpracując z wymiarem sprawiedliwości, pogrzebał zeznaniami swojego bossa – Johna Gottiego. Każdy się ugina, gdy w grę zaczyna wchodzić jego własna dupa.
A jak będzie z tobą, Marco? Skorzystasz z takiej możliwości? Pamiętaj, że mimo wszystko mam cię za rozsądnego gościa... Ale to za jakiś czas, bo teraz czekasz na mnie na dole, nieświadomy, co tak naprawdę zaczyna się tutaj odgrywać.
Półtorej minuty do celu.
A jednak stres daje o sobie w końcu znać. Rozbolał mnie brzuch.
Biorę kilka głębokich oddechów i nakierowuję celownik w wyznaczony punkt. Amanti doskonale wie, że po podniesieniu garażowej bramy wyjdzie na zewnątrz, by odśnieżyć podjazd. Zrobi kilka ruchów łopatą, po czym poczuje odrzut i rozbryzgujący się pod kurtką woreczek ze sztuczną krwią. Co ma robić dalej, nie budzi żadnych wątpliwości: po prostu upada jak trafiona zwierzyna. Dosłownie jak na filmowym planie. Rola prosta jak dwa plus dwa. Tu nie ma rzeczy do spieprzenia, a przynajmniej ja takich nie dostrzegam.
– Uwaga, Amanti podnosi bramę – mówi Andrew.
– Mam pięćdziesiąt metrów do przejścia. Kurwa! Ale ślisko! Idę jak pokraka!
No tak, o tym nie pomyślałem. Co może pójść nie tak? Patrick po prostu złamie za chwilę nogę.
– Widzę go, okrąża auto od strony maski – relacjonuję ruchy Amantiego, śledząc je przez lunetę. – Bierze łopatę... – Przykładam palec do spustu, wpatrując się w miejsce planowanego postrzału. Po kilku sekundach podnoszę wzrok. – Kellan, co on robi?
– Zimno mu w rączki, chyba wrócił do szafki po rękawice.
– I co jeszcze? Niech sobie futro z norek założy. – Nerwowo poprawiam czapkę na czole, czując, że lewa noga zaczyna drętwieć.
– Amanti wraca. Patrick? Gdzie jesteś?
– Czerwone światło przy przejściu. Cierpliwie czekam.
– Chester, gdyby nagle Amanti zaczął mieć wsparcie, zatrzymujemy Marca, a ciebie ewakuujemy w ciągu dziesięciu sekund.
– Przestań panikować, Kellan – mówię, gdy jak na złość zaczyna mocniej prószyć. – Jeszcze chwila, a będziesz mógł się pochwalić McKinseyowi perfekcyjnie przeprowadzoną akcją.
– To zamierzam zrobić, więc nie spieprz.
Cmokam.
– Gdzieżbym śmiał... – Punkt przecięcia siatki celowniczej wędruje po prawej piersi Amantiego. – No, Niccolo, jeszcze tylko kilka zamachów...
No, muszę przyznać, że Amanti idealnie odnajduje się w roli. Nie sprawia wrażenia zdenerwowanego akcją, a jego ruchy są zupełnie naturalne, pozbawione kropli niepokoju. Nie zerka w stronę żadnego z nas. Odrzuca kolejną kupkę śniegu, po czym odwraca się przodem do mnie i ściskając w dłoni trzonek łopaty, pokonuje dystans trzech metrów. Przystaje i lekko się pochyla. Łopata zaczyna ponownie szorować po podjeździe.
– Mam zielone światło na przejściu. Widzę cel. Przechodzę!
Przymierzam się, mając już punkt do strzału idealnie na celowniku.
Cztery.
Trzy.
Dwa.
Jeden...
Wskazującym palcem wprawiam pocisk w ruch i mówię pod nosem:
– Bum...
Amanti wyrzuca ręce w górę. Upada. Przybliżam obraz w lunecie na leżące ciało, z którego zaczyna wypływać krew. Ściągam brwi, bo jest jej stanowczo za dużo jak na jeden woreczek. Co jest grane?!
– Kurwa! – krzyczę półszeptem, przyciskając palcami w uchu mikrosłuchawkę. – Coś jest nie tak.
– Co? Patrick?!
– Dobiegam do niego! Kellan! Rusz dupę!
– Amanti dostał – powtarzam twardo, widząc wielką kałużę krwi wypływającą spod jego głowy. – Amanti, kurwa, dostał.
– Miałeś celować pod prawy obojczyk!
– Celowałem.
– To dlaczego ma rozwalony łeb?!
– Bo mam towarzystwo? Nawaliliście.
– Kurwa!
Zdejmuję broń ze statywu i blokuję magazynek. Serce mi łupie, bo nie chcę wierzyć w to, co właśnie nastąpiło. Miało być bez komplikacji! Zarzucam pasek karabinu na ramię i chwytam statyw. Spoglądam przez futrynę na klęczącego przy Amantim Patricka i biegnącego do niego wraz ze swoim partnerem Kellana, któremu po drodze spada z głowy czerwona czapka dostawcy pizzy. Niespokojnie obracam się dookoła pomieszczenia, słysząc tylko skrzypienie śniegu pod martensami.
Idioto! Teraz ty możesz być żywym celem!
Zsuwam broń z ramienia, przeładowując dwukrotnie. Po chwili mierzę przed siebie, odwracając się raz w lewo, raz w prawo. Głowa pod czapką zaczyna się pocić. Po skroniach spływa już słony wodospad. Przystaję, słysząc głośny dźwięk odpalanego motocykla. Mieli sprawdzić teren! Mieli trzykrotnie, idealnie, sprawdzić teren! A tymczasem co? Ktoś zdjął Amantiego w tym samym czasie co ja i tak jakby żądam, by ktoś mi, do cholery, wytłumaczył, jak do tego doszło! Nie zdejmując celownika sprzed oka, przechodzę na klatkę obok. Zupełna cisza i tylko trzeszczenie grudek betonu pod butami.
– Co z Amantim? – pytam ciszej.
– Nie żyje – odpowiada Kellan, w tle słyszę wzywającego ambulans Patricka. – Dziury w czole raczej nikt by nie przetrwał. Chester, zabieraj się stamtąd.
– Ktoś był w budynku – odpowiadam – jak tego pilnowaliście? Kto oprócz mnie strzelał?
– To ty mi powiedz. Kto z was dostał jeszcze na niego zlecenie?
– Nie wiem. Ale zaraz się tego dowiem.
– Popierdoliło cię?! Zabieraj się stamtąd, akcja zakończona.
– Nie dla mnie – oznajmiam szorstko, dochodząc do ostatniego pomieszczenia na parterze, na którym się znajduję. Pustka i jedna wielka cisza. Jeżeli ktoś tutaj był, to ulotnił się jak duch. Jak to, do cholery, możliwe, że w tym samym czasie na jedną osobę polowało dwóch strzelców? Ja swoje powody znałem, ale obce są mi te, dla których ten ktoś skutecznie mierzył w głowę Amantiemu. Szlag by to trafił! Zaczynam się gubić w tym, co się tutaj dzieje.
– Amanti jest martwy, więc i tak wyszło na twoje, a teraz wynoś się stamtąd, nie będę ci powtarzał. To jest moje polecenie. – Słyszę w słuchawce.
Zatrzymuję się i opuszczam broń do stopy. Ostatnim wypowiedzianym zdaniem Kellan zatrzymał moje dalsze ruchy. Nic już nie wskóram, a zdradzić się nie mogę. Nie pozostaje nic innego, jak rozegrać teatrzyk dalej i oznajmić czekającemu Marcowi wesołą nowinę. Zresztą już się jej chyba domyślił po odgłosie policyjnych syren. To jest po prostu, kurwa, aż nieprawdopodobne. Straciliśmy jednego z głównych świadków, a czas pokaże, czyja to pomyłka.
Spinaj pośladki, Kellan.
Bo ja jestem spokojny. Swoją część planu wykonałem tak, jak należy.
– Wracam do Marca. Bez odbioru.
Zbiegam po schodach, wyrzucając po drodze do kosza mikrosłuchawkę. Wypadam na zewnątrz i biegnę do auta, w którego oprószoną śniegiem maskę uderzam kilka razy.
– Jedź! Jedź! Jedź! – krzyczę, po czym docieram do bagażnika, unoszę klapę i wrzucam broń do środka. Staram się zachować zimną krew oraz niewzruszoną twarz, ale po tym, co się stało, będzie to cholernie trudne.
Kim jesteś?!
Dlaczego, do cholery, do niego strzelałeś?!
Czyżbyś nie wiedział o mojej obecności, tak jak ja o twojej?!
– Spieprzamy, Marco! – Wskakuję na siedzenie pasażera. Od razu ściągam czapkę i rzucam ją na tylne siedzenie. Przecieram spocone czoło, gdy opony z piskiem ruszają z miejsca. Kładę dłoń na broni, którą trzymam za paskiem, przy prawym biodrze. W tym życiu, od tego momentu, nie mogę być niczego pewny, i choć skonfliktowany mózg chce analizować zaistniałą sytuację, to wzrok i śmiech Marca skutecznie temu przeszkadzają.
– Piękna akcja, Tony! Ta kupa gówna już nie będzie nam śmierdzieć?
– Jego czaszka wybuchła, więc na pewno nie. No, chyba że stanie się jebanym zombie – Macam się dłonią po kieszeniach. – Daj mi papierosa i uchyl okno, bo zaraz się porzygam.
– Spokojnie! – Śmieje się, klepiąc mnie dłonią w kark. – Pewnie pierwsza, ale od dzisiaj na pewno i nie ostatnia! Mój chłopak! Aż mnie duma rozpiera!
– O czym ty, kurwa, do mnie znowu mówisz? Jaka pierwsza i jaka nie ostatnia? – pytam, opierając głowę o zagłówek. Wciągam głęboko mroźne, świeże powietrze owiewające twarz.
Marco, ty fiucie, ty pieprzony fiucie, pozwól mi nadal myśleć, że jesteś ze mną szczery, a zaistniałe zdarzenie jest wypadkową tych, o których, niestety, sam nie masz pojęcia.
To bagno jest coraz gęstsze.
– O głowach, Tony! Mówię o głowach, które strącisz z karków! – Pstryka palcami. – O, tak!
– Wybacz, ale chyba wolę swoje furgonetkowe interesy. Chcę zarabiać – informuję stanowczo, wyjmując z podawanej przez Marca paczki jego słabego papierosa. – Nie zabijać – dodaję i odpalam tytoń od zapalniczki Carusa. – Rozumiesz? – Podnoszę szybę, zostawiając ją lekko uchyloną, by dym mógł uciec. – Pierdolę to, kogo macie jeszcze do wysłania na tamten świat. Zrobiłem to raz, by podbić swoje akcje, a teraz chcę zarabiać, Marco. Chcę zarabiać w tej firmie konkretne pieniądze. Dla niej i dla siebie. Rozbryzg krwi i flaki na wierzchu odstąpię tym mniej utalentowanym.
– Będziesz, Tony, zarabiał! – Śmieje się w głos, potrząsając ponownie moim karkiem. – Dopiero teraz zobaczysz, co to prawdziwe, duże pieniądze, ale z drugiej strony, to mi nawet tego szkoda.
– Czego? – pytam, trzymając papierosa między dwoma palcami. Kciukiem rozmasowuję skroń. Jestem zmęczony i cholernie rozbity tym, co się stało. Dzisiaj nie zasnę, to pewne. Będę próbował rozgryźć, co zaszło. Nie podaruję sobie, jeżeli się okaże, że coś przeoczyłem.
– Bo tak dobrego strzelca w swoich szeregach dawno nie mieliśmy.
– Mam wiele talentów.
– Zauważyłem.
– Ale nie interesuje mnie rozwój każdego z nich. – Pociągam dym przez ustnik, po czym uchylam szybę i wyrzucam prawie całą fajkę. Tanie, słabe gówno. Zasuwam okno do końca i krzyżując ręce, rozsiadam się wygodniej. – Przekaż Luce, że wejdę z nim w kasynowe transfery. Powtarzam, interesują mnie pieniądze, nie papranie się we krwi.
– Zmieniłeś do niego nastawienie? Luca to podejrzliwy, ale w zasadzie bardzo sympatyczny człowiek. Tłumaczyłem ci już, skąd wynika to jego zachowanie.
– Nie zmieniłem, Marco. Nie powiedziałem, że go polubię, tylko że chcę z nim robić interesy. Nie potrzebuję być miły i całować kogoś w dupę, żeby wykonywać dobrze swoją robotę.
Czas się szybko zabezpieczyć i znaleźć dla siebie dobry i stabilny punkt zaczepienia. Praca z Lucą taki mi gwarantuje, a przynajmniej, że nie wyląduję na ulicy, handlując koką dla Russo. Zdecydowanie stać mnie na więcej, a i horyzonty poznawcze tego świata stają się niebanalnie szersze. Muszę przyspieszyć infiltrację, więc nie będę tracił czasu na obracanie się na najniższych szczeblach. Potrzebuję grubych nazwisk, które dziwnym trafem zaczynają cholernie szybko znikać.
I jestem wręcz pewien, że istnieje osoba, która jest następnym celem, ale formy dotychczasowych zabójstw diametralnie różnią się wykonaniem. Chryste, nie potrafię w tej chwili tego połączyć. Śmierć Vaniera i Amantiego nie mają dla mnie teraz żadnego punktu wspólnego. Jedyne, czego mógłbym być w tej chwili pewien, to tego, że Niccola nie mógł zabić nikt z rodziny. To nie miałoby żadnego sensu, bo przecież to mnie Marco zlecił jego usunięcie. Dublowanie się byłoby nielogiczne.
Więc mieliśmy pecha? Czysty zbieg w czasie? Ktoś załatwiał swoje prywatne interesy?
Może czas powrócić do pierwszego wariantu, że to nie Amanti sprzątnął Vaniera, ale że za śmierć tej dwójki odpowiada jedna osoba?
Tylko kto nią jest?
– O czym tak dumasz?
Otrząsam się, bo za mocno zamyśliłem. Nie zauważyłem nawet, że opuściliśmy miasto i kierujemy się na wschód, do zjazdu na leśną drogę. No tak, żadne zaskoczenie, przecież trzeba gdzieś porzucić auto.
– Czy to nadal aktualne?
– O co pytasz?
– O dalszą część twojej propozycji, tę przyjemniejszą. To znaczy, tak myślę, że taka jest, a konkretniej, czy zabierzesz mnie jutro na rodzinną gwiazdkę? Pamiętasz? – Przerywam pytanie, gdy podwozie auta zaczepia najprawdopodobniej o wystającą gałąź, co powoduje szarpnięcie. – Obiecałeś mi to, Marco – dodaję, widząc po prawej, że objeżdżamy wielkie, zamarznięte jezioro pokryte grubą warstwą śniegu.
– Pamiętam, Tony, i przecież mnie znasz, wiesz, że dotrzymuję słowa.
– Nie zaprzeczę – odpowiadam, dostrzegając w świetle reflektorów zaparkowany obok leśnego trucka land rover, z którego wysiada Czerwony Luca i zazdrosny o mój talent jego kompan, Carlo.
Marco zatrzymuje auto, ale nie gasi silnika.
– Zabiorę cię, Tony, oczywiście, nie może być teraz inaczej, ale pamiętaj o jednej rzeczy.
– Jakiej?
– Że to elegancka impreza. Urodziny pewnej osoby, i nie mam tu namyśli Jezusa, ale smoking i biała koszula z czarną muszką są obowiązkowe.
Uśmiecham się. Będzie prestiżowo i w nie byle jakim towarzystwie.
– Już mi się podoba – mówię z rozbawieniem, przeciągając się.
– To dobrze, Tony! Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawił, a ze swojej strony mogę obiecać, że osobiście postaram się o fajerwerki, i to specjalnie dla ciebie.
– To ma drugie dno, prawda? To, co powiedziałeś?
– Bystry chłopak. Boss będzie z ciebie bardzo zadowolony.
Spróbowałby nie być.
A co do jutrzejszego wieczora, to w głębi duszy liczę, że będę mógł zadać w końcu to jedno pytanie:
Marie? Skarbie. Zatańczymy?
______
Przypisy:
[1] Salvatore „Sammy the Bull" Gravano (ur. 12 marca 1945) – underboss w mafijnej rodzinie Gambino. Zamieszany w zabójstwo Paula Castellano, po którym rządy w rodzinie objął John Joseph Gotti. Gravano, aresztowany w 1991, swoimi zeznaniami przyczynił się do wydania wyroku dożywocia na Gottiego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top