Rozdział 10

Podchodzę pod budynek stacji i wyjmuję telefon, by oddzwonić. Gdy czekam na odbiór, irytujący śmiech świątecznej ozdoby ściąga na nią mój wzrok. Zielony, włochaty stworek w stroju Świętego Mikołaja potrząsa radośnie głową, szczerząc się od ucha do ucha.

Grinch... I świąt nie będzie.

Parskam.

Jeżeli dalej będę zionął taką miłością do gwiazdki, to sam się w niego zamienię.

– Dzwoniłeś? – pytam, trzymając telefon przy uchu. Rozglądam się, przechodząc kilka metrów za róg stacji, gdzie jestem całkowicie sam.

– Byliśmy umówieni na telefon. Piętnaście minut temu.

Pociągam nosem. Zapach pieczonej frytury wydobywa się z huczących w ścianie wentylatorów. Opieram plecy o kontener, gdy świat przed oczami zaczął niebezpiecznie ciemnieć. Zaraz umrę z głodu.

– Byłem zajęty. Nie mogłem odebrać. Mów.

– Udało mi się umówić z Niccolem w klubie na dziesiątą wieczorem. Zaproponowałem spotkanie w interesach związanych z pojawiającą się na horyzoncie inwestycją.

– Czyli łyknął haczyk?

– Nie przepuściłby okazji do zarobku. Wyjeżdża do klubu przed dziewiątą. Tony?

– Będę miał go na oku od ósmej.

– Pamiętaj, Angel, jedna szansa.

– Odezwę się. Będę dzwonił z nowego numeru. Końcówka dwa, dwa, cztery.

Rozłączam się i wracam do baru po zamówienie. Marco dotrzymał słowa i załatwił potwierdzenie wieczornej obecności Amantiego w domu. Oczywiście nie potrzebowałem tego, to znaczy Chester nie potrzebował, bo Tony zupełnie odwrotnie. To po prostu zwyczajna gra pozorów. Odhaczyłem właśnie jeden z punktów przygotowanego planu, któremu wraz z telefonem od Marca zapaliłem zielone światło.

– Dwa razy wołowy cheeseburger z podwójnym serem i dwie cole – składam zamówienie wręcz o głowę wyższej ode mnie dziewczynie z rudą cebulą na głowie, a przynajmniej to właśnie przypomina mi jej upięcie włosów. Do tego opaska ze świecącymi rogami renifera.

Ja rozumiem, że są święta, ale nie wszyscy pragną, by im o tym przypominać, a przynajmniej ja do tych osób należę.

– Na miejscu czy zapakować?

– Zapakować – odpowiadam, gdy jej równie świąteczny, czerwony tips z wzorem miniaturowej choinki uderza w klawiaturę kasy. Naprawdę, to już przesada. – I proszę doliczyć paczkę chusteczek higienicznych – dodaję, wyjmując z portfela dwadzieścia dolców.

– Proponuję panu nasz świąteczny...

– Nie, dziękuję – przerywam z uśmiechem. – Gdyby nie epitet świąteczny, to na pewno wziąłbym to coś z chęcią, cokolwiek to jest.

– Zbliża się Boże Narodzenie. – Przewraca oczami. – O co panu chodzi?

– O nic. – Wzruszam ramionami. – Proszę nie psuć sobie moim dziwactwem świątecznego nastroju. To ile...

– Chaz?

– Płacę? – kończę pytanie, ściągając brwi, choć najchętniej wsadziłbym sobie teraz mały palec do lewego ucha i mocno nim poruszał w celu odetkania, bo się chyba przesłyszałem.

– Jedenaście dolarów i czterdzieści pięć centów.

– Proszę. – Kładę banknot na tackę.

– Chester?

Sztywnieję, a kilka sekund później moje kolana obejmuje cholerny bezwład. Nie skłamię, gdy wyznam, że pieprznął mnie właśnie paralizator. Tak podziałało na mnie usłyszane, tym razem nie w zdrobnieniu, ale w całości, moje imię. Przełykam ślinę przez zaciśnięte gardło i mimo że powinienem odejść już od kasy, sterczę przed nią i gapię się na kasjerkę, której wzrok sięga na dalszą część kolejki, którą właśnie idiotycznie blokuję.

Jezu, człowieku, skup się. Przecież nie tylko ty na świecie masz na imię Chester.

– Czy coś jeszcze panu podać?

Potrząsam głową.

– Nie, dziękuję – chrząkam.

– Spoko...

– Chester!

Drobna dłoń ląduje na moim lewym ramieniu.

– Hej, mówię do ciebie...

Niechętnie przenoszę spojrzenie w właścicielkę głosu. Głosu, który jest już na tyle blisko, bym wyraźnie mógł go rozpoznać. Mam wrażenie, że straciłem oddech na całą godzinę. Słyszalny gwar wcisnął pauzę, bym mógł mocniej zderzyć się z obecnością osoby, której uśmiech i zapach skóry znam aż za dobrze.

Po prostu nie wierzę. To przecież jest jak potknięcie się o jedyny na pustyni, przysypany piachem konar. Do tego właśnie mogę to porównać, bo ze znalezieniem walizki z milionem dolarów nie ma to raczej nic wspólnego.

– Scarlett?

Robię kilka kroków w bok, zwalniając miejsce przed kasą. Boże, powiedz, że to tylko fatamorgana. Błagam, niech mnie ktoś uszczypnie.

– Cześć... – Rozciera dłonie, nie przerywając kontaktu wzrokowego. – Wołałam cię chyba trzy razy, choć... w pierwszej chwili nie byłam pewna, czy to ty. – Lustruje moją cholernie zaskoczoną twarz. – Ściąłeś swoje długie włosy – rozkłada w zakłopotaniu ręce – i chyba to mnie trochę zmyliło.

– Tak, ściąłem. – Ledwo to z siebie wyduszam. – Z tego, co widzę, ty również.

– Ach... tak. – Przytakuje, chwytając końcówki włosów w kolorze dojrzałej wiśni, które sięgają teraz nieco za płatek jej ucha. – Ale już dawno. Denerwowała mnie ta długość i suszenie po kilka godzin.

– Wiem, zawsze się na to skarżyłaś.

Niewiarygodne. Po prawie pięciu latach spotykam kobietę, która niegdyś była całym moim światem, i rozmawiam z nią o długości włosów, których kolor idealnie komponuje się z jej oliwkowym płaszczem. Nic się nie zmieniła. Nic, oprócz tej jednej rzeczy, bo nawet jej usta przyozdabia delikatny, brzoskwiniowy błyszczyk. Ten ulubiony, którego zapach czuję nawet z odległości metra, a jego smak długo nie opuszczał moich warg. Nigdy się nie zastanawiałem, jak może wyglądać nasze spotkanie po latach, bo nie wierzyłem, że może się ono wydarzyć.

I byłoby lepiej, gdyby tak zostało.

– Niesamowite, to prawie jak spotkanie na końcu świata.

– Coś w tym stylu – odpowiadam oschle, zerkając w kierunku wyjścia. Gianna nadal siedzi w aucie, którego wnętrze rozświetla blask bijący najpewniej z ekranu jej telefonu.

– Próbowałam znaleźć cię na kilku portalach społecznościowych, ale bez skutku. Dosłownie się rozpłynąłeś.

– Dużo pracuję. – Rozglądam się niespokojnie po wnętrzu baru. – Nie mam czasu na takie pierdoły.

– Rozumiem... Właśnie jedziemy do moich rodziców na święta. Byli u nas kilka dni wcześniej i zabrali naszą córkę do siebie. Nie zdążyliśmy zrobić małych zakupów na drogę, więc zatrzymaliśmy się i wow... – jej dłoń pociera moje ramię, co omiatam spojrzeniem – nigdy nie pomyślałabym o takim zbiegu okoliczności. Mieszkasz w Bostonie? Ja tak. Dlaczego się nie odzywasz?

– Nie, jestem przejazdem. – Podnoszę wzrok na tablicę z wyświetlanym zamówieniem.

Jeszcze dwa cholerne numerki. Szlag by to trafił!

– Rozumiem. Mimo wszystko – wzdycha, splatając palce dłoni – miło cię było zobaczyć... O! Roger! – Wspina się na czubki czarnych kozaków, machając dłonią. – Tutaj jestem! Chodź, kogoś ci przedstawię!

– Scarlett, innym razem, muszę już iść. Spieszę się.

– Proszę cię... to zajmie tylko chwilę. – Wbija we mnie wzrok. – Zachowujmy się jak dorośli ludzie, Chester.

Tony. Tutaj mam na imię Tony.

Po chwili naprzeciw mnie staje mężczyzna mojego wzrostu, ale wiekiem dorównuje Marcowi. Czarne, grube oprawki okularów spoczywają na lekko garbatym nosie, a łysienie plackowate objęło zaawansowanym stadium już ponad połowę głowy, zaczynając od czubka. Elegancki, popielaty płaszcz, garniturowe, zaprasowane w kant spodnie i perfekcyjnie wypastowane buty, których blask wręcz poraża. Wygląda jak rasowy sztywniak. Doktor Roger Lanner, specjalista ginekologii estetycznej. Obecny mąż Scarlett, która, jak widać, całkowicie zmieniła gust, jeśli chodzi o męski wygląd. Ciekawe, czy tylko gust. Czy może zrobiłaś też w końcu wymarzoną korektę fatalnie nierównych warg sromowych? Wszakże trafiłaś pod skrzydła najsłynniejszego wręcz bostońskiego specjalisty od korygowania przyciasnych pochew.

I nie tylko pochew.

Bo w fałszowaniu dokumentacji medycznej też ma ponoć pokaźne doświadczenie. Interesujące akta, doktorze.

– Roger. – Wyciąga w moim kierunku dłoń, którą po chwili ściskam.

– Moje imię znasz.

– Miło mi cię w końcu poznać. – Kontynuuje przywitanie, obejmując żonę, która uciekła ode mnie spojrzeniem i skierowała je na swojego partnera. – Scarlett dużo mi o tobie opowiadała. – Przysuwa ją do siebie i całuje w skroń. – Ponoć pracujesz w...

– Jako programista – przerywam, zanim wypali z czymś, z czym zdecydowanie nie powinien. Poza tym zaczynać znajomość od rozmowy na temat pracy? Co za nudy...

– Scarlett... – Spogląda na nią lekko zdezorientowany. – Mówiłaś mi coś zupełnie...

– Na pewno coś źle zrozumiałeś – znowu wchodzę mu w słowo, krzyżując jednocześnie wzrok ze swoją byłą, która bierze głęboki oddech, zadzierając wysoko głowę i formując przy tym usta w wąską kreskę. Jest wkurzona. – Poza tym myślałem, że Scarlett ma ciekawsze tematy do rozmowy z tobą niż te o byłym mężu, ale jak widać, jestem w błędzie. – Szczerzę się.

– Moja żona nie ma przede mną tajemnic i ja również dzielę się z nią wszystkim. Szczerość i zaufanie to podstawa szczęśliwego związku, prawda, Scar?

Scar? Ty wszystkowiedzący fiucie, ona nienawidzi tego zdrobnienia i daruj sobie sugestie, jakobym kiedykolwiek ją w czymś okłamał, czego niestety ty nie możesz powiedzieć o sobie.

– Doprawdy? – Unoszę brew. – W takim razie gratulacje, że w końcu zaczęła to doceniać.

– Masz chyba jakiś problem?

– Roger... – jej dłoń ląduje na jego klatce piersiowej – wszystko w porządku, proszę, przejdź do stolika i zostaw nas na chwilę samych.

– Samych? Z tym bezczel...

– Daruj sobie – kolejny raz mu przerywam. – Już wychodzę. Wspomniałem twojej żonie, że się spieszę.

– Roger, proszę...

– Oczywiście. – Ponownie całuje ją w skroń.– Też lubię Ramones. No, to tyle nas łączy... – rzuca sarkastycznie, wbijając wzrok w przypinki na kołnierzu mojej kurtki.

Przewracam oczami, gdy mąż Scarlett na pożegnanie bardzo dokładnie mierzy mnie chłodnym spojrzeniem, po czym zgodnie z jej prośbą od niechcenia udaje się do stolika, zabierając ze sobą dwa kubki kawy. Zaczynam być na siebie wściekły, że zamiast ulotnić się i nie prowokować losu, nadal tutaj stoję i wdaję się w dyskusję ze swoją byłą, choć moje zamówienie czeka już na blacie od dobrych kilku minut. Będę tego żałował, wiem o tym, ale w tym momencie wszystkie wzbierające we mnie wspomnienia z poprzedniego życia osiągają pułap krytyczny i jedyne, czego pragnę, to w końcu je z siebie wyrzucić.

– Minęło cholerne pięć lat – zaczyna, cedząc przez zęby. – Myślałam, że wszystko już zakończyliśmy i zostawiliśmy za sobą, ale z tego, co widzę, bardzo się pomyliłam. Jak mogłeś się tak zachować? Jak mogłeś być wobec niego takim pieprzonym dupkiem?

– Ponoć ceni sobie szczerość – mówię sarkastycznie.

– Owszem, ale nie przekazywaną w formie chamstwa, choć w sumie nie powinnam być zaskoczona, bo zawsze miałeś z tym problem, w sensie ze zbyt dobitnym wyrażaniem opinii.

I zawsze ceniłem sobie tę cechę u innych ludzi. Chłodna prawda zamiast słodkiego pierdzenia. Przynajmniej otoczenie Tony'ego doskonale tę zasadę respektuje.

– Nie musiałabyś jej znosić, gdybyś mnie dzisiaj nie zaczepiła. Po co to zrobiłaś, Scarlett? Żeby pochwalić się przede mną swoim idealnym małżeństwem?

– Chciałam po prostu miło porozmawiać i życzyć ci wesołych świąt, ty arogancki dupku. Zrozum i zaakceptuj w końcu, że każde z nas zaczęło od nowa. Jaki jest więc cel w tym, by pozostawać dla siebie wrogami?

– Może ty zaczęłaś – syczę, czując przyspieszenie serca, ale nie z miłości, lecz cholernej wściekłości. – Ale najpierw obróciłaś w piekło ostatnie lata naszego małżeństwa i zniszczyłaś moją wiarę w coś takiego jak prawdziwa miłość, więc nie życz mi więcej wesołych świąt, bo od dawna już takie nie są.

– Nie chciałeś podjąć próby leczenia. Zastanów się więc porządnie, kogo powinieneś obarczać winą.

– Błąd – warczę, pochylając się do jej twarzy. – Nie chciałem podjąć kolejnej i bolesnej próby leczenia, której nie dawano żadnej szansy na powodzenie, a to ogromna różnica. Walczyłem na tyle, na ile mogłem, by dać ci upragnione dziecko, ale miałem już dosyć sprawiania sobie tego psychicznego cierpienia. Nigdy nie potrafiłaś tego zrozumieć.

– Tak, masz rację, i teraz jeszcze bardziej utwierdziłeś mnie w tym, że nasze rozstanie było jedynym i najlepszym wyjściem.

Prostuję się i wsuwam dłonie do kieszeni spodni. Myślę, że tym właśnie stwierdzeniem możemy zakończyć nasze cudowne spotkanie po latach, a tym bardziej że do drzwi zaczęła właśnie zbliżać się Gianna! Po jaką cholerę wyszłaś z tego auta? Przecież powiedziałem, że masz tam siedzieć i czekać. Chryste, czy ta nastolatka musi komplikować nawet tak proste polecenia?

– I na tym zakończmy. – Odwracam się i biorę z lady szarą, papierową torbę z jedzeniem. Rzucam okiem na wejście, przed którym Gianna się zatrzymuje, by z tego, co widzę, zrobić Grinchowi zdjęcie.

– Chester, nie chcę się z tobą kłócić. To nie jest moim celem, proszę cię, usiądź z nami, napijmy się kawy i zapomnijmy o tym.

– Dokładnie, zapomnij o tym – rzucam szorstko, widząc, że Gianna zaczyna rozmawiać przez telefon. Zauważa mnie jednak i radośnie macha ręką, co nie umyka uwadze Scarlett, która od razu się orientuje , że nieznana jej nastolatka wykonuje ten gest do nikogo innego jak właśnie do mnie. Tylko ja, stojąc pięć metrów od wejścia, gapię się w jego kierunku.

– Kto to jest?

– Nie mam pojęcia.

– Ależ w porządku, jeżeli znalazłeś sobie miłość w piętnastolatce...

– Koniec tych sarkazmów, pozdrów męża.

Chcę już odejść, gdy drzwi stacji się rozsuwają, przepuszczając przez próg Giannę, z którą momentalnie krzyżuję spojrzenia. Nogi zamieniają mi się w słup soli, choć reakcja powinna być zupełnie odwrotna. Przyspieszam, chwytam nastolatkę za rękę i opuszczam to miejsce, pozostawiając Scarlett bez słowa wyjaśnienia i licząc na to, że już nigdy więcej na siebie w tym mieście nie trafimy.

Znając moje szczęście, mogę się tylko łudzić.

– Tony! Zaraz wracam! Skoczę do toalety!

Gianna informuje mnie o tym głośno, będąc dosłownie trzy metry ode mnie, po czym znika za rogiem. Spoglądam teraz na Scarlett, która całą scenę kwituje szeroko otwartymi ustami. Spieprzyłem. W tym momencie wiem, jak bardzo spieprzyłem i przeciągnąłem. Teraz już nie mam wyboru, czeka mnie tylko jedno, ryzykowne wyjście z tej sytuacji.

– A jednak? I „Tony"? Ona nawet nie wie, jak masz na imię?

– Skąd mam to wiedzieć? – Potrząsam głową. – Powtarzam ci, to nie było do mnie.

– Doprawdy? – pyta ironicznie, krzyżuje ręce. – Nie rób ze mnie idiotki. Wiesz, że to jest karalne? Co ty wyprawiasz, Ches...

Mój palec wskazujący ląduje na jej ustach.

– Cśśś...

Oczy Scarlett robią się okrągłe, kiedy drugą dłonią chwytam ją za łokieć i pociągam za sobą w stronę pustej przestrzeni pomiędzy regałami z drobnymi przekąskami. Zatrzymuję się i nie zwalniając uścisku na jej ramieniu, przysuwam ją bliżej siebie, by słyszała wyraźnie mój szept.

– Co się z tobą, do cholery, dzieje?! – Próbuje wyszarpnąć rękę.

– Uspokój się – mówię, pochylając się do jej ucha – i posłuchaj uważnie, co teraz powiem, bo nie będę powtarzał.

– Puszczaj – syczy. – Przerażasz mnie.

– Zaraz to zrobię, ale zapamiętaj, nigdy tu ze mną nie rozmawiałaś ani mnie nie spotkałaś. Tej sytuacji nie było, a jeżeli kiedykolwiek jeszcze zobaczysz mnie w tym mieście, masz przechodzić na drugą stronę ulicy, jakbyś mnie nie znała. Nie szukaj ze mną kontaktu i nigdy nie przyglądaj się ludziom, w towarzystwie których możesz mnie zobaczyć. Scarlett, ja dla ciebie nie istnieję. – Patrzę w jej oczy szklące od zbierających się łez. – Przysięgnij mi, że zrozumiałaś.

– Co? Nie... o czym ty, do cholery, mówisz? Wyjaśnij mi to...

– Rusz głową, Scarlett – cedzę przez zęby, lustrując otoczenie. – Nie mogę ci o tym bezpośrednio powiedzieć.

– Nie potrafię... Nic z tego nie rozumiem.

– Wiem, że potrafisz i nigdy więcej nie rozmawiaj z Rogerem na mój temat. Nie odszedłem z biura... – mówię do jej ucha ledwo słyszalnym szeptem – ale oficjalnie w jego aktach nie istnieję, rozumiesz?

Opuszczam powieki. Słyszę płytki oddech byłej żony, gdy opiera czoło o mój obojczyk. W ciągu czterech lat nie czułem nigdy takiego przerażenia, jak w tej chwili. Paniczny strach o jej bezpieczeństwo nakazuje mi zrobić wszystko, by odsunęła się ode mnie raz na zawsze. Musi to zrobić, innej drogi nie ma.

– Chryste... W co oni cię wpakowali?

– Sam się w to wpakowałem.

– Boję się teraz o ciebie. – Podnosi wzrok, dotykając ciepłą dłonią mojego policzka. Krew w moich żyłach zamienia się we wrzątek.

Boże, ta miłość mnie spopiela.

– Nie ma takiej potrzeby. – Z bólem serca odsuwam jej dłoń od twarzy. – To ja chcę, żebyś była bezpieczna, dlatego musisz potwierdzić, że zrobisz wszystko, o co cię poprosiłem.

– Będzie tak, jak tego chcesz. Obiecuję.

– Cieszę się i błagam cię, nie płacz.

– Nie potrafię...

– Musisz, masz cudowną córkę. Nie ma nic ponad to, pamiętaj o tym... – Uśmiecham się, robiąc nieśmiałe kroki w tył, z nadzieją, że widzę ją ostatni raz. Żałuję tylko, że na tej pamięciowej fotografii utrwaliłem jej smutne zielone oczy i spływające z nich łzy.

Ściskając w ręku papierową torbę, przechodzę między stolikami, kierując się do wyjścia, przez które widzę Giannę wsiadającą właśnie do auta. Opuszczam stację z myślą, że małżeństwo moje i Scarlett nie było idealne. Rozpadło się na miliony drobnych kawałków z braku obustronnego porozumienia, ale mimo to żadne z nas nie zasługiwało, by jeszcze kiedykolwiek poczuć się oszukanym przez kogoś, kogo naprawdę kocha.

I jeżeli miałbym jakieś świąteczne życzenie, to właśnie tak by ono brzmiało.

Chciałbym odbudować wiarę w to, że kiedykolwiek jeszcze z wzajemnością się zakocham.

– Proszę, bułka z bykiem. – Podaję Giannie papierową torbę, po czym wrzucam wsteczny, by wyjechać z parkingu.

– Ale pachnie... – mówi, wsadzając nos w torbę. – Tony, będziesz bardzo obrażony, jeżeli zjem też twojego? – Spoglądam na nią wymownie. – Okej, nic nie mów, twój morderczy wzrok mi wystarczy, rozpakować ci?

– Nie – odpowiadam, włączając się do ruchu. – Zjem w domu, bo znając mnie, to zaraz upaprałbym całe spodnie majonezem.

– Oj tam, wyglądałoby to tylko na mały wypadek przy pracy.

– Tak właściwie to nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– O problemie samotnego mężczyzny – bełkocze, upychając kęs burgera w ustach i aż mnie skręca, gdy wyobrażam sobie ten genialny smak.

– Masz na myśli brak ciepłego, domowego obiadu po powrocie z pracy?

– To też... – Chrupie bekon, jest po prostu bezczelna. – Ale teraz mam na myśli ciągłą jazdę na ręcznym, czyli deficyt seksu. Chociaż nie... samotność nie musi oznaczać braku seksu. Tony?

– Nie waż się pytać o to, o co chcesz teraz zapytać.

– Kiedy ostatni raz uprawiałeś seks?

– Nie wyraziłem się jasno? – Śmieję się. – Nie będę z tobą o tym rozmawiał.

– Uuuu... – słyszę oblizywanie palców – to dawno!

– Gianna, błagam cię, zapchaj się tym burgerem.

– Uuu... wręcz bardzo dawno! Ale wiesz...

– Nie... – przewracam oczami – nie chcę wiedzieć.

– Spodobałaby ci się.

– Kto? – pytam, opierając głowę o zagłówek, gdy czerwone światło zatrzymało nas na dobre pięćdziesiąt sekund.

Hm... chyba w schowku powinienem mieć taśmę klejącą, idealną na niezamykającą się buzię.

– No ona, ta moja wybawicielka.

– Marie?

– Tak ma na imię?

– Marie Gabrielle – odpowiadam, patrząc już w lewo na duże reklamowe zdjęcie mieszczące się na ścianie budynku jednego z największych centrów handlowych Bostonu, na którym delikatna brunetka o subtelnym spojrzeniu i różanych ustach prezentuje na sobie rodzinną markę biżuterii.

Gianna pochyla się do przodu, kierując wzrok na miejsce, które obserwuję.

– O, tak... To była ona, ale na żywo wyglądała jeszcze lepiej.

– Nie wątpię, to przepiękna kobieta – potwierdzam, wracając wzrokiem do zegara odliczającego sekundy do zmiany światła.

Pięć.

Cztery.

Trzy.

Dwa.

Jeden...

Marie.

Patrząc na ciebie, aż trudno mi uwierzyć, jak piękną twarz potrafi reprezentować brudne przestępstwo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top