Za bogactwem
Słońce wschodzi, dominuje w niebie
W rozkosznych sadach ręka pracuje
Mienią się na patykach swych matek
Owoce, w ludy usta kierował się ich dostatek
A tam mężczyzna w katuszy pracy
W pot czoła zapał do niej żwawy
Miesięcznych centów ciężkość opadła na ręce
A on już po grosze zasadzać więcej nie chce
W obfitych targach, odbijają blask figury złote
A stragany wyrobili w bajecznym kolorze
Wprzódy wzrok koni z karocy przyciąga
Z kolei złote wyzdoby przesiąkły oko królewicza
Mężczyzna bez pracy pajał się śród ludzi gromady
Złota tknąć i monet bezmiaru przytulać
Ponętne bogactwo, z powiek wydziera sny
Aż przyszło mu do ceremonii zamożnych stąpać
Ujrzał pozłacane, wyryte w mierze figury
Białość dnia ziszczenie podkradała
Zabierze bystrym bezdechem, obłapi w palcy
Jeden ruch i resztę życia w różach posłania
Krokiem szybkim, ruch opuszków chyży
I z natłoku ślepi ucieka w południe
Straż rusza — sztyletami w roju krąży
„Czemuż ukradł, jak wszystkich ciążyło na tobie spojrzenie?
A dzień bieluchną warstwą ciąży?”
„Zgubiła mnie rządza, zagłuszyła me uszy, przyćmiła ślepia — tylko żądliwości wyznacznik chciałem dopaść...”
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top