Rozdział 15

- Napijesz się czegoś? - zapytał Vlad idąc do kuchni.

Ja siedziałem na kanapie w salonie i patrzyłem na Zorzę, która zawzięcie wspinała się na drapak.

- Nie, dzięki. - odpowiedziałem.

Usłyszałem cichy pomruk niezadowolenia, a po kilku chwilach chłopak wrócił z dwoma filiżankam. Postawił jedną na stoliku kawowym przede mną i zachęcił ruchem dłoni do skosztowania herbaty.

Nie chciałem być niegrzeczny, więc wziąłem jedną do ręki i napiłem się. Była nieziemska, choć założę się, że to zeyczajna herbata.

- Jak wam idzie? - zapytał po chwili.

Przez chwilę nie wiedziałem o co może mu chodzić, w końcu nikt nie wiedział o naszych planach. Choć w sumie...

- Victor mi powiedział. - dodał, bo zauważył, że milczałem. - Żebyś nie uznał mnie za wariata. Wiem, że on nie żyje i nie wmawiam sobie, że jest inaczej. - uprzedził.

- Rozumiem. Sam mam sny, w których oni się pojawiają. Pamiętam, że Victor wspominał, że odwiedza również ciebie.

- Tak, to prawda - zamieszał napój łyżeczką. - mi też mówił o spotkaniach z tobą. A więc zapytam raz jeszcze: jak wam idzie? Mam nadzieję, że wygracie te zawody.

Chciałem zapytać go, o jakie zawody mu chodzi, ale wtedy uświadomiłem sobię, że widocznie Victor nie powiedział mu wszystkiego. W sensie... Chyba wiedział, że mamy drużynę, ale nie wiedział o drugim dnie, czyli J. C.

- A tak! Mamy już dziesięciu graczy. Cały czas nie możemy znaleźć tego ostatniego. - właśnie teraz wpadłem na genialny pomysł. - A ty nie chciałbyś dołączyć? - zapytałem.

- O nie, nie, nie. Po pierwsze od czasu wypadku nie jestem zbyt dobry, a po drugie jestem dla was za stary. Poza tym nie kręcą mnie takie przygody, znacznie bardziej wolę oglądać piłkę z trybun, bądź zza ekranu. - uśmiechnął się lekko.

- Ah rozumiem. To nic, napewno uda się nam w końcu go znaleźć. - odwzajemniłem uśmiech.

Spojrzałem na kociaka. Stała się znacznie większa i napewno silniejsza. Aktualnie stała na samej górze drapaka i szykowała się do skoku. Fart chciał, że wylądowała na moich kolanach. Poprawiłem ją, by było jej wygodniej i podrapałem za uszkiem.

- Jest urocza. - przyznał Vlad.

- Tak, masz rację. - uśmiechnąłem się szerzej. - Ma szczęście, że ma kogoś takiego jak ty.

- Naprawdę tak myślisz? - zapytał chłopak zaskoczony.

- Pewnie, że tak. Jesteś naprawdę dobrym opiekunem. Tak samo jak bratem, Victor miał szczęście.

Chłopak uśmiechnął się lekko i napił herbaty. Po chwili lekko skinął głową, ale nic więcej nie powiedział.

***

- Dobra drużyno, koniec treningu! - krzyknął Wonderbot do megafonu.

- Tak jest! - krzyknęli wszyscy gracze głośniej lub ciszej i udaliśmy się na ławki.

Boisko Raimona cały czas świeciło pustkami, ale było to dla nas całkiem przyjemne. Mogliśmy trenować sobie kiedy tylko chcieliśmy i nikt nam nie przeszkadzał.

Dziś trenowaliśmy podania. Wyglądało to tak, że podzieliliśmy się na pięcioosobowe drużyny, ustawiliśmy z pachołków dwa kwadraty - które miały być boiskami - i zaczęliśmy wymieniać się podaniami w jednym. Gra polegała na tym, że należało wymienić siedem podań między graczami swojej drużyny. W tedy przeciwnicy musieli odebrać nam piłkę i podać swoim graczom. Gdy którejś drużynie się to udało, trzeba było wykonać dłuższe podanie do drugiego kwadratu. Wtedy gra toczyła się tam. I tak do upadłego.

Sądzę, że to ćwiczenie było przydatne, bo mogliśmy potrenować grę na małej powierzchni, osaczeni przez przeciwnika. Spodziewałem się, że rywale podczas meczu będą naprawdę silni, więc coś takiego będzie przydatne. Poza tym Bailong zaczął w końcu nam podawać, a nie grać tylko sam. Jest sukces.

Dziś dzień był naprawdę ciepły. Razem z drużyną postanowiliśmy jakoś uczcić zakończenie wakacji i końcowo zdecydowaliśmy się na biwak. Jednak najpierw musieliśmy załatwić jeszcze jedną sprawę.

Ja, Gabi, Ringo, Fei i Wonderbot ruszyliśmy po treningu w stronę najlepszego sklepu sportowego w okolicy. Inni byli zbyt leniwi. Zauważyłem jak Ringo bardzo starał się być pomocny i wychodziło mu to świetnie. Całkiem szczerze jeszcze nikogo nie polubiłem tak szybko. Nawet z Gabim na początku naszej relacji było ciężko, bo nazwał mnie babą. Dobra, może ja nazwałem go tak pierwszy, ale co z tego.

Musieliśmy przecież załatwić jakieś stroje drużynowe. W tych z Raimona to tak średnio grać i zabierać numery naszym stałym graczom. A bardzo chcieliśmy mieć coś, co będzie pokazywać, że jesteśmy prawdziwą drużyną.

Jako pierwszy wszedłem do środka i od razu rozejrzałem się za dostępnymi wzorami. Sklep był gigantyczny i można było kupić tam wszystko. Zaczynając od piłeczek do tenisa, przechodząc przez wymiarowe bramki do piłki i kończąc na oryginalnych koszulkach znanych graczy. Były tu też wzory na własne koszulki, z których chętnie skorzystaliśmy.

Początkowo mieliśmy dylemat między biało-fioletowym, a jasnoszaro-niebieskim. Oba warianty kolorystyczne strasznie mi się podobały i spędziłem dobre dwadzieścia minut na wyborze. Chłopaki powiedzieli, że obie są świetne i nie ważne, które wybiorę, bo im wszystko jedno.

Końcowo zdecydowałem się na te niebieskie. Bramkarz miał granatowo-czarny. Ringo był zadowolony, więc i ja byłem. Na szczęście getry były w gratisie, więc nie musieliśmy szukać innych w podobnym kolorze. Szybko zamówiliśmy jedenaście kompletów.

Obsługa była niesamowicie profesjonalna i dostałem informację, że już w tym tygodniu będą gotowe. Zapłaciłem z pieniędzy rodziców i razem z przyjaciółmi wróciliśmy do reszty.

***

Po godzinie pakowania, jechania i narzekania w końcu znaleźliśmy się w pobliskim lesie. No raczej polanie koło lasu, bo rozbijać namioty w samym środku nie należało do łatwych.

Każdy miał swój namiot co było zaskoczeniem, bo jak to oni umieli się przygotować? Sami nawet zapłacili, więc nie musiałem nadwyrężać portfela starszych.

Przygotowaliśmy ognisko i całą mase pianek. Wszystkie kiełbaski niestety poszły na ostatniego grilla, ale to nic. I tak nie byliśmy jakoś bardzo głodni.

Uważnie patrzyłem na swoją piankę. Bardzo zależało mi na tym, by się nie spaliła.

Ostatnio gdy byłem pod namiotem z rodzicami strasznie się bałem. Miałem może sześć lat? Każdy cień wydawał mi się zmorą, każdy odgłos gigantycznym potworem. Pamiętam, że tata wtedy powiedział, że niepotrzebnie boję się potworów. Zapytałem go wtedy, dlaczego tak myśli, w końcu były one takie straszne. Powiedział wtedy, że każdy człowiek jest takim potworem. Każdy wyrządzi mi kiedyś krzywdę, więc to ich powinienem się bać. Stwierdziłem, że to głupie, bo ludzie to moi przyjaciele, a nie wielkie owłosione stworzenia.

Tata mówił też, że nie wiem, czy potwory są złe. Może tak naprawdę są dobre? A to ludzie są źli? Prawdę mówiąc nikt tego nie wie, bo chyba nikt nigdy nie widział prawdziwego potwora.

Dziś jednak się nie bałem. Nie miałem czego. Zacząłem wierzyć w to, że potwory mogą być moimi przyjaciółmi i nie odradzałem innych bez wcześniejszego zobaczenia, jaki jest naprawdę.

Tego wieczoru piankę spalił tylko Bailong, który bardziej zainteresowany był narzekaniem na insekty. Oczywiście mieliśmy więcej niż jedną, więc szybko upiekł sobie nową.

Zasnąłem ze spokojem. Może miałem parę ukąszeń i zadrapań przez pobliskie krzewy, ale to było do przeżycia. Szybko w mojej głowie pojawiły się sny, ale nie było w nich żadnego z moich przyjaciół.

Gdzieś koło trzeciej przebudziłem się, bo słyszałem kroki na zewnątrz. Wychyliłem się powoli, bo cały czas byłem strasznie zaspany.

- Kto tam? - zapytałem i ziewnąłem.

- Ooo, kogo my tu mamy.

- To ty!?

_______________________________________

1182 słów

Postanowiłam, że jednak dodam jeden rozdział wcześniej. Czemu? A nikt nie wie xD może żeby zaciekawić was do następnych? Nie wiem. ogln rozdział jest słaby, ale widać po godzinie, że po prostu byłam na pół przytomna + nie mogłam spać więc zaczęłam pisać

3:17 środa 12 czerwca
2024

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top