Pan Swego Losu
Z góry bardzo PRZEPRASZAM, za niedokładności, ale jak zwykle piszę wszystko z głowy, gdyż dawno, dawno temu (przed erą poradnika dla ałtoreczek) ma Naneth obciążyła mnie klątwą w postaci kary na książki, i teraz posługuję się jedynie pamięcią.
***
Tapa-tam, tapa-tam, tapa-tam, tapa-tam.
Galop, jako chód trzytaktowy dawał się rozpoznawać już z dużej odległości. Mimo wszystko mieszkańców Menegrothu zdziwił widok elfa na spoconym koniu, któremu z pyska wyciekała piana. Owy elf ściągnął wodze, i nawrócił konia niemal w miejscu, zręcznie z niego zeskakując. Koń ciężko dyszał z pochylonym do ziemi łbem, i na roztrzęsionych nogach. Elf szepnął mu na ucho kilka słów. Zwierzę jakby odzyskało siły, przynajmniej na tyle, by dotrzeć do stajni.
***
Dziewczyna biegła przed siebie w opętańczym strachu. Od tamtych istot czuła JEGO. Nie wiedziała dokładnie kim jest ON, ale owa postać na pewno miała jakiś związek ze okropnym cieniem, który widziała. Ktoś kazał jej uciekać, kazał się bać, mimo, że nie chciała. Jednocześnie, ta druga część dziewczyny chciała stanąć do walki.
Niënor nie była tchórzliwa.
Ale to już nie była ona.
***
"Níniel? Niënor!!!" Mężczyzna słyszał ten głos w swojej głowie. Usiłował się go pozbyć.
Został zdradzony. Miał tego świadomość.
Zdradzony przez samego siebie.
Przez własną podświadomość.
Przez własną pychę.
Cisnął przeklęte, czarne ostrze w ziemię. Przebiło ją bez trudu. Tak jak przebiło...
STOP. Nie mógł o tym myśleć, nie potrafił.
Ileż by dał za to, by znów poczuć na ramieniu dość drobną, choć silną i pewną dłoń. Z oczu znów pociekły łzy.
Bał się. Bał, jak nigdy dotąd.
Samego siebie, czasu, śmierci, kary.
Jednocześnie tego właśnie pragnął.
Wyzwolenia, ze śmiertelnych więzów.
Upływał dzień dwudziesty dziewiąty od JEJ śmierci. Jeszcze by zdążył...
Kroki. Dość duża grupa, ale nie oddział, kilkunastu elfów, ludzie akcentują bardziej na zewnętrzną część stopy. Poruszają się swobodnie, choć uważnie. Szukają.
Znaleźli go. Rozmawiał z nimi, ale nie wiedział dokładnie o czym. Dał swojemu zmęczonemu mózgowi kompletną swobodę w wymianie zdań. Jego umysł był zajęty czym innym...
Wreszcie podjął decyzję. Nie wiedział, czy grupa się oddaliła, ale wiedział co zaraz uczyni.
Jego ciałem i psychiką targały sprzeczne emocje. Ale był zbyt silny fizycznie, nic nie mogło go zatrzymać.
***
- Niënor, Niënor!!! - Mężczyzna biegł co sił w stronę pełnej wdzięku blondynki. Drogę zablokowała mu postać wysokości trzech rosłych mężów.
- Jesteś z dziś, a ona jutro odchodzi... - zakapturzony posłał mu krzywy uśmiech. Po czarnej cerze i takowych skrzydłach, oraz miejscu i aurze, w jakiej przebywał, mężczyzna zorientował się, kim on jest.
- Mandos... - wycedził. Tamten wydał się zdziwiony.
- Jestem, jak ci pewnie wiadomo, panem tego miejsca. Idź stąd lepiej, jeśli ci życie miłe.
- Nie mam jak go bardziej stracić, przepuść mnie, Ainurze! - słowa rozległy się echem po salach i korytarzach. Valar ze swych białych, świecących oczu starał się wymazać zachwyt, jaki wzbudził w nim ten Śmiertelny. "Syn Húrina" - pomyślał szybko. Uśmiechał się wgłębi siebie. Hale Mandosu same w sobie nie raz przeraziły podobnych śmiałków, a sam Valar był tak straszny, że ewentualni mdleli na miejscu. Ale nie on.
- Jestem Túrin Turambar, Pan Swego Losu - wyprostował się dumnie. Z jego oczu biło wyzwanie. - Śmiertelny zmrużył oczy, kąciki ust delikatnie drgnęły mu do uśmiechu. - Nie boję się ciebie, Opiekunie Umarłych. Przepuść mnie.
Námo posłusznie ustąpił, również lekko się uśmiechając, jednak pod cieniem kaptura nikt nie mógł tego zoczyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top