Epilog

Nie mam pomysłów na tę książkę. Przepraszam. To jest zakończenie, do którego mieliśmy dochodzić bardziej stopniowo, ale coś nie wyszło. Przepraszam za opóźnienie i zapraszam do czytania.

###

Można powiedzieć, że mój stan świadomości był w zawieszeniu. Mimo to byłem zdeterminowany, by nikt o niczym nie wiedział. Musiałem iść na tę misję. Tylko to pozwoliło mi przeżyć. Lekko zamglonym wzrokiem wpatrywałem się w Reiego. Nic nie zauważył przez swój nadmierny entuzjazm. Mnie też zalewały uczucia, ale w moim przypadku była to nienawiść. Miałem ochotę rozerwać, miażdżyć i zabijać, każdego kto był winny. Mieli pożałować.

- Gdzie i kiedy? - Wolałem mówić krótkimi wyrazami by nie zauważył zmęczenia.

Seriku zatrzymał się w swoim radosnym tańcu po pokoju i spojrzał na mnie, chyba pierwszy raz odkąd go znam, z powagą. Nie powiem było to trochę ujmujące.

- Arima mówi, że jutro rano. Ty... mówią, że masz dostać więcej porcji, żebyś był bardziej pełen sił. Podobno wszystko organizują tak szybko, jak to możliwe. Są przecieki, że Aogiri planuje atak na dwudziestą dzielnicę. - Pod koniec lekko zadrżał.

Kiwnąłem głową i spojrzałem na niego wyczekująco.

- No co? - Zapytał Seriku odwracając się od przenikliwego spojrzenia.

- Mogę się przebrać? - Powiedziałem z rozbawieniem, mimo nie najlepszego stanu.

Rei zarumienił się i uciekł przez drzwi.

Jak wspominałem, słodkie.

###

Oddział CCG stał w pełnym uzbrojeniu przed zrujnowanym budynkiem. Każdy w mundurku gołębia z quinque w ręce. Nawet ja dostałem jedno. Choć nadal nie wiem jaką broń otrzymałem, miałem ochotę w pełni z niego skorzystać. Do wyposażenia, dostałem dodatkowo słuchawkę, do której Rei mógł podawać mi najważniejsze informacje. Już teraz coś mówił, ale nie było to ważne, więc go zignorowałem.

Spojrzałem na mojego ojca, który stał obok mnie. Ten odwzajemnił spojrzenie i pierwszy raz od dawna poczułem spokój. Po całym poszukiwaniu, nowej tożsamości... tu był koniec. Znalazłem kryjówkę, pomszczę rodzinę i wrócę do swojego życia. Nie dało się zrobić tego w lepszych okolicznościach. CCG przygotowało każdy możliwy sprzęt, każdy obecny agent będzie obecny przy tej operacji. Ja sam dostałem trzy porcje pożywienia, przez co czułem się niesamowicie i lekko... dziko, co było niepokojące, ale zrzuciłem to na stres. Stałem tam gotowy do walki. Mimo wszystkich agentów wokół czułem, jakbym stał tu sam. Osamotniony. Byłem dziwnie pusty.

Ktoś przywołał mnie krzykiem do porządku. Włączył się alarm. Z dachu budynku zaczęły zaskakiwać Ghoule w szkarłatnych płaszczach i z maskami na twarzy. Poruszały się dziko, pokracznie, sposobem, który nie przypominał ludzkiego. Zachowywały się jak bestie, zniekształcone twory, które nigdy nie powinny być porównywane do ludzi. Biegli, czasem nawet łamiąc sobie nogi i na wzajem się taranując. I wtedy przyszły pierwsze wnioski. Oni byli wygłodniali. Nie będzie litości. Będzie walka z prawdziwymi demonami w ciałach ludzi.

Nadal lekko odłączony od rzeczywistości, ruszyłem do walki. Wiedziałem, że ludzie wokół mnie krzyczą i napędzało mnie to do. Wszystko poruszało się cholernie powli. Było to nieznośnie irytujące, ale dziwnie potrzebne. Gdy byłem blisko pierwszego wroga, kagune rozdarło skórę na moich plecach. Macki chwyciły pierwszą postać i bez żadnego wysiłku oderwały głowę od tułowia. Krew poplamiła mój strój, co było obrzydliwe. Ruszyłem jednak dalej, rozrywając kolejne cele. Ręka, noga, głowa... nie było różnicy. Ciąłem wszystkich na kawałki, które spadały pod nogi. Dopiero po chwili zorientowałem się, że przegrywamy. Mieliśmy dobrze wyszkolonych ludzi i sprzęt, ale nawet to nie pomagało przy takiej liczebności. Obok mnie wygłodniały stwór zabijał agenta zadając go żywcem.

Zatrzymałem się na sekundę i wydawało mi się, że szczęk otwieranej walizki rozniósł się po całym polu walki. W ręce utworzył mi się miecz oburęczny. Fioletowe i czerwone żyły pulsowały wzdłuż ostrza. Skoczyłem w powietrze i machnąłem nim w dół. Przeciwnik przede mną po prostu rozpadł się na pół. Każdy kolejny rozpadał się pod wpływem broni. Macki w tym samym czasie rozrywały pozostałe cele.

Było to nienormalnie łatwe i chciałem przestać, ale moje ciało jednak działało dalej. Krążyłem tak, póki wokół mnie nie było więcej bestii, a ciała nie zaścielały gęsto ziemi. Stałem tam przez chwilę... podziwiając widok? Potrząsnąłem głową, próbując oczyścić myśli. Moje kagune schowało się, a walizka została zamknięta.

Agenci CCG byli w stanie przełamać pierwszy atak. Teraz zbierali rannych i przygotowywali się do wejścia do budynku. Powoli znoszono wszystko z wozów, a przed budynkiem formował się nowy front. W końcu pojawił się nowy prototyp broni, na który agenci najbardziej liczyli. Ekscytowali się nowymi możliwościami, ale ja myślałem o tym ile czasu zajmuje przygotowanie. Nie chcąc na nich czekać ,ruszyłem w stronę budynku. To właśnie tam znajdowali się przywódcy. Ciekawe co powiedzą, widząc mnie.

- Ken? Ken, masz zawrócić... - Zaniepokojony głos Reia w słuchawce zakłócił mój spokój.

Nie wiele myśląc, wyciągnąłem to ustrojstwo z ucha i roztrzaskałem butem. Później przeproszę, poza tym i tak nie chciałem tego w uchu.

Kilka kroków i znalazłem się w środku. Gdy tylko przeszedłem przez drzwi otoczyły mnie Ghoule. Te w przeciwieństwie do tych z pierwszego ataku miały w sobie jeszcze trochę człowieczeństwa. Były mną zaciekawione.

- Patrzcie, gołębie rekrutują dzieci. - Zaśmiał się jeden z nich.

Podeszli bliżej i uformowali wokół mnie idealne koło.

- Przynajmniej będziemy mieli świeże mięso. - Śmiech tego człowieka przypominał krztuszenie się hieny.

Igrając ze mną podchodzili do mnie, by po chwili się wycofać. Nawet z moim refleksem nie byłem w stanie ich zranić. Skali od czasu do czasu raniąc mnie ostrymi pazurami.

- Skończcie zabawę z jedzeniem i pomóżcie nam z pozostałymi. - Krzyknął ktoś spoza okręgu.

Jeden z Ghouli posłuchał i bardziej poczułem, niż zobaczyłem, że ruszył na mnie od tyłu. Dźwięk wydobywającego się kagune, bardzo przypominał pękanie kości. Gdy broń typu rinkaku, miała przebić moje plecy, instynkt przeją górę. Z pleców uwolniły się macki, rozrywając mój płaszcz. Oko zalało się czernią i szkarłatem. Żyły biegnące wokół oka obejmowały prawie pół twarzy. Było to całkowicie inne niż w czasie bitwy. Czułem się bardziej dziki, wyzwolony.

Cztery nowe kończyny z łatwością przebiły się przez miękki brzuch. Nawet nie spojrzałem na stworzenie, które właśnie zamordowałem. Po chwili rozległ się dźwięk upadającego ciała.

- Ty... jak...?!

Ta, sądząc po głosie, kobieta nie miała szansy powiedzieć nic więcej. Macka jednym ruchem rozerwałem ją na pół. Nie przejmowałem się szokiem przeciwników. Skończyłem na kolejnego i przebiłem mu twarz macką.

- Ghoul w CCG?! - Krzyczał ktoś.

To zaalarmowało pozostałych. Coraz więcej przeciwników zbiegło na parter. Musiałem zacząć się ruszać, aby uniknąć ataków. Czułem, że są w szoku, gdy mordowałem ich jeden po drugim Uśmiechnąłem się do siebie. To jeszcze nie jest najlepsze co mam w zanadrzu. Spojrzałem na moją walizkę. Miecz utworzył się ponownie, ale tym razem złapałem go macką. Rozłamałem go na pół wzdłuż rękojeści i ostrza. Powstały dwa oddzielne miecze. Gdy tylko druga czerwona wstęga owinęła się wokół, broni wykonałem pełen obrót. Wszyscy wokół zostali zdekapitowani.

Ci, którzy byli blisko tej sceny zamarli. A ja przełączyłem się na jakiś instynkt. Skoczyłem na pierwszego lepszego Ghoula wybijając mu zakrzywione palce w oczy, rozrywając czaszkę. W tym czasie dwie kończyny przebiły się przez miękki brzuch i zniszczyły kolejną czaszkę, a quinque przecięło dwóch przeciwników - jednego we wzdłuż, a drugiego w poprzek. Zacząłem skakać tak wroga na drugiego, zmieniając się w maszynę do zabijania. Biegałem po ścianach, zostawiając tam głębokie rysy. Krew pokryła cały mój strój. Poruszając się, lekko ślizgałem się po czerwonej posadzce. I mimo tych krzyków i walk, wyglądało to, jak osobliwy taniec.

Krok w przód - Przebite płuca
Krok w tył - Oderwana głowa
Obrót z lądowaniem na palcach - Martwe koło trupów
I dalej bez przerwy.
Przeskok - Skręcenie karku
Zejście na ziemię - Uniknięcie kagune
Szpagat - Złamanie nogii
Stanięcie na rękach i obrut- Złamanie żeber dwóm stworą.

W końcu nie został żaden partner do tańca... i miejsce na parkiecie. Ciała zajmowały całą podłogę. Ruszyłem do góry po schodach. Dźwięk odbijał się w całym budynku. Już za chwilę. Zemszcze się.

Gdy stanąłem na szczycie schodów, zamarłem.

Tōuka?! Wszyscy?!

Patrzyłem w szoku na moją rodzinę, która stała w towarzystwie Aogiri. Wygadali jakby na mnie czekali. Stali spokojnie patrząc bez emocji. Nawet Himami nie powiedziała słowa. Patrzyli z wyrzutem.

- Więc zdrajca wreszcie przybył? - Pytanie zawisło w powietrzu.

Nie byłem w stanie się odezwać. Nie, kiedy moja rodzina stała przede mną jak najbardziej żywa. Czemu się tak zachowywali? Przecież tak za nimi tęskniłem! Dołączyłem do CCG by ich pomścić. Robiłem wiele rzeczy wbrew sobie. A oni... nazywają mnie zdrajcą? Ci sami ludzie, którzy nie dali znaku życia?

- Odezwij się śmieciu! - Wrzeszczy Ayato. - Wytłumacz, dlaczego jesteś z wrogiem!

Wróg? Ja? Ludzie, którzy wychodowali całą armię bezmózgich bestii są wrogami. Zarówno Ghoula jak i człowieka. Nad nimi nie ma kontroli. Dalej nie reagowałem, więc niebiesko włosy tylko prychnął.

- Żałosne. - Powiedział cicho, zanim ruszył w moją stronę.

Kopnął mnie centralnie w głowę, posyłając w stronę okna. Szkło rozbiło się, lecąc ze mną na ziemię. Podziwiałem, jak w odłamkach odbija się obraz mojej rodziny. Albo już nie. Oni mnie skreślili. Uderzyłem w ziemię płasko, co wybiło oddech z moich płuc. Dzwoniło mi w uszach, a świata płynął wokół. Szkło podrapało moją twarz.

Płakałem, leżąc tam i nie przejmując się niczym. Bolało jak nie wiem. Chciałem się więcej nie pokazywać. Jaki piękny dzień na śmierć. Ja cały we krwi, przede mną zbierają się dowódcy Aogiri, za mną agenci. Nie miało też znaczenia, że nie wiadomo skąd pojawiło się mnóstwo Ghouli.

- Zniknij! - Bagałem w myślach.

Jeśli tego sobie życzysz.

Znalazłem się nagle w dziwnym miejscu. Zdezorientowany rozglądałem się do około. Z każdej strony otoczony byłem pajęczą lilią. Cześć była czerwona jak krew, inna biała niczym śnieg. Niektóre gniły lub usychały. Porastały ziemię jak pasożyty. Wyglądało to jak zaniedbany ogród, gdzie rośliny przejęły rolę ogrodnika.

- W końcu tu jesteś. - Zabrzmiał delikatny głos.

Odwróciłem się szybko, szukając źródła dźwięku. Niczego nie znalazłem poza większą ilością kwiatów. To było przerażające.

- Pokarz się. - Rozkazałem spanikowany, gdy wokół zerwał się wiatr.

Płatki kwiatów, każdego rodzaju wyrwane z lili, podniosły się do góry. Uformowały w powietrzu w zasłonę, zza której po chwili wyszedłem... ja?

- Zaskoczony? - Spytał białowłosy chłopak lekko się uśmiechając. - Nie powinieneś. To zawsze byłeś ty. Nie zależnie od wszystkiego. Człowiek, Ghoul, członek CCG? Co za różnica? Jesteś sobą w każdej wersji.

Musiałem patrzeć jak przede mną chłopiec zmienia się w przestraszone, młodsze ja. Wielkie oczy zalane, były łzami, a w rękach rozpaczliwie ściskał ostatni kwiat, jaki zrobiła mama. Później pojawił się nastoletni chłopak zbyt naiwny i wrażliwy dla swojego dobra. Delikatny rumieniec zalewał twarz, a w ręce trzymał ukochaną książkę. Na krótko pojawiła się Rize, ukazując czerwone tęczówki. Wreszcie pokazała się obecna wersja, choć bardziej szalona i dzika. Ubrania w strzępach, rozbiegany wzrok i pusty uśmiech przerażały. Aż wreszcie białowłosy stał się jakimś mutantem, dzika bestia bez uczuć. Ostania forma zatrzymała się na dłużej, patrząc szklistym spojrzeniem.

- Tym właśnie jesteś. - Miękki głos całkowicie nie pasował do strasznej. - Gdyby nie ja miałbyś taką formę. CCG nie mogło dać ci mięsa do jedzenia, nie gdy mają tak nieskazitelną reputację. Dostawałeś ciało Ghouli.

Co? Mój mózg się zaciął. Jakim cudem?

- Dlatego tu jestem. Jestem reakcją obronną na zbyt gwałtowne zmiany. Pojawiłem się po twojej pierwszej porcji. Dziś się to nasiliło. Zjadłeś znów, nawet większą porcję niż zwykle. Twoje ciało walczy z szaleństwem. Kanibale to dzikie maszyny do zabijania. Nie da się z tym walczyć. Teraz ty będziesz jednym z takich bestii. To właśnie zrobila ci nowa rodzina.

Nie chciałem w to wierzyć, ale jednocześnie czułem, że to prawda. Świat wokół mnie z każdą chwilą stawał się ciemniejszy.

- Co mam robić? - Chciałem przeklinać, płakać, wrzeszczeć i schować do cicho w koncie.

Mutant uśmiechnął się, wyciągając do mnie rękę.

- To twój wybór. Rodzina odrzuciła cię, ale przed tym na siłę wcisnęła cię w swój własny szablon miłego Ghoula. Nie znałeś nic innego więc przyjąłe ś to. Później jest CCG, które pozornie dało ci dom, ale tobą manipulowało. Stałeś się żołnierzem do zabicia, takim którego nie będzie żal gdy nie wróci z misji. Taka jest prawda, że nie ma dla ciebie miejsca ani w świecie Ghouli, ani w świecie ludzi. Możesz walczyć, próbować na siłę się wpasować, naginać umysł, tworzyć kolejne wersje siebie, maski. Lub - tu mutant uśmiechnął się pokazując wszystkie zęby - zemścić się.

Wstałem z podłogi i spojrzałem na siebie. Zignorowałem wyciągniętą rękę i przytuliłem swój sobowtór.

- Sonzai... istnienie, ale od teraz wspólne.

Wszystkie kwiaty zczerniały. Zerwał się kolejny wiatr tym razem silniejszy, odkrywają mnie czarnym kocem płatków

Wróciłem do siebie i pierwsze co zobaczyłem to chaos. Ludzie właśnie zaczynali walczyć. W moją stronę koerowali się i ludzie, i ludożercy. Pamiętając wszystko, wziąłem mój miecz. Ważąc go chwilę wgryzłem się w niego, nie przejmując się, krwawieniem warg w kącikach. To było cudowne. Adrenalina zalała moje żyły. Zniknęła cisza i osamotnienie. Nie było w końcu tylko pragnienie.

Głód. Głód. Głód.

Plecy wygięły się w łuk, gdy nowe kagune przebijało moje plecy. Wielka skolopendra pojawiła się z moich pleców, pnąc się w górę w sprali. Wokół mnie walki zamarły, ale to nie było moim zmartwieniem. Ze skolopendry zaczęły odrywać się żyły. Bez ładu i składu, co chwilę niszcząc formę i znowu się odbudowując. Po chwili całość ostatecznie się rozpadła, a zabójcze linki rozlały się po całym polu walki, przebijają się przez wszystko; ludzi, Ghule, budynki, auta. Wplecione w krwawą pajęczą sieć.

Potwory nie zasługują na litość.

Nie było litości dla tych, którzy mnie skrzywdzili. Żyły przeszły przez miękkie tkanki, często tkwiąc po więcej niż jeden w danej osobie. Wrzeszczeli. Bardzo. I to było piękne. Panikowali próbując przeciąć liny, co było niemożliwe. Umierali, ale powoli

Żałosne.

Śmiałem się, patrząc na nich. Moją twarz zarastała czarną maską. Kochałem jak się bali. Poczują to samo co ja. Na linach pojawiły się ostre, czarne kolce. Sieć stała się niczym drut kolczasty. Wystarczy jedno szarpnięcie.

Zapanowała idealna cisza. Wszyscy byli martwi. Budynek w tle powoli się walił. Patrzyłem bez emocji na ciało Hinami... Tōuki... innych. Dla mnie oni byli martwi od dłuższego czasu.

Maska spadła z mojej twarzy. Oko wracało do swojego normalnego koloru. Kagune rozpadło się, sprawiając, że ciała upadły na ziemię. Patrząc wokół nie czułem nic. Ruszyłem w stronę drogi. Z boku widziałem Arime, który trzymał wyrywającego się Reiego. Mogą żyć i tak mnie już to nie obchodzi. Nie skrzywidzili mnie, ale nic się już nie liczyło. I tak nie mogli pójść za mną w mojej ścieżce.

Z nieba zaczął lecieć szary popiół, a ja patrzyłem w górę. Było pięknie. Bez ani jedej chmury.

I wreszcie wiedziałem, kim jestem. Moje kagune wysunęło się po raz. Uśmiechałem się, śledząc żyłki na czterech mackach. Migotały delikatnie wzdłuż całej długości. Owinęły się wokół mnie jak poduszka. Jedna zagościła wokół mojej szyi. Jeszcze tylko trochę ciaśniej. I pękły kości.

###

Zdecydowałem...

Jestem martwy.

Ile to 1000 - 7?

To Szaleństwo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top