I Was to Die on Sunday Anyway

Jest to opowiadanie AU. Ach, i przy okazji; nie, nie jestem jedną z tych autorek, która pierwszego kwietnia, w Prima Aprilis, dodaje jakieś ,,zabawne'' łan szociki albo morduje wszystkich jak leci, albo usuwa wszystkie swoje opowiadania/jakiś rozdział, czy coś. To po prostu... nie pasuje to do mojej natury.



-skreślenia- - Proszę mi wybaczyć, ale Wattpad nie wyczytuje skreśleń. 

- Natsuno -

Poniedziałek, trzeci lipca.

Zbliża się koniec semestru; zwłaszcza teraz wszyscy uczniowie wyczuwają nadchodzące wakacje, skoro ukończyli już egzaminy... albo przynajmniej większość z nich. Poprawkowe są za mniej niż dwa tygodnie, ale, oczywiście, nie muszę się tym w ogóle przejmować; jestem dość pewny swoich pozytywnych wyników. 

Po co w ogóle jeszcze są te lekcje? Zadaje to pytanie niemalże każdy. Bo po co przygotowywać się na następny rok, skoro już teraz można zacząć zbijać bąki o trawę? Niemalże nie ma osoby w szkole, która zamiast skupić się na tym, co mówi nauczyciel (przecież ,,większość to i tak tylko powtórkowe brednie''), to rozmyśla o możliwych planach zmarnowania czasu.

Ja za to sekretnie obmyślam sposoby ucieczki z tego miasta, ucieczki przed moimi rodzicami, i sposób, w jaki znowu mógłbym niezauważony...

- Natsuno...

Ciepły oddech owiał moje ucho, a ja w odpowiedzi tylko trzepnąłem go lekko w ramię.

- Nie tutaj.

- ...ale...

- Jesteśmy w klasie; zaraz zacznie się lekcja...

- ...stęskniłem się~!

Ech. Żebym tylko mu jeszcze w to uwierzył.

Widzimy się niemalże... widzimy się każdego dnia, niemalże o każdej możliwej porze, i ja niby miałbym uwierzyć w to jego stwierdzenie, że tak szybko się za mną stęsknił?

Dobrze znam powód tego jego aktualnego nazbyt publicznego okazywania uczuć...

Dlaczego się nie hamuje, albo chociaż nie próbuje udawać, że nic między nami nie ma; przynajmniej nie w tym sensie?

Ponieważ wszyscy i tak już wiedzą.

I kiedy mówię wszyscy, mam na myśli wszystkich mieszkańców miasteczka. Czyli całe tysiąc trzysta osób, prawdopodobnie i więcej, jeżeli wliczyć osoby, które już stąd wyjechały, ale są wtajemniczone przez telefoniczne plotki. 

Tak, wiadomo, wiadomo; jak to w tak małej wiosce bywa, tego typu rewelacje wywołują dość duże poruszenie. Było dość... ciekawie, z braku lepszego słowa, kiedy to akurat Shimizu ze wszystkich istot musiała dowiedzieć się o naszym małym sekrecie, nakrywając nas na szkolnym dachu w dość kompromitującej sytuacji... chociaż, w sumie, to było jeszcze ciekawiej, kiedy już następnego dnia wiedziała o tym cała Sotoba.

Przez pierwsze tygodnie nie chciałem wręcz wychodzić z łóżka, a co dopiero z domu; w końcu, nie na co dzień tyle osób dowiaduje się, że nie dość, że jesteś... homoseksualistą, to że jeszcze byłeś w związku z jednym z najpopularniejszych chłopaków w wiosce. I to takim poważniejszym związku. I to niekoniecznie od kilku dni, tylko od... przynajmniej wielu miesięcy.

Co jeszcze dziwniejsze, moi rodzice dość... dobrze to znieśli; bez żadnych krzyków, żadnych tekstów typu ,,Nie tak cię wychowaliśmy!'', albo ,,Wydziedziczamy cię!'', albo ,,A tak bardzo chciałam mieć wnuki!''. Właśnie wręcz... przeciwnie. Skomentowali to tylko kiwnięciem głowy wraz z cichym ,,Acha'', zupełnie jak gdybym powiedział im o pogodzie, a nie o tym, że nigdy nie doczekają się dzieciaków i że najprawdopodobniej nigdy się nie ożenię.

Znieśli to naprawdę... dobrze. Albo przynajmniej na pewno lepiej niż Shimizu, która niemalże nie zeszła na zawał serca, gdy dostała tak obfitego krwotoku z nosa.

Szczerze to... to, ku mojemu jeszcze większemu zażenowaniu, to nie tylko moi rodzice, ale większość osób... większość nie była tym nawet zaskoczona. Wręcz, pełne zażenowania, przeciwnie. Część... część nawet nam pogratulowała, i to tak serdecznie. Przynajmniej w klasie.

A te wszelkie wieśniacze osobistości tylko raz na jakiś czas jeszcze mruknęły to to, to tamto na ten temat; nawet nie wpatrują się w nas aż tak kiedy idziemy ulicą i się do mnie przykleja niczym ... ech, ale może wracając do obecnej sytuacji.

- To nic takiego. Mówiłem ci już, żebyś sobie odpuścił.

- Ale Naa-chan~!

!

- M-mówiłem ci już tysiące razy, żebyś mnie tak nie nazywał...

On to robi specjalnie; jak on uwielbia próbować mnie zawstydzić, zwłaszcza, kiedy inni patrzą. I tym bardziej zwłaszcza, kiedy ta jedna jednostka się patrzy, u której Mutou właśnie próbuje wywołać tego rodzaju uczucia. Jak dziecko. 

Spróbowałem tylko zignorować podekscytowane piski damskiej części klasy (i pewne ciskane w stronę blondyna błyskawice), gdy to Tohru jeszcze bardziej się do mnie zbliżył, owiewając moją twarz swoim ciepłym oddechem.

- ...po lekcjach.

- ♠ -

,,Czy oni są... razem? W sensie... jako para?''

Pytanie, które pojawia się za każdym razem, kiedy to tylko tematy szkolnych plotek skupiają się na naszych osobach, a my ramię w ramię przemierzamy szkolne korytarze.

Nie mamy jeszcze oficjalnej ,,nazwy''; nawet się nad nią specjalnie nie zastanawialiśmy. Nie było po co, bo właśnie tacy jesteśmy; razem.

Wyznał... a raczej, ,,wyznał'' mi swoje uczucia jeszcze miesiąc przed pierwszym z dwóch egzaminów, gdzieś tak pod koniec maja, czyli niecałe dwa miesiące temu. 

,,Wyznał'', że podczas jednego z górskich spacerów potknął się w dość spektakularny sposób, upadł na mnie tak, że nasze usta się stykały, po czym zamiast się ode mnie oderwać, zaczął pogłębiać ten kontakt, zamieniając wypadek w pocałunek. Który z resztą odwzajemniłem.

Potem... potem było już z górki. I to dosłownie, zwłaszcza z tym, jak sturlaliśmy się z małego wzgórza, i jeszcze zmokliśmy, kiedy to zaczął padać ulewny deszcz; zupełnie, jak gdyby los czy tam cokolwiek życiem kieruje uznało, że wypadków i wrażeń tego dnia było nam mało. Dobiegliśmy jeszcze tylko do małej, porzuconej chaty na skraju lasu, żeby tam przeczekać burzę; z nim wciąż nie opuszczającym mojej strony, nawet na krok; a potem...

...to ,,potem'' zachowam dla siebie.

A czy to potknięcie się było przypadkowym potknięciem, czy ,,przypadkowym potknięciem''; tego nie dowiem się prawdopodobnie już nigdy.

- ♠ -

- Kim my tak naprawdę jesteśmy?

Pytanie, które zadał mi raz, z nudów; a jednak ja sam zastanawiałem się nad tym już jakimś czas. Zrozumiałem znaczenie tych słów. Nie oczekiwał odpowiedzi typu ,,ludźmi'', ,,uczniami'' albo inną jednostką społeczną. Chodziło mu o to ekskluzywne my. 

Na pewno jesteśmy w pewnym sensie przyjaciółmi; a jednak nie możemy się tak nazwać, ponieważ to już coś więcej.

Para... on jest mój, ja jestem jego. Spróbujesz podebrać, drugi odetnie ci łeb. Teoretycznie (chociaż Mutou z pewnością nie pogardziłby bardziej praktycznym zastosowaniem tych słów). To by się poniekąd zgadzało, a jednak... a jednak nie czułbym się odpowiednio, tytułując go ,,swoim chłopakiem''. Brzmi to zbyt... zbyt trywialnie? Zwłaszcza z tymi wszystkimi rozpiszczałymi nastolatkami, które co pięć sekund jęczą z tekstami typu ,,och, a mój chłopak tamto'', ,,och! A mój chłopak tamto lepiej!", ,,OCH! A mój chłopak oba to lepiej!''. 

To tak z innych tytułów, może partner... ale to z drugiej strony kojarzy mi się ze szkołą, albo z pracą. Zupełnie, jak gdyby miał mi potem pomagać odrobić pracę domową albo zakopać zwłoki w przydomowym ogródku; nawiązując do tego, jak łatwo robi się zazdrosny? Z łatwością byłbym w stanie sobie wyobrazić taki scenariusz z nim w roli głównej.

Pozostaje jeszcze... jeszcze jedna opcja, ale ta z drugiej strony, za bardzo wprawia mnie w zakłopotanie, więc...

- Rumienisz się... Pomyślałeś o czymś zbereźnym?

...kretyn...

Zamiast pozwolić mi na odpowiedź, przycisnął mnie do ściany w jednej z opustoszałych klas, do której jakimś cudem udało mu się zdobyć klucz.

- T-Tohru, nie tutaj...

- Nie mogę już dłużej czekać; nie z tym, jak ten cały Tatsumi się na ciebie patrzył cały dzień...

A-ach... kolejny z powodów, dla którego Mutou tak bardzo mnie denerwuje. 

Zazdrość, rozumiem. Uczucie ludzkie jak każde inne... ale bywa dość denerwujące, kiedy objawia się jak smutek u depresyjnej nastolatki albo radość u narkomana na haju. Jest zazdrosny o każdy najmniejszy gest, każde najmniejsze spojrzenie, każdą najmniejszą rzecz skierowaną w moją stronę.

Dzisiejszego dnia nowy uczeń zagadał do mnie na korytarzu. Na imię miał Tatsumi... coś tam, ale głównie zapamiętałem go przez charakterystyczną, niebieską, naostrzoną niczym kosiarką czuprynę. Był całkiem miły; ale akurat tego z całą pewnością nie powiem Tohru. Chyba, że chcę, aby blondyn potem znowu wylądował u dyrektora, bo rozkwasił komuś nos, przypadkowo łamiąc też kilka innych kości.

I to właśnie to, jak bardzo był zazdrosny o moją krótką wymianę zdań z niebieskowłosym jest powodem, dla którego aktualnie z mej jednej strony jest chłodna ściana jednej z opustoszałych klas, a z drugiej ciało napalonego blondyna.

Już teraz wiem, że nie uda mi się ukryć pod ubraniem wszystkich lekkich ugryzień, które za chwilę powstaną na mojej szyi.

Ciche ostrzeżenie zarówno dla innych, jak i dla mnie.

- ♠ -

Ten sam dzień, wieczór; okolice godziny 22:30.

Nieco powolnym krokiem przemierzam ulice; już się, przynajmniej na dziś, rozstaliśmy. Mimo, że upierał się, żeby mnie odprowadzi, udało mi się odwieźć go od tej myśli. Jeszcze by brakowało, żeby przez całą drogę powrotną ponownie próbował się do mnie dobrać... tak, jak to z resztą było ostatnim razem, i jeszcze poprzednim. Musiałem go aż znokautować na środku drogi, bo uznał, że jeżeli schowamy się w polu kukurydzy, to nikt nas nie usłyszy, i przecież oczywiście, że kukurydza wytwarza jakieś pola zagłuszające jęki.

Już i tak wystarczyło, że dzisiaj odciął mi wszelką drogę ucieczki w klasie; ale przysięgam mu, że jeżeli okaże się, że jednak ktokolwiek nas usłyszał...

Zatrzymuję się w półkroku.

W świetle pobliskiej latarni stoi pojedyncza, skierowana tyłem do mnie sylwetka. Gdy tylko zaprzestałem wszelkiego ruchu, postać zaczęła odwracać się w moją stronę, twarz skrywając pod swoją grzywką.

Dziecko. Pierwsza myśl, która mi wpadła do głowy. Dziewczynka, na oko dwanaście lat. Jej długie, ciemne włosy, zdają się być wystarczająco długie, żeby chodząc przydeptywała własne kosmyki. Jej sukienka wyglądem jest wzorowana na tych pochodzących z XIX wieku; pod tym względem przypomina mi nieco Shimizu, a jednak... a jednak różowowłosa nie wydaje się być tak martwa. 

Nie zobaczyłem wyrazu jej twarzy, a jednak już wtedy pomyślałem, że jej oczy muszą być równie zimne, jak jej słowa.

- Umrzesz w tę niedzielę.

Jej głos; tak delikatny, niemalże niczym szept. Stała daleko ode mnie, a jednak wśród wszechobecnej ciszy, mimo jakże spokojnego głosu, miałem wrażenie, że stała tuż obok mnie, tuż przy moim uchu.

Zabrzmiało jak obietnica. Z ust niemalże dziecka...

...nie powinienem był brać jej słów na poważnie; w końcu to tylko dziecko.

A jednak w głowie, datę dziewiąty lipca, niedzielę, zapisałem jako dzień własnej śmierci.

- ♠ -

Wtorek, czwarty lipca, po szkole.

Ilość dni do mojej śmierci... co za głupota.

To jest tak bardzo irracjonalne; myśleć o tym, nawet tylko trochę. Strata czasu, nic więcej; sam nie wiem, dlaczego w ogóle ten temat pojawił się w mojej głowie.

Może to przez sposób, w jaki wyglądała? To, jak jej głos, mimo odległości, zdawał się otaczać mnie niczym mgła, śledząc każdy mój krok, nawet kiedy byłem już w domu, w swoim pokoju?

Nawet jeżeli jej słowa, niczym nie tyle co groźba lub obietnica; po prostu stwierdzenie faktu; zabrzmiały w ten chłodny sposób, to nie powinienem był o tym myśleć, to po prostu bez sensu... a jednak wciąż nie jestem w stanie się w pełni przekonać, że nie było to nic więcej, a zwykła dziecięca gadka.

Zupełnie, jak gdyby jej głos, wtedy; jak gdyby...

- Naa-chan~! Poczekaj...!

Zawsze pojawia się w najmniej oczekiwanych momentach. Wyczuł, że coś... że coś się od wczoraj zmieniło.

...a jednak, nie powinienem był się czymkolwiek przejmować, prawda?

To tylko zwykła dziecięca wyliczanka. Zabawa. Może nawet nie znała wagi swych własnych słów; nie z tą jej drobną posturą, nie z tym, w jaki sposób...

- Natsuno.

Dopiero kiedy powtórzył moje imię po raz drugi, uświadomiłem sobie, że mnie obejmuje. Całym sobą; zupełnie, jak gdyby chciał mnie osłonić przed całym światem.

...nie musi robić niczego takiego. Przecież... nic się nie stało. Nic się nie stanie. To były tylko słowa.

-A jednak ten głos wciąż odbijał się w moich myślach; zupełnie, jak gdyby te słowa były wypalone ogniem i sadzą w drewnie-

- ♠ -

Środa, piąty lipca.

Dni do mojej domniemanej śmierci: cztery. Jakże szczęśliwa cyfra.

Nawet jeżeli miałaby to być nic więcej, a dziecięca rymowanka, tytułuję to we własnej głowie w ten sposób na wypadek, jak gdyby to była groźba. Może i istnieje ta szansa, że to była jakaś zabawa... ale równie dobrze mogła to być czyjaś rozmowa, którą podsłuchała. Jeżeli tak, to było to ostrzeżenie, które; w razie zagrożenia; uchroniłoby moje życie.

Jest to najbardziej racjonalne wytłumaczenie powodu, dla którego każdego poranka odbija się to wspomnienie echem po mojej głowie, po moich myślach.

Minęły już dwa dni od momentu, w którym wypowiedziała te słowa, a ja wciąż ilekroć się nie budzę, słyszę ten jej dziecięcy głosik, wypowiadający tę niby-klątwę.

Ale czemu akurat niedziela?

Dzień, którzy chrześcijanie uznają za dzień wolny od pracy, za dzień święty. „Pamiętaj o dniu szabatu, aby go uświęcić". Szabat, odpoczynek – w judaizmie i tradycji chrześcijańskiej ostatni (siódmy) dzień tygodnia; a jednak jesteśmy w Japonii.

Chociaż, z drugiej strony, sądząc po jej ubraniach, szanse na to, że...

...może nie powinienem był teraz o tym myśleć.

Już od kilkunastu minut Tohru wpatruje się we mnie tym swoim badawczym spojrzeniem.

Siedzimy na przeciwko siebie w jednej z niedawno założonych kawiarenek. O dziwo, jest to naprawdę... normalny budynek. Żadna rozpadająca się rudera, wręcz przeciwnie; niemalże... przytulne miejsce, zwłaszcza jak na Sotobę.

A jednak... a jednak to wciąż nie jest nic specjalnego. Beżowe ściany, jasne, drewniane meble, poupychane w wazonach kwiaty; jasnoniebieskie, nawet dość wygodne fotele. Czyli nic, czego nie można by znaleźć w żadnym innym miejscu, przykładowo w domu.

Nie mam pojęcia, dlaczego Tohru tak bardzo się upierał, żeby tu przyjść...

- Smakuje ci twoje tiramisu?

- T-tak...

Jedną dłonią zaczyna gładzić wierzch mojej. Znowu uśmiecha się w ten swój sposób... a ludzie znowu się patrzą.

Wiem, że... że dla większości to już nawet nie jest wcale żadna taka nowość; zwłaszcza nie z tym, ile razy Tohru wywleka mnie na miasto; ale wciąż... wciąż niektóre spojrzenia poniekąd wprawiają mnie w lekkie zakłopotanie... bez przesady, oczywiście! Do wszystkiego można się przyzwyczaić, zwłaszcza do...

- Rumienisz się.

- Nieprawda.

Od razu odwróciłem spojrzenie. Wiem, doskonale wiem, że żadnego rumieńca tam jak nie było, tak nie ma; a jednak równie doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jeszcze chwila, a by się tam pojawił. Wystarczyłoby chwilę dłużej patrzeć na to jego ciepłe spojrzenie...

...a on uśmiechnął się jeszcze szerzej, zupełnie, jak gdyby wszystko przewidział, łącznie z moim unikiem.

Drań...

Wzrokiem podążam za zamówieniem blondyna, które niedawno zostało mu przyniesione.

Czarna herbata, której w dodatku nie posłodził, której nie słodzi, a której nigdy nie posłodzi. Sama myśl napawa mnie obrzydzeniem. 

Jak możesz lubić gorzką, niczym nie słodzoną, i to jeszcze czarną herbatę?

Doskonale pamiętam ten gorzki, stojący na granicy z kwaśnym smak... w życiu nie piłem nic bardziej obrzydliwego, a w życiu wiele razy byłem zmuszany przez rodziców to wypijania jakichś paskudztw na zdrowie, a on wypija przynajmniej dwie filiżanki tego dziennie.

Większości osób wydaje się to dziwne, że kiedy to Tohru; jakże ,,pogodny i uczynny''; woli gorzką herbatę (ugh), tak ja; ten ,,ponury, który (prawie) nikogo nie lubi''; jestem łasy na wszelkie słodkości. Najlepszym tego dowodem jest ten obecny na naszym stoliku kontrast. Ja, z talerzykiem słodkiego, cudownego tiramisu, i on, popijający spokojnie to świństwo. Zupełnie, jak gdyby nie była to czarna, pływająca maź, która sekretnie była zamienioną w ciecz przegniłą cytryną.

Tohru sięga dłonią po filiżankę, nad którą unosi się lekko para, a następnie bierze jeden łyk. Przymyka oczy. Lekki, spokojny uśmiech.

...może wcale nie nie lubię tej czarnej herbaty aż tak bardzo.

- ♠ -

Czwartek, szósty lipca.

Dni do mojej domniemanej śmierci...

...nienawidzę tego, jak jej głos w jednej chwili wypowiedział tą cyfrę w moich myślach.

Powoli nabieram coraz to więcej symptomów paranoi.

Niechęć kontaktu ze wszelkimi ludźmi?

Jest. Nie tyle co niechęć, a po prostu wyjątkowe unikanie. Nawet... nawet Tohru. Ale tylko troszeczkę, tylko na chwilę; na pewno, na pewno nic nie zauważył w szkole...

-martwi się; doskonale wiem, że się martwi, martwi o mnie, martwi o nas; a jednak, jeżeli to naprawdę była groźba, to nie mogę go w to wplątać, nie mogę-

Odcinanie się od świata zewnętrznego? Też jest. Nawet nie zszedłem na posiłki do rodziców, zapewne jeszcze dodatkowo ich martwiąc. I tak nie mógłbym nic przełknąć.

Zamiast tego otoczyłem się kilkoma zgarniętymi wcześniej z przyszkolnej biblioteki książkami, próbując doszukać się czegoś, co mogłem przeoczyć. W końcu, jeżeli to naprawdę było jakieś ostrzeżenie, to może ukryła coś jeszcze w swoich słowach?

Według wszelkich typowo Japońskich przesłań i legend, to cyfra cztery oznacza śmierć; wymawiana jako ,,shi'' [A/N: 四]. W końcu, nie ma w budynkach czwartych pięter, mieszkań numer cztery, sal szpitalnych. Żeby to chociaż był wtedy czwarty miesiąc, albo chociaż rok zawierający cztery (sprawdziłem kilka możliwości; w żadnym ze znanych ludzkości kalendarzy nie wypada nic związanego z tą cyfrą). Mógłbym wtedy w pewien sposób wyjaśnić wszelkie znaczenia jej słów.

Z jakiegoś powodu wybrała niedzielę. Siódmy dzień tygodnia. Szczęśliwa siódemka? Też zdaje się być bez sensu, nawet z podobieństwem w szyku. Dziewiąty dzień siódmego miesiąca. Żadna z tych cyfr nie ma większego powiązania z cyfrą cztery. Cztery; składa się z sześciu liter. Dziewięć; z ośmiu. Siedem; z sześciu. A jednak sześć liter w nazwie ma również...

...nie, to nie ma sensu. W ten sposób... w ten sposób nigdy nie dojdę do żadnego z wniosków.

Przymykam oczy. Wmawiam sobie, że to tylko na chwilę. Że wcale nie zasnę za chwilę z przemęczenia, że po zamknięciu oczu nie obudzę się dopiero następnego dnia, zmarnowawszy cenne godziny.

Śmieszne, jak dopiero w obliczu możliwego zagrożenia człowiek zaczyna dostrzegać prawdziwą cenę czasu. Jak dopiero kiedy widzi nad swoją głową klepsydrę i pozostałą ilość ziarenek piasku; jak dopiero wtedy zaczyna cenić to, co możliwe, że mu pozostało.

Każda inna osoba zapewne uznałby mnie za wariata. Sam poniekąd tak uważam; a jednak coraz cichsza cząstka mnie zaczyna widzieć w tym nic więcej, a puste słowa.

Zdaje się cichnąć z każdym następnym tyknięciem zegara.

Ponownie przymykam oczy, których sam nie zauważyłem, kiedy otworzyłem, rozkoszując się promieniami słońca wpadającymi do pomieszczenia.

Słońce zaczyna powoli zachodzić. Już niedługo ponownie zapadnie zmrok; nim się obejrzę, a nastanie kolejny dzień.

W pewnej chwili w głowie stanął mi obraz kalendarza wiszącego w tamtym domku.

Naszym domku.

Wisi na ścianie w salonie; salonie, który z jakiegoś powodu znajduje się na pierwszym piętrze, z prowizorycznymi sypialniami na dole.

Zamykając oczy niemalże widzę ten pięknie namalowany krajobraz; sam przedmiot zaprojektowany tak, że można z łatwością wymieniać kartki z datami, nie niszcząc samej obudowy. Wydaje się być tak małą rzeczą, a jednak to właśnie to powoduje, że to miejsce stało się... oficjalnie nasze. Albo, przynajmniej, nieco bardziej oficjalnie.

Obietnica, którą mi złożył tego samego dnia, kiedy pierwszy raz próbowaliśmy nazwać nas. Obiecał, że kupimy to miejsce, kiedy tylko skończymy szkołę i studia. Że to będzie nasz dom. Że będziemy mieszkali gdzie tylko zapragnę; a jednak, że wciąż będziemy mieć miejsce, do którego będziemy mogli powrócić. Razem.

Z jednej strony, to wtedy; to było tak bardzo... żenujące. Słuchanie, jak opowiada z dokładnymi detalami plany na naszą... naszą przyszłość. Tak żenujące, a jednak... a jednak nie powiem, że wyjątkowo nieprzyjemne. Może właśnie wręcz przeciwnie.

...chciałbym tam teraz pójść.

Jeżeli... jeżeli naprawdę miałbym umrzeć; to chciałbym właśnie tam.

-Dlaczego tak szybko poddałem się w dotrzymaniu naszej obietnicy?-

- ♠ -

Piątek, siódmy lipca.

Dni do mojej śmierci: dwa.

Nie wyszedłem dziś z domu; sam nie jestem pewien do końca dlaczego.

Powinienem był rano wstać, wraz z Tohru pójść do szkoły, tam spędzić kilka godzin, połowę swej uwagi poświęcając nauczycielom, połową próbując odtrącić od siebie zaloty blondyna, jednocześnie ignorując podniecone piski damskiej części klasy. Powinienem był udawać, że nigdy jej słowa mnie nie dobiegły (nawet nie znam jej imienia), że sam nigdy ich nie słyszałem, że one nigdy nie istniały. Udawać, że wszystko jak było, tak i jest takie samo.

A jednak coś jest inaczej.

To ,,coś'' wystarczy, żebym czuł się jak więzień we własnym domu.

Nie mogłem spać całą noc, to jedno zdanie wciąż mnie prześladowało.

Dwa dni. Czterdzieści osiem godzin, chociaż teraz to zapewne i mniej; nie wiem w końcu, o której porze dnia miałoby coś się zdarzyć.

...dlaczego mówię tak, jak gdyby ta klątwa miała się ziścić?

Nie, nie klątwa. Groźba, tak. Ostrzeżenie, może. Ale nie klątwa, nie zaklęcie. Czary nie istnieją, nie istnieją; dlaczego, w takie głupoty, ja...

- Natsuno.

Nawet nie zauważyłem, kiedy to wszedł do mojego pokoju; a jednak okno jest otwarte. Chłodne powietrze, powiewające firany; dowody na to, że to mogłoby być jednak prawdziwe.

...kiedy je otworzyłem?

Nie mam nawet czasu odpowiedzieć na to pytanie. 

Staje na przeciwko mnie. Jego oczy, tak inne, zwłaszcza w tym słonecznym odcieniu.

Coś się zmieniło.

Chcę zapytać, co się stało, ale już zupełnie inne słowo opuszcza moje usta.

Powiedziałem jego imię. Uświadamiam sobie, że nie tylko we własnej głowie; powtórzyłem je na głos. Zupełnie, jak gdybym chciał zasmakować to słowo na własnym języku. Jakbym się spodziewał, że będzie to ostatni raz.

On to widzi.

Jego oczy, tak poważne.

Tak inne.

Zniknął lekki uśmiech z twarzy. Zniknęły zadziorne iskierki w oczach. Zniknął nawet ten niepokój, ten smutek, który mogłem jeszcze wczoraj tu dostrzec.

Tak inaczej.

Jest tylko...

- Natsuno.

Powtarza moje imię.

Znowu, i znowu.

Ponownie; żadnego zdrobnienia. Żadnej zadziornej nutki, żadnego smutku, żadnej radości.

Brzmi, jak moje imię. Tylko brzmienie jest takie samo. Nie skierował tego słowa do mnie. Nie skierował go też do siebie.

Puste imię, które było tylko odbitym przez chwilę echem.

Nic więcej.

Chcę powiedzieć coś jeszcze, ale nie mogę. Chcę się odwrócić, ale jego spojrzenie mi nie pozwala. Chcę, żeby mnie objął, jak gdyby to miał być mój ostatni dzień na tej ziemi.

Spełnia moje pragnienie.

Podchodzi, obejmuje mnie, ale tylko na chwilkę.

Za krótko.

Przyciągam go do siebie, łącząc nasze wargi. 

Po chwili jego dłonie znajdują moje biodra, znajdują moje włosy, znajdują moje ubrania.

Popycha mnie na łóżko. Wypatruje moich oczu.

Momentalnie wypuszczam powietrze, które nieświadomie przytrzymywałem; to są wciąż jego oczy.

To jest wciąż ten sam brązowy odcień, który tak bardzo uwielbiam; tym razem jednak skrywa smutek.

...dlaczego wygląda tak, jakby miał za chwilę zacząć płakać?

Nie chcę, nie chcę, nie chcę, żeby cokolwiek sprawiało mu ból.

Dlaczego nie powiesz mi, co cię rani?

Zrozumiał. Zrozumiał to pytanie, które zadałem mu poprzez objęcie go ramionami.

Nie odpowiada.

Zamiast tego zanurza nos w moich włosach,

Zadrżałem, ale on zamiast uśmiechnąć się tak, jak zazwyczaj by to zrobił (zupełnie, jakby chcąc mnie rozjuszyć; dlaczego tego nie robi?), jeszcze ciaśniej oplata mnie ramionami.

Zupełnie, jak gdyby spodziewał się, że za chwilę zniknę.

...dlaczego?

Rozbiera mnie, ja sam zdejmuję z niego koszulę. Po chwili jego pocałunki zaczynają zjeżdżać coraz niżej, a jednak jego dłonie wciąż nie opuszczają mojego ciała.

Wciąż mocno mnie trzyma.

Dłońmi zjeżdża na każdy odsłonięty fragment skóry. Doskonale wiem, że zna już mapę mojego ciała na pamięć; a jednak, ponownie, zdaje się próbować ponownie zapisać ją w swojej pamięci. Każdy najmniejszy szczegół, każdą najmniejszą bliznę, każdą najmniejszą bruzdę, każdą najmniejszą niedoskonałość, którą on i tak uzna za coś perfekcyjnego.

Jak gdyby miał to być ostatni dzień, kiedy się widzimy... ale przecież to dopiero piątek, siódmy lipca.

Jeszcze... jeszcze wciąż jest czas.

-Jego dotyk sprawił, że jeszcze bardziej uwierzyłem, jak gdyby miały to być moje ostatnie dni.-

- ♠ -

Sobota, ósmy lipca.

Tyle przynajmniej mówi mi wyświetlona na telefonie data.

Godzina 3:24.

...rano. Jest rano.

Leżę we własnym łóżku, we własnym pokoju, we własnym domu; a jednak wcale nie czuję, ażeby cokolwiek w tym miejscu należało do mnie.

Tohru. Nie ma go tutaj. Obiecał, że przyjdzie. Sposób, w jaki mnie obejmował; to była obietnica. Obietnica, że przyjdzie.

Wyszedł po zmroku. Nadal go nie ma.

-nienawidzę tego uczucia, tego głosu, który mi mówi, że on już nie przyjdzie-

Chcę, żeby to uczucie już sobie poszło.

Ignorując wszelkie możliwe ale (,,A co jeżeli już śpi? A co jeżeli go obudzisz? A co jeżeli po prostu zapomniał?"), sięgam ponownie po telefon.

Pierwszy sygnał.

Drugi.

Trzeci.

Monotonny, powtarzający się kilkukrotnie dźwięk.

,,Umrzesz w tę niedzielę''.

Sposób, w jaki mnie wczoraj obejmował.

Jego spojrzenie.

-to, jak płakał-

Poderwałem się z miejsca, dłonią od razu wyszukując ubrań.

Muszę go znaleźć.

Teraz.

- ♠ -

Ten sam dzień. Zapewne okolice godziny czwartej rano.

Deszcz, który przemoczył moje ubrania; tak ciężki. Ziemia pod moimi stopami zamieniła się w błoto, które z każdym następnym postawionym krokiem zdaje się coraz bardziej mnie spowalniać, coraz bardziej potępiać to, co teraz robię. Jest zimno, a jednak zdaję się nie odczuwać tego chłodu; tylko moje ciało drży, tylko moja skóra jest zimna.

Myśli zdają się wręcz płonąć, umysł zdaje się wręcz parzyć.

Muszę, muszę, muszę, muszę go znaleźć...

Wiem, gdzie jest. Doskonale wiem, gdzie teraz jest.

-A jednak z jakiegoś powodu wolałbym tej świadomości nie posiadać-

Drzwi. Mój cel; zdają się być tak blisko, a jednak tak daleko. Nie wiem, ile razy potknąłem się, próbując do nich dobiec.

Pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się, pospiesz się...

...ale nawet jeżeli powtarzam te słowa niczym mantrę w mojej głowie, wciąż; ja wciąż nie mogę po prostu pchnąć tych drzwi.

Wgryzam się z całej siły w wargę, zaciskam dłoń w pięść.

Szarpię za klamkę.

...zamknięte.

On nigdy wcześniej nie zamykał drzwi. Nie było potrzeby, nikt inny i tak nie zapuszczał się w te strony..

Obiecał; w końcu to nasze, nasze miejsce, nasze...

Panika.

Napieram na drewno całym swoim ciałem.

Ani drgnie, ani drgnie, ani drgnie, ani drgnie; dlaczego? Dlaczego muszę być taki słaby?

Coś się stało, coś się stało, coś się musiało stać...

W końcu drzwi puściły.

Postąpiłem krok w stronę mrocznego wnętrza.

Ciemno, tak ciemno; dlaczego on...

Moje myśli momentalnie się zatrzymują.

Mogę tylko patrzeć.

Pod sklepieniem w przeciwległej części pokoju; podest, ten sam podest schodów wiodących na wyższe piętra, dokąd uciekaliśmy zawsze z lekcji. W tym opuszczonym domu, który do nikogo nie należał, a jednak należał do nas.

Tuż pod wierzchołkiem sklepienia kołysała się para nóg.

Powoli, bardzo powoli, niczym dwie leniwe igły kompasu, stopy obracały się w prawo; na północ, północny wschód, wschód, południowy wschód, południe, południo-południo-
zachód, potem zatrzymały się i po paru sekundach równie leniwie ruszyły z powrotem w lewo. Południo-południo-zachód, południe, południowy wschód, wschód.

A ja mogę tylko patrzeć.

- ♠ -

Godzina... dzień...

Ciepło. Jest mi tak... tak ciepło, tak przyjemnie.

Miękko.

Leżę na materacu; na naszym materacu, opatulony jednym z tych tysięcy rozłożonych z wcześniej koców.

...dlaczego?

Jasno, jest jasno.

A potem...

Wspomnienia.

Wspomnienia, tak... tak wyraźne, a jednak wciąż zamglone.

...to był tylko sen?

Materac; wygodniejszy, niż jakiekolwiek inne łóżko, na którym kiedykolwiek spaliśmy. Tak miękkie. Ja, opatulony w ciepłą pościel.

Sufit. To sklepienie; drewniane, stare, ale wiem, dobrze wiem, jak mocne jest to drewno. I jeszcze ta podwieszona lampa; lampa, na którą mój wzrok padał każdego poranka, kiedy tylko udawało nam się wymknąć z domu, kiedy udało nam się tu zostać do następnego dnia.

Ciepło.

Jest jasno.

- ...to był tylko sen?

Patrzę w bok. Uzyskuję odpowiedź.

Puste oczy wpatrują się we mnie z powrotem.

Już mnie nie widzi.

- Słowa: 4 534 -



(to nie koniec)










































Prima aprilis. Wybaczcie. 

- ♠ -

- ...to był tylko sen?

Patrzę w bok. Uzyskuję odpowiedź.

Obrócona tyłem w moją stronę sylwetka.

Blond włosy, tak piękne. Wiem, że jeżeli tylko wyciągnąłbym rękę, okazałyby się miękkie, niemiłosiernie miękkie; nawet jeżeli nigdy nie powiedziałbym mu tego na głos. 

Nie chcę ich widzieć.

Południe, zachód, północ, wschód, wschód...

Nie widzę jego oczu, a jednak... a jednak doskonale wiem. On już mnie nie widzi. Nigdy nie zobaczy. Ja sam nie chcę już na niego patrzeć.

Uświadamiam sobie, jak wielkim kłamstwem jest to ciepło.

To tylko ogień.

...ja go wznieciłem?

Czy to ważne?

On nie dotrzymał swojej obietnicy. Ja zrobię to za nas obu.

Jest tak jasno; czyżby następny dzień?

- ♠ -

Niedziela.

Sunday. Dzień Słońca, Słoneczny Dzień.

Tak jasno.

I tak miał umrzeć w niedzielę.

Tak gorąco.

Niedziela, dzień słońca.

Tak boleśnie.

Ten ogień, równie jasny, równie gorący, równie bolesny.

Na jasnoniebieskim kalendarzu; to wciąż nie była niedziela.

- I tak miał umrzeć.

- ♠ -

Nie zasłużyli na żadne inne zakończenie... ach. 

Aż pójdę napić się herbaty. Czarnej, bez cukru.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top