02. Lubimy gry

Oczekuje na wyrok.

Żartuje.

Tak naprawdę czekam na wyniki kolokwium, którego - powiem nieskromnie - nie ma opcji, że nie zdałem.

Tutaj też żartuje.

Uwaliłem z całą pewnością. Uwaliłem pewniej niż najpewniej. Jeśli ziemia nie jest płaska, moje kolokwium zdecydowanie jest płaskie w wiedzę. Niby mówi się, że z dwójek można narysować łabędzia. No. Można. Ale chyba tylko w szkole podstawowej, na studiach dwójka w indeksie nie jest żadnym łabędziem - raczej wroną, która dobierze się do twojego padła. Albo portfela. Oj, bo warunek to swoje kosztuje, a gdy jesteś studentem nie masz chwilami na chleb, więc jak tutaj myśleć o jakichś warunkach.

No ale tak się składa, że to może być moja rzeczywistość.

Już za jeden,

dwa,

trzy,

trzy i jedna czwarta,

trzy i niewiemcojestdalej, bo właśnie słyszę swoje nazwisko.

— Uzumaki Naruto. — No i mi się sztywnieje na sekundę. — Życzy pan sobie podejść do biurka czy mogę przeczytać pański wynik na głos?

Ale bym się zaśmiał. Tak głośno, donośnie, jak wariat. Bo to naprawdę zabawna sytuacja. Podejdziesz do biurka - wyda się, że prawdopodobnie z n o w u nie zdałeś i chcesz sobie wstydu oszczędzić. Nie podejdziesz - i tak każdy dowie się, że uwaliłeś. Nie ma dobrego wyjścia. Tak się właśnie bawimy tutaj na studiach.

Wcale nie tęsknie za domem.

Nic a nic.

Zupełnie.

Nu-nu...

Boże, mamo, przepraszam, wybacz mi, że byłem okropnym synem. Daj mi wrócić do domu. B ł a g a a a a m, zaraz opadnę na kolana i się...

Ha.

Myślicie, że aż tak peniam? No gdzie tam. Przyjmę konsekwencje jak prawdziwy facet. Z problemami to się sypia, a nie przed nimi ucieka. Nie wiem tylko jak ta zasada ma tutaj zadziałać. Chyba nie chcę spać z wykładowcą. Chyba na pewno.

No nieważne, bo zaczyna się robić wyuzdanie.

Zakładam ręce na klatkę piersiową, rozpłaszczam się wygodniej na krześle. Trochę nonszalancji nie zaszkodzi. Wlepiam oczy w pana szanownego profesora nadzwyczajnego doktora habilitowanego i jego zupełnie nieszanowny i mało nadzwyczajny uśmieszek i nie mówię tak tylko dlatego, że obaj wiemy, co on tam trzyma w tej swojej dłoni.

No to jazda.

— Niech pan czyta — mówię i machnąłbym ręką, coby podgrzać emocje, ale tego to już nie wypada robić. — Oszczędzi nam to czasu. Pewnie sporo ma pan tam prac.

Nie-e. Wcale nie. Jest nas tylko garstka.

— Będzie pan prawdziwie zaskoczony. — Uśmiecha się. Szeroko. I zimno jak sam trup spisany w nekrologu. — Znowu pan nie zdał.

Juhu.

Wszyscy są zaskoczeni. Rektor wstaje i zaczyna klaskać, prezydent stanu już wyciąga szampana, mama szykuje powitalne ciasto. Wszyscy mi gratulują i mówią wow, stary, ale ty jesteś chodzącym pierdolnikiem, uwaliłeś to już drugi raz.

No dobra. Tak. Ale to tylko część prawdy. Półprawda, jakbyśmy użyli mojego ukochanego żargonu psychologicznego.

Uczyłem się. Serio. Długo i dużo. Namiętnie. Ale gdybyście musieli dzielić pokój z rudym demonem, który do snu puszcza sobie metalowe wyjce, to przysięgam wam, żadna nauka nie byłaby w pełni satysfakcjonująca. Bo on te wyjce puszcza cały czas. Do tego jest głośny jak małpy, gdy widzą zbliżające się zagrożenie. One się drą. On też się drze.

Dlatego proszę bez oceniania.

Siły wyższej nie powstrzymasz.

No ale tutaj właśnie zaczynają się moje poważne kłopoty.

— I co ja mam z panem zrobić? — pyta, ale wydaje mi się, że tak naprawdę nie kieruje tego do mnie. Chyba tak sobie gdyba. — Co ja mam zrobić?

No nie wiem, stary. Oblać mnie? Wywróciłbym oczami, ale nie chce własnoręcznie wykopywać sobie grobu, bo ten stary profesorek pomimo zwyrodnienia stawów, ma naprawdę doskonały wzrok. Jest jak sokół. Wiecie. Zawsze wypatrzy swoją ofiarę.

Ja jestem upolowany, odkąd wszedłem na pierwsze zajęcia.

Zrobiłem trochę zamieszenia, to prawda, ale nie, żebym uważał, że oblał mnie z czystego chamstwa. Nie mam tak rozbujanego ego. A ż t a k. Po prostu lubię gadać i czasami gęba mi się nie zamyka. A zwłaszcza, gdy siedzę z kimś znajomym. I siedziałem. Z moim przyjacielem od kołyski i nie śmiejcie się, że to brzmi tak ckliwie, ale my naprawdę znamy się od zawsze. Tylko Sasuke wie, kiedy się zamknąć. W sumie to głównie ja mówię. On raczej pomrukuje. No ale on w porę opanował te swoje mruki. Ja nie miałem tego szczęścia.

Od tamtej pory jestem na celowniku.

Psia krew?

— Nie wiem — odpowiadam w końcu, gdy tylko tak na mnie patrzy tymi swoimi oczami modliszki. — Chyba pozostał mi warunek.

Warunek to poprawka za rok. Płatna. Powtarza się cały przedmiot.

Tak. Też jestem bliski łez.

Profesorek kręci głową. Marszczy brwi. Ja też marszczę swoje. Nie wiem, co mu się nie podoba.

— Ale pan jest problematyczny — wzdycha, odciąga kołnierzyk koszuli. — Przecież to nawet nie było aż tak trudne.

Po pierwsze - widzicie to? Nazwał mnie problemem. Chyba chce się ze mną przespać. Dlatego odciąga ten kołnierzyk.

Żartuje.

Po drugie - nigdy nie słuchajcie takiego pieprzenia. Ten koleś ma staż pięćdziesięcioletni. Oczywiście, że dla niego nie było to a ż t a k t r u d n e. Jest molem. On żyje w książkach.

Z tym nie żartuje.

— Nie chcę pana więcej oglądać. Więcej niż to możliwe. Nie chodził pan na moje wykłady, a jak chodził, robił pan zamieszanie — patrzy na mnie czujnie, mruży oczy. — Jest pan jak chodzące tornado. Wszystko pan rujnuje.

Aha.

A H A.

Przecież to ja oblałem, to co on takiego zbolałego udaje? Pieprzenie. Pieprzenie samotne. Tym jest jego monolog. A pieprzenie samotne jest najgorsze.

Robi z człowiekiem złe rzeczy.

— Co by tutaj z panem zrobić?

Cmoknąć mnie w dupę. To chciałbym odpowiedzieć. Ale widzę, jak jego trybiki się obracają, pot leci z czoła, gorąco bucha na policzki. Ten stary pryk o czymś myśli. A wielkim myślicielom się nie przeszkadza.

Krzyżuje palce pod ławką.

I błagam.

Stwórcę niebiańskiego, boga chwalebnego o usłuchanie mej prośby i darowanie biednemu studentowi dalszych bolączek, ponieważ wypada pamiętać, że student to bardzo kruchy gatunek człowieka. To podczłowiek. A podczłowiek ma niewiele środków w swoim arsenale, którymi może dysponować w przypadku zagrożenia.

Całe zero. Proszę mi wierzyć. Tylko rzewne łzy.

Ale co mi po łzach?

Dzyń-dzyń-dzyń.

Słyszę, jak kołatka w jego mózgu wskakuje na swoje miejsce. Chrząknięcie niesie się po sali jak grzmot w letni dzień. Donośnie. Ma smak wyroku. Trochę mi się ręce przez to pocą. Trochę zasycha mi w gardle.

No ale jazda.

Po raz drugi.

— Wie pan. — Opiera się plecami o biurko, zaciska palce na moich skromnych wypocinach. — Mogę panu ofiarować jeszcze jeden termin. — Fanfary. Prawie zachłystuję się powietrzem. A potem mój dobry humor przysiada jak majówkowa pogoda. — Ale ustny, panie Uzumaki. U s t n y.

Nie. Tym razem z całą pewnością nie chodzi o ustne świntuszenie pod biurkiem. Jeśli słyszysz słowo ustny na studiach to - z całym szacunkiem - możesz zbierać manele do domu. Ustne to miazga. Po studentach zostają tylko mokre plamy. A po studentach-debilach? No właśnie.

Zaczyna mi brakować tlenu. Odchrząkuje. Patrzę na niego zbolały. Później mrugam. Godzę się z nową rzeczywistością.

Dostałem szansę. To lepsze niż wygrana w totka. Przysięgam. Oszczędzam trzysta złotych. W totku zazwyczaj nic nie wygrywasz.

No.

Do jakiegoś momentu.

Bo jak znów uwalę...

— Mogę panu dać trzy dni. I ani minuty dłużej. Spotkamy się na moich konsultacjach.

Dlaczego na konsultacjach, pewnie się głowicie. Bo wykład ma określoną ilość godzin. Ten miał piętnaście, czyli siedem spotkań. To jest ósme. Dla tych co im się noga zaplątała w pędzie życia. Przyszliśmy, napisaliśmy, on to od razu sprawdził.

A ja dostałem czas poza antenowy.

Bo znowu uwaliłem.

I powinienem się cieszyć.

A jednak czuję, jakby furgonetka we mnie wjechała.

🍀

Wróciłem na tarczy do swojego pokoju. Nie. Wróć. Wróciłem z tarczą do swojego pokoju. Nie. To też nie pasuje. No bo właśnie nie jestem pewny swojego położenia. Zależy, w którą stronę się obrócę - jakby spojrzeć na to przez lewe ramię, to jednak zyskałem szansę życia, a takie to się rzadko widuje, ale gdyby tak spojrzeć jednak przez prawe ramię, to ustny mnie ugotuje w kotle, a później podsmaży i wywali do śmietnika. Nawet mnie nie skonsumuje.

Będę niezjadliwy.

Dlatego trochę się waham.

Mam trzy dni na znalezienie odpowiedzi. Pewnie myślicie, że to sporo. Też bym tak myślał na waszym miejscu. Jeśli wie, gdzie się szukać. A ja nie wiem.

Pozwalam sobie na małe westchnięcie. Taką ociupinkę. Okruszynę. Prawie go nie słychać. Ale jednak jest. A to rzadko mi się zdarza, bo ja po prostu nie lubię, gdy życie mnie przytłacza. Dlatego uśmiech numer jeden - od trzonowca do trzonowca - mam zawsze przyklejony do twarzy.

I znajdę rozwiązanie.

Zawsze je znajduje.

Ale później, bo teraz mam ochotę powylegiwać się w łóżku i trochę poudawać, że wcale znowu nie oblałem i że życie jest super, a w moim pokoju pachnie konwaliami i bzem, a nie brudnymi skarpetami mojego współlokatora.

A więc kładę się na łóżko i przykrywam twarz dłonią, by uciec od słońca i tego smrodu wypalającego każdą funkcjonującą komórkę w moim ciele. Ale to na nic. Chyba się duszę. Chyba mi się umrze.

O boże.

Chyba naprawdę umieram.

To jakbyście wrzucili trupa do szafy i zostawili go tam na następne Halloween.

Serio.

Turlam się na drugi koniec materaca. Później w drugą stronę.

A potem wzdycham. Głośno. I boleśnie. Bo to ostatni kawałek płuc, w który smród się nie wgryzł, a który właśnie przyjmuje zabójczą dawkę trucizny. I nie pozostaje mi już nic więcej.

Ostatni bastion upada.

A ja macham śmierci na powitanie.

Żartuje. Nie w głowie mi samobójstwo.

A więc turlam się ostatni raz po długości materaca i spadam z łóżka. Ale tak serio spadam. Huk jeszcze przez chwilę brzęczy mi w uszach. Zawsze lubiłem efektowne wyjścia. I wejścia.

Dlatego postanawiam, że pójdę zatruć życie komuś innemu, bo jeden trup w pokoju w zupełności wystarczy. Nie będę nam dokładał dekoracji. Pozbawię siebie chęci witalnych gdzie indziej.

A moja ulubiona psiapióła od kołyski z pewnością przyjmie mnie z otwartymi ramionami.

Wychodzę więc z pokoju i trzaskam drzwiami. Futryna aż lata, ale nie ma tego złego, może dzięki temu chociaż najpłytsza warstwa tego gnoju odleci.

Pewnie nie.

Ale może.

Ech.

Sasuke to ma łatwe życie. Sasuke jest cwaniakiem. Dostało mu się jedynkę - znaczy akademik. A to nie jest byle co. Jak masz dobre wyniki w nauce, to zgarniasz lepsze fanty. Reszta dostaje ochłapy. A ja chyba dostałem ochłap z ochłapów.

Dlatego u Sasuke zawsze ładnie pachnie. Zawsze jest czysto. Sasuke to w ogóle czyścioszek i pedancik. I właśnie dlatego kategorycznie odmówił mieszkania ze mną pod jednym dachem.

Na całe szczęście, mieszkamy na tym samym korytarzu. Bingo! Któryś z nas jest tutaj szczęściarzem.

I to nie jest Sasuke.

Sami zobaczycie.

Opieram się o framugę i pukam dwa razy. Sasuke wie, że to ja. A on wie, że ja wiem, że celowo mi nie otwiera za pierwszym razem. Dlatego pukam raz jeszcze. Głośniej i mocniej. To taka nasza gra można powiedzieć - on udaje, że ja nie istnieje, a ja udaje, że istnieje podwójnie.

Możecie sobie pomyśleć: boże, gościu, może on ma zajęcia? Otóż nie. Jesteśmy na tym samym roku i w tej samej grupie. Sasuke ma zajęcia dokładnie wtedy, kiedy ja, ale w przeciwieństwie do mnie, on nie musi chodzić na poprawki, dlatego od rana miał dzisiaj wolne.

Mówiłem, że jest cwaniakiem.

Mijają chyba trzy sekundy. Może pięć. Nie jestem w stanie precyzyjnie określić, ale gdy drzwi się w końcu otwierają, na powitanie dostaje mordercze spojrzenie i twarz pozbawioną jakiejkolwiek empatii.

Nie, żeby Sasuke miał jej w sobie wiele.

On już tak ma. To mroczny książę.

— Uczę się — mówi i chce zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale przytrzymuje je ramieniem.

Uśmiecham się do niego szeroko. W końcu to moja psiapsióła. Już się stęskniłem.

On przewraca oczami. Ale wpuszcza mnie do środka.

Tak się właśnie bawimy.

— Czego ty się znowu tak... — milknę i gryzę się w język, a później przejeżdżam wzrokiem po jego wilgotnych włosach i bardzo nisko zawiązanym ręczniku na biodrach. Po mokrym torsie. Prosiak jest półnagi — ... uczysz. — Odchrząkuje. — To jest twoim zdaniem nauka? Uczyłeś się o rozpiętości swojego wacka?

Sasuke jest zgrywusem. On lubi, gdy się na niego patrzy. Zupełnie się nie wstydzi. Mógłby zrzucić z siebie ten ręcznik i powieka by mu nawet nie drgnęła. To gość skała.

I właśnie dlatego uśmiecha się ironicznie, nieco bezdusznie i zaplata ręce na torsie.

Mierzy mnie spojrzeniem.

Ja też go mierzę.

Później kręcę głową.

— Weź się ubierz, bo zawieje wiatr i ci ten ręcznik spadnie. A ja nie mam przyjemności oglądać cię nago.

Wbija we mnie spojrzenie tych ciemnych oczu i wierzcie mi, ale gdy tak patrzy, gorąco potrafi uderzyć do głowy.

On mruganie uważa za zbyteczne.

A to mąci ludziom w umysłach.

— Nie mam otwartego okna, Naruto — odpiera i przybliża się o jeden centymetr do przodu. Ręcznik kołysze się trochę niebezpiecznie.

Przykładam rękę do oczu.

Przesłaniam sobie widok w połowie.

Trochę podglądam, bo przecież wciąż rozmawiamy. Zamykanie oczu na rozmówce byłoby niegrzeczne.

— No właśnie — mówię, a może krzyczę, sam już nie wiem. — A powinieneś mieć. Wiesz, jak tutaj śmierdzi? Jakbyś trupa schował w szafie. Sasuke, nie rób speluny z akademika. Idę okno otworzyć. I nie — wyciągam przed siebie rękę — ty nie ruszaj się z miejsca. Ja to zrobię. Boże. Ale ty masz podłe maniery.

No. I właśnie tak się bawimy.

Od jakiegoś czasu gramy w dziwną grę i ja chyba w niej przegrywam, bo Sasuke zawsze potrafi mnie czymś zaskoczyć. A w zaskakiwaniu, wierzcie mi, jest niezastąpiony. Pewnie dlatego jest teraz półnagi. To taki jego żart. Ha ha. Lubi mnie wyprowadzać z równowagi.

A ja otwieram właśnie okno.

Czyli nie wytrzymałem presji.

Z n o w u.

— Dzisiaj na dworze wieje, więc jeśli chcesz uniknąć świecenia swoim wątłym przyrodzeniem, to radzę szybko się ubrać — rzucam przez ramię, ale jego już tutaj nie ma.

Słyszę tylko trzask drzwi od łazienki.

Dobrze. Opieram czoło o szybę i wachluje się chwilę, bo strasznie gorąco w tym pokoju. To pewnie wina tych zapaszków. Środki czystości zżerają tlen z pomieszczeń. Serio.

Sasuke wraca po chwili całkowicie ubrany. Przywdział na siebie szare dresy i białą koszulkę, a włosy pociera puchatym ręcznikiem i wiecie co, zapragnąłem się właśnie umyć.

Ale ten luksus mi nie przysługuje, więc zamykam okno, odpycham się od ściany, a potem wskakuje na jego świeżutkie łóżko. Pościel pachnie jak marzenie. Czyste marzenie. A to najlepsze marzenie z dostępnych marzeń. Moja pościel to brudny grzech. Wypadałoby ją przebrać. Nikt nie lubi aż tak grzeszyć w swoim życiu.

Wsuwam ramię pod głowę i patrzę wyczekująco w jego oczy.

— No? — Unoszę brew. — Nie wskakujesz?

Sasuke po prostu stoi i mnie obserwuje.

Bardzo intensywnie.

On już tak lubi pożerać ludzi wzrokiem.

— Jest dwunasta, Naruto —  odpiera beznamiętnie, ale zbliża się do łóżka i przysiada na skrawku, tuż koło mojej dłoni. — Przyszedłeś tutaj leżeć?

Posyłam mu uśmiech numer jeden.

— Wiesz, że ja tak lubię — ale nim przewróci oczami, pociągam go za ramię i upada koło mnie, twarzą skierowaną wprost do mojej. — Ale za to nie lubię, gdy ja leżę, a ty siedzisz. Więc leż.

Przez chwilę nic nie mówi, po prostu wyleguje się wpatrzony w moje oczy i ja też się wyleguje, uśmiechając się pod nosem. Ale w końcu się odzywa i no, psia krew, jego głos jest głęboki i zachrypnięty.

No bo wyszedł dopiero spod prysznica.

Wiecie.

Sasuke lubi brać chłodne kąpiele.

Diabelsko c h ł o d n e.

— Po co przyszedłeś?

Wyrzucam myśli o kąpielach z głowy. To nie czas na takie kurtuazje.

Wzruszam ramionami.

— Stęskniłem się za tobą.

Jego spojrzenie nagle robi się głębsze. A głos jednocześnie mięknie i staje się bardziej stanowczy.

Przełykam ślinę.

To zabójcza mieszanka.

— Naruto.

No i tutaj mnie ma. Gdy mówi do mnie w ten sposób, patrząc właśnie tak, zostaje ze mnie wydmuszka. Przecież nie mogę łgać mu prosto w oczy. A i tak by się dowiedział.

Jeden wdech dla pewności.

I zrzucamy bombę.

— Uwaliłem kolokwium.

Bum.

Ale zniszczenia sięgają donikąd.

Wow.

Ponieważ Sasuke reaguje tak, jak obstawiałem. Nijak. Nie mogę wyczytać z jego twarzy niczego, choćbym siedział i gapił się na nią wieczność. A mógłbym to zrobić. Ale może to i lepiej. Nie jest zawiedziony. Albo nie pokładał we mnie żadnych nadziei.

Zagryzam policzek od środka, by nie westchnąć, bo jednak opcja numer jeden bardziej mi się podoba. Co przyznaje z bólem serca.

Oczy ma utkwione w moich oczach, usta rozchylone i...

— A — krzyczę, wskazuje na niego palcem. — Widziałem! Zmarszczyłeś nos. Czyli nad czymś myślisz!

Pozwalam sobie na błogi uśmiech.

Zwycięski.

To taki jego nawyk, gdy się skupia. Chyba jedyny, który umiem wyczytać. Ale to sukces, serio, bo ten człowiek jest perfekcyjny w ukrywaniu emocji. W ogóle we wszystkim jest perfekcyjny.

Tak już ma.

— Zastanawiam się po prostu, jak możesz być takim dzbanem, Naruto — mówi w końcu i przysięgam, lepiej, żeby na wieczność zamilkł. Nadymam policzki. A on kontynuuje. — Przecież to była psychologia różnic indywidualnych. Z czym ty miałeś tam problem? I to dwa razy.

Prycham pod nosem. No i świetnie. Trochę się wściekłem. Odpycham jego twarz dłonią.

— Dobra, weź. — Teraz kopię go stopą w udo. — Po co te uszczypliwości. Nie każdy jest tobą, wiesz, panie chodzący ideale. Po prostu się odwal.

Kopię go drugą stopą. I odpycham drugą ręką.

Dobra. Jestem dzieciakiem. Ale nic mnie to nie obchodzi.

A Sasuke chyba trochę się irytuje, bo łapie mnie za nadgarstki i przygniata do materaca, a później zawisa nade mną i jestem rozłożony na łopatki.

Kompletnie unieruchomiony.

Ale to też taka gra. Nie myślcie sobie. My ciągle w coś gramy.

No i zaraz dostanie mi się opierdol.

Zaczynam się więc wierzgać i rzucać na boki, bo chcę uciec przed moim wątpliwym przeznaczeniem, ale on wgniata moje nadgarstki w łóżko i już zaraz jestem tylko zdyszaną plamą... niczego.

I błagam o każdy oddech.

— Nie wylewaj na mnie swojej frustracji — mówi i chyba głowa mu się zniża, bo czuje jego włosy na policzku. — I nie nazywaj mnie ironicznie ideałem, Naruto, bo oboje wiemy, że jestem nim naprawdę. Mów tak do mnie tylko wtedy, gdy jesteś tego pewny.

Uśmiecha się paskudnie. Naprawdę paskudnie. Bo to jest władczy uśmiech.

A ja cały się gotuje.

— Jesteś gnojem — cedzę i chcę go kopnąć tam, gdzie żaden facet nie powinien kopać kumpla, ale w porę rozchyla moje nogi na boki i teraz jestem już tylko pokonanym szczeniakiem. — Jak mnie puścisz, to od razu stąd wyjdę, pójdę poszukać szczurów i przyniosę ci je prosto do pokoju. Przysięgam.

Jego paskudny uśmiech tylko się poszerza.

Ale bym sobie warknął. I kopnął go w dupę. I w gębę, żeby mu pokiereszować tą śliczną buźkę.

— A więc cię nie puszczę.

Prycham.

— Tak? I co, chcesz wisieć nade mną cały dzień?

— Jeszcze kilak razy spróbujesz mnie kopnąć i pomyślę o tym jak o siłowni.

Przewracam oczami. A on zaciska palce na mojej skórze.

Czuję jego oddech na policzku.

Dobra. Dość tego. Zaczynam kopać.

— Nawet nie próbuj — mówi i przygniata moje udo kolanem. I dobra. Trochę marszczę brwi. To boli. — Och, przepraszam. Zabolało cię to?

I gnój. Ma czelność. Zrobić to. Ponownie.

— Wrócę tutaj w nocy i wtedy pożałujesz.

Patrzy na mnie ze śmiechem.

— I co mi zrobisz?

Znowu naciska.

Rzucam się do góry.

Fajna zabawa. Trzeba przyznać. Mięśnie brzucha to faktycznie mi się wyrobią. Bicepsy Sasuke też będą niczego sobie.

— Coś ci zrobię — odpieram i znowu próbuję się podnieść. Osiągam centymetr różnicy. Stykamy się prawie nosami. — Nie wiedziałem, że tak lubisz nasze małe gierki, że już nie potrzebujesz do nich alkoholu.

I proszę. Jego twarz tężeje. Jesteśmy tak blisko, że czuję jego serce dudniące w klatce. Wzmacnia uścisk. A potem mnie przyciska i puszcza, a ja wbijam się w materac.

No.

Trochę przesadziłem.

Wypominanie nie jest dobrym zachowaniem.

Schodzi z łóżka. Jego koszulka jest podwinięta. Z nisko zawieszonych dresów wystaje pasek od bokserek. Przymykam oczy. Nawet nie chcę patrzeć na siebie.

Nie zrozumcie nas źle.

Nie, żebyśmy baraszkowali po pijaku. Czy coś innego. Jesteśmy grzecznymi chłopcami. Ale gdy się upijemy, a pijemy zawsze razem, czasami lądujemy w pokoju Sasuke, bo u mnie śmierdzi, i śpimy w jednym łóżku. Czasami przez przypadek się dotkniemy. Czasami po prostu leżymy i patrzymy sobie w oczy. Czasami uśmiechamy się, jakbyśmy dzielili pokręcony sekret. A czasami dotykamy się nosami, prawie ustami i to jest właśnie szalone. Totalnie pokręcone. Bo nic więcej z tym nie robimy.

Bo jesteśmy grzecznymi chłopcami. I przyjaciółmi.

Najlepszymi. N a j l e p s z y m i. Na całe życie. Do rozpadu kosmosu. Do rozpadu wszystkiego, co tylko sobie pod to podstawicie, bo to prawda. Jesteśmy razem do rozpadu oceanów i lasów, nieba i ziemi. Wszystkiego.

Tylko problem leży w tym, że przychodzi nam to zupełnie naturalnie.

A jak coś jest naturalne, ciężko to powstrzymać.

No i zaczyna się to przelewać na codzienne sytuacje.

Takie, jak ta przed chwilą.

Psia krew?

Podnoszę się do siadu, naciągam koszulkę i próbuję zamaskować niezręczność sytuacji chrząknięciem. Ale nic się nie zmienia. Jest duszno jak w samym piekle. Zaraz się usmażę.

Chrząkam więc znowu.

A potem atakuje.

— Sasuke?

Zastyga w miejscu. Nie obraca się. Nie porusza. Widzę tylko, jak jego smukłe ramiona opadają na dół. A potem pęcznieją. Jakby wstrzymywał powietrze.

— Tak, Naruto?

Ma niski głos, zupełnie niepodobny do tego sprzed chwili. Tamten był żarliwy. Taki, że policzki mi płoną na samą myśl. Ten jest cichy. To prawie s z e p t. Cholera. I mam przez to wyrzuty sumienia. Nie powinienem tak sobie kłapać gębą.

Chyba.

Chyba że sobie wmawiam i Sasuke jest taki, jak zawsze - a pewnie jest. Czasami głowa płata mi figle i to chyba jeden z tych popisowych psikusów.

Albo nie.

— Wkurzyłeś się?

Nie opowiada od razu. Jakby naprawdę p o w a ż n i e musiał przemyśleć odpowiedź. Oj. To niedobrze. Nie jest wkurzony. Jest wściekły.

Ale poradzę sobie z tym.

Wściekły Sasuke to nie jest żaden problem.

— Nie jestem wkurzony.

— To się obróć w moją stronę.

— Miałem zamiar iść do toalety.

— Już byłeś.

Niemal widzę, jak jakiś nieokiełznany mięsień na szczęce zaczyna mu drgać. I trzeszczy zębami. Ale gdy obraca się w moją stronę, jego twarz jest spokojna.

Jest nawet bardziej niż spokojna.

To pieprzona oaza niczego.

— Będziesz mi wyliczał ile razy potrzebuje pójść do toalety?

No i patrzcie. Gdy tak mówi, to ja wychodzę na winowajcę. Zły Naruto. Niedobry Naruto. Bo wylicza. Bo się naprzykrza. Sasuke idealnie obraca kota ogonem - byleby tylko nie przyznać, że mam rację.

— Nie wyliczam. — Oburzam się. Marszczę brwi. — Po prostu zauważam, że przed chwilą byłeś i nie wierzę, że potrzebujesz pójść drugi raz. Chyba, że coś cię nagle zaczęło uwierać w spo...

Boże. Nie. Zamilcz.

Z a m i l c z c z ł o w i e k u.

Powiedziałem to? Oczywiście, że to powiedziałem. A czy wspominałem, że powinienem przestać kłapać gębą?

Chyba wspominałem.

Ale naprawdę powinienem przestać.

Chcę zapaść się pod ziemię. Ten pokój jest za mały na moje zażenowanie i na morderczy wzrok Sasuke. O wiele za mały. Chyba się duszę. Chyba umrze mi się dzisiaj drugi raz.

Dobra.

Przecież nie będę peniać.

Unoszę wzrok do góry i natykam się na jego zastygłe spojrzenie utkwione wprost we mnie.

Poruszam się niespokojnie.

Sasuke potrafi wyprawiać takie rzeczy tym bezdusznym, głębokim i nieporównywalnym z niczym innym wzrokiem, że nawet nie wiecie.

Potrafi przedrzeć się przez człowieka na wylot.

Spalić go. Zniszczyć.

I to właśnie robi ze mną.

— Zobacz sam — mówi tylko i gorąco bucha mi prosto w twarz.

Zamieniam się w kupkę prochu.

Pieprzone środki czystości. Mówiłem, że cały tlen zabierają z pomieszczeń.

Boże.

Cholera.

Nienawidzę pedantów.

Ale nie ośmielam się spojrzeć w dół. Nie raczę nawet mrugnąć. Choćby odetchnąć.

— Nie chce.

To byłoby pogwałcenie wszelkich norm koleżeństwa. A i tak zostało nam ich niewiele. Po dzisiejszym dniu standard znowu zmalał.

Wykrzywia usta w uśmiechu. Małym i skąpym. Zupełnie zimnym. Jakby ktoś otworzył okno i wrzucił tutaj tumany śniegu.

Źle to rozegrałem.

— No właśnie — stwierdza i patrzy na mnie tak intensywnie, że pragnę tylko odwrócić głowę i zniknąć z powierzchni ziemi. — Nigdy nie chcesz. A rzeczy się po prostu koło ciebie dzieją.

Nie reaguje od razu. Zapeszam się. Przemielam wszystkie słowa i zdania. A potem zaciskam dłonie na pościeli i dociera do mnie, że moje położenie jest okropne. Kucam na jego łóżku, bluzę mam pogniecioną, uda rozciągnięte na boki.

I już chyba wiem o co mu chodzi.

Rozumiem, jak to musi wyglądać.

Ale przecież ja nic nie zrobiłem. Tylko leżałem. A potem on już leżał nade mną i jakoś tak się sprawy potoczyły. Same.

Dlatego się denerwuje.

Bo ma skurczybyk poniekąd rację.

— Co to niby ma znaczyć? To ty się nade mną pastwiłeś.

Mięśnie na jego szczęce się napinają.

— Ale ty nic nie rozumiesz, prawda?

Denerwuje się jeszcze bardziej.

— Tak — wyrzucam i wstaje i nagle znajdę się tuż przy nim. — Ja nigdy niczego nie rozumiem, więc proszę mnie oświecić, żebym c h o c i a ż raz wiedział o czym mówisz.

Jest tak blisko mnie, że czuję jego oddech na ustach.

A chyba nie powinienem. I chcę się odsunąć. Ale przygwożdża mnie wzrokiem. Więc stoję jak wryty. Moje nogi zlały się z podłogą.

— Nie mam na to najmniejszej ochoty — cedzi i szturcha mnie w ramię. — Chcesz wiedzieć? Sam w końcu do tego dojdź.

Zgniatam dłonie w pieści.

— Jesteś palantem.

— A ty bezmózgim kretynem.

— Tak? Czyli dobrze mi wychodzi naśladowanie ciebie.

Stop.

Zatrzymajcie czas.

Cofam swoje słowa.

Cofam, cofam, cofam.

Ale on już chwyta mnie za nadgarstek i ciągnie w stronę drzwi, otwiera je zamaszyście i jestem jedną stopą poza jego pokojem, poza możliwością wydobycia z siebie głosu.

— Zabieraj się z mojego pokoju.

To ostatnie, co słyszę, bo później trzaska drzwiami.

I zostaję sam na korytarzu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top