To nie boli

Victorio przebudził się nagle, z trudem łapiąc powietrze. Nie pracował w tym fachu zbyt długo, ale i tak szybko zorientował się, z czym ma do czynienia.

Odetchnął głęboko, starając się zapanować nad nerwami. W myślach powtarzał kojące słowa modlitwy.

Powoli. Nie musiał się spieszyć. Kusza z bełtem o srebrnym grocie już czekała przecież przy łóżku. Wystarczy, że wyciągnie rękę i sięgnie po nią, a żaden wampir nie będzie mu straszny.

Problem polegał na tym, że pomimo wysiłków, nie był w stanie się ruszyć. Jego ręce zdawały się ciężkie i odrętwiałe, zupełnie jakby ktoś przywiązał je do łóżka. Przygryzł mocno wargę. Jak w ogóle mogło do tego dojść? Zaklęcia paraliżujące nie powinny mieć aż takiego zasięgu! Zazwyczaj wampiry rzucały je dopiero po wejściu do domu przyszłej ofiary, a on przecież żadnego do siebie nie zapraszał.

Czyli przyszedł go odwiedzić wyjątkowo silny cholernik.

Jasna księżycowa poświata wpadała przez okno sypialni prosto na posrebrzany bełt. Z każdą chwilą kusza zdawała się leżeć coraz dalej, pozostając poza zasięgiem.

Umysł Victoria pracował na zawrotnych obrotach. Skoro nie zapraszał go do swojego domu, to znaczy, że wampir musiał wciąż być na zewnątrz. A zatem może wcale nie miał zamiaru zabijać właśnie jego!

Zganił się za ulgę, którą poczuł. Jako łowca potworów powinien bardziej przejmować się losem swoich sąsiadów, zwłaszcza, że wampiryzm był zaraźliwy. Wystarczyło, że paskuda nakarmi ofiary własną krwią. Nie mógł do tego dopuścić. Lepiej od razu sprzątnąć jednego, niż potem walczyć z całą bandą.

– Dalej, Victorio! –warknął sam na siebie. – Rusz wreszcie tyłek i wstań z tego cholernego łóżka...

Wściekłe prychnięcie kota na podwórzu kazało mu zamilknąć. Od lat dokarmiał starego pchlarza, za co ten odwdzięczał mu się, zaciekle broniąc jego domu przed myszami i innymi paskudami. Jego ostrzegawcze miauczenie rozpoznałby o każdej porze dnia i nocy.

Dopiero teraz przypomniał sobie, że wampiry mają bardzo czuły słuch.

Zaklął w myślach. Czy to możliwe, że go usłyszał? Może nie, może kot po prostu syknął na szczura albo...

Puk, puk, puk.

Ktoś stał u jego drzwi.

Ha, ha, ha! Dobre sobie! Że niby miał się dać na to nabrać? Na co liczył ten głupi wampir? Że tak po prostu zaprosi go do środka? Śmiechu warte!

Ku swojemu przerażeniu poczuł, jak jakaś dziwna siła otwiera mu usta. Kropelka potu spłynęła mu po czole. Nie, nie mógł na to pozwolić, musiał zacisnąć zęby i wytrzymać...!

– Pro... szę... – sapnął niemal bezdźwięcznie.

Wampirowi jednak w zupełności to wystarczyło. Skrzypnęły zawiasy otwierających się frontowych drzwi.

Szedł po niego.

Nie wszystko jeszcze stracone! Jeśli uda mu się sięgnąć po kuszę, to będzie mógł zastrzelić potwora, nim ten się do niego zbliży. Całą swoją wolę skupił na tym jednym poleceniu – sięgnąć po kuszę.

Musiał sięgnąć po broń!

Poczuł jak ciężar, który przygniatał go do łóżka, stał się jeszcze większy. Teraz nie tylko nie mógł się ruszyć, ale i z trudnością oddychał.

Pozostawało mu tylko czekać na nieuniknione.

Dlaczego? Dlaczego wypadło właśnie na niego? Miał przecież tylko dwadzieścia sześć lat! Całe życie było jeszcze przed nim. Tak bardzo nie chciał umierać!

Nagle przypomniało mu się wszystko. Ojciec uczący go w lesie tropienia. Placek z jagodami, który piekła matka. Złotowłosa Annie, córka młynarza, z cudnymi dołeczkami w policzkach i krągłymi biodrami. Pierwsze sidła, które zastawił bez niczyjej pomocy. Pierwszy zabity wilkołak. Długie, zimne noce spędzone na polowaniach. Ciepły zapach siana w stodole młynarza i miękka skóra Annie...

Gdy umrze, wszystkie jego wspomnienia odejdą w niepamięć. Czy znajdzie się ktokolwiek, kto mile by go wspomniał? Czy też wszyscy zapomną o nim, jakby nigdy nie istniał?

Jaka okaże się śmierć? Czy wampir rozszarpie jego ciało na strzępy? A może osuszy je do ostatniej kropli krwi, aż zostanie tylko sama skorupa?

Nie chciał umierać!

Myśl o własnych zwłokach przyprawiała go o mdłości. Co się z nimi stanie? Czy ktoś je znajdzie? Czy też raczej będą leżeć w tym pokoju i gnić? A co, jeśli sam stanie się wampirem? Mieszkańcy wioski mu ufali. Nikt nie zawaha się przed wpuszczeniem go do domu, a on nie zdoła powstrzymać swojego głodu.

Dlaczego musiało do tego dojść?

Ciche skrzypnięcie przeżartego przez korniki stopnia kazało mu wrócić do rzeczywistości. Wampir był coraz bliżej. Victorio niemal mógł wyobrazić sobie tą szkaradną kreaturę, jak wchodziła po schodach, złakniona jego krwi. Czy będzie wyglądał jak pomarszczony starzec? A może opatrzność zlituje się nad nim nieco i przywiedzie do niego śmierć w postaci pięknej kobiety?

Kolejne skrzypnięcie, tym razem deski na korytarzu. Dlaczego musiał się nad nim aż tak znęcać? Przecież gdyby tylko chciał, mógłby poruszać się zupełnie bezszelestnie!

Victorio prawie odchodził od zmysłów. Zacisnął mocno powieki, a potem znów rozwarł je szeroko. Nie mógł się zdecydować, czy woli skonać w ciemności, czy dumnie stawić czoła swojemu oprawcy. Spocił się strasznie, przez co chłodne jesienne powietrze kąsało go nieprzyjemnie.

Chciał mieć to już za sobą. Wtedy przynajmniej nie będzie mu tak zimno.

Drzwi do sypialni rozsunęły się powoli, a za nimi kłębiła się mordercza ciemność. Victorio przełknął nerwowo ślinę, gdy z mrocznego oparu wyłoniła się biała, smukła dłoń i otworzyła drzwi na całą szerokość.

„Wynoś się!" chciał krzyknąć, ale gardło odmówiło mu posłuszeństwa.

– Dobry wieczór – powitał go głęboki, wibrujący głos.

Z ciemności wypłynął młody mężczyzna, ubrany w czarne szaty, z długimi hebanowymi włosami związanymi w niedbały kucyk. Jego piękną twarz przecinał znudzony uśmiech.

– Twoje imię? – zapytał, najwyraźniej trzymając się jakieś cholernej wampirzej etykiety.

– Vic... torio...

– Ja nazywam się Isaia – przedstawił się uprzejmie wampir i złożył lekki ukłon swej przyszłej ofierze. – Nie masz się czego bać, to wcale nie boli.

Łowca zaklął szkaradnie w myślach. Bez względu na to, czy umieranie będzie bolesne czy też nie, nic nie mógł poradzić na swoją okropną sytuację. Utkwił w wampirze pełne wściekłości spojrzenie.

Isaia nic sobie nie robił z oporu, jaki stawiał jego posiłek. Podszedł bardzo powoli do łóżka i usiadł na brzegu, po czym chwycił w swoje długie, chłodne palce rękę Victoria. Cień zniesmaczenia przemknął po jego przystojnej twarzy, gdy zobaczył, jak bardzo mężczyzna się spocił. W końcu jednak głód zwyciężył.

Otworzył szeroko usta i wbił kły w nadgarstek łowcy.

Dziwna fala ciepła przebiegła przez ciało Victoria. Czuł jak krew buzowała mu w żyłach i ospale opuszczała je, by spłynąć prosto do ust wampira. Zupełnie jakby przeobraził się w bezwolny życiodajny strumień. Nie miał siły, aby odepchnąć tego pasożyta, czy chociaż skrzywić się ze wstrętem. Nawet mruganie zaczęło sprawiać mu trudność.

Poczuł się bardzo senny. To ciepło i zacieśniający się wokół niego mrok...

Rzeczywiście – w ogóle nie bolało.

...

Delikatne muśnięcie zimna wyrwało Victoria z jego bezpiecznej ciemności. Zignorowałby je, gdyby nie powtórzyło się po chwili, tym razem z większą natarczywością.

Dopiero wtedy zrozumiał, że nie jest martwy.

Gwałtownie otworzył oczy i niemal krzyknął z przerażenia. Na szczęście wciąż był zbyt słaby, żeby tak kompromitujący dźwięk mógł opuścić jego gardło.

Wampir ciągle siedział na brzegu łóżka i głaskał go po policzku, z jakąś dziwną czułością wymalowaną na twarzy. Wydawał się nieprzyzwoicie zadowolony z siebie. Czyżby oznaczało to, że właśnie zmienił Victoria w jednego ze swoich pobratymców?

Isaia musiał prawidłowo zinterpretować to nieme pytanie, bo zaśmiał się głośno.

– Och, nie, oczywiście, że nie! – zawołał, ponownie głaszcząc jego policzek. Poczuł się chyba w obowiązku wyjaśnić swoje zachowanie, bo dodał: – Zyskałbym wtedy rywala do walki o terytorium, a stracił źródło wyjątkowo wartościowej krwi.

Zrozumienie tych słów zajęło Victoriowi dobrą chwilę. Wyjątkowo wartościowej krwi? Czyli co? Jego krew była smaczniejsza niż innych ludzi? To chyba jedyny komplement, jaki mógł usłyszeć z ust wampira, ale jakoś wcale nie podniosło go to na duchu.

– Do czego zmierzasz? – zapytał szeptem.

Isaia ponownie się roześmiał i zmierzwił mu włosy, czule, jakby miał do czynienia z małym chłopcem.

– Zmierzam do tego, że będę cię bardzo często odwiedzał, mój drogi Victorio.

Jakaś słodycz w jego dźwięcznym głosie i w tym podejrzanie czułym spojrzeniu obudziła w łowcy nową falę obaw. Strach przed śmiercią zupełnie go opuścił, zastąpiony przez innego ze swoich licznych braci.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top