This is not a dream
27 czerwca 2024, czwartek
Światło słoneczne wlewało się do kuchni, Dean kończył swojego tosta. Castiel czytał tygodnik ekonomiczny, jedząc jajecznicę i popijając ją kawą – w radiu szło „High" Lighthouse Family, jedli, mając tę spokojną muzykę z równym rytmem za tło i było prawie tak, jakby poprzedniego wieczoru nic się nie wydarzyło. Jakby Dean nie usłyszał głosów mówiących z odpływu i nie zobaczył w korytarzu koszmarnego klauna ze świecącymi oczami.
Rzecz jasna wiedział, co ujrzał, był zupełnie pewien, że się mu nie wydawało. Z drugiej strony, spędził cały cholerny dzień na gadaniu z Ronaldem Reznickiem o odklejonych rzeczach, mogło mu się zwyczajnie udzielić, to przecież Ronald powiedział mu, że pan Ripsom rozmawiał ze zlewem. Tak. Na pewno taka była przyczyna. Dojadał tosta, rozmyślając o tym, Cas skończył pierwszy, wstał i przechodząc koło Deana w drodze do zlewu pocałował męża w skroń. Blondyn uśmiechnął się, nieznacznie powiódłszy za ukochanym wzrokiem. Eh. Cas znowu wychodził do pracy. Dobrze, że tym razem miał zajęcie na miejscu, w domu, paczki z Ikei czekały na rozpakowanie. Może jak się zajmie czymś przyziemnym, takim jak składanie mebli, fantazjowanie o potworach mu przejdzie.
– Ładnie wyglądasz – stwierdził parę minut później w holu, Cas poszedł na chwilę na górę i wrócił, wiążąc pod kołnierzem koszuli czerwony krawat. – Musisz iść? – spytał, wycierając ręce. Kiedy Casa nie było zdążył zmyć po śniadaniu naczynia. – Moglibyśmy składać meble razem.
– Mam na dziś paru klientów – brunet odparł, schodząc po ostatnich stopniach na dół. – Ale jest szansa, że skończę wcześniej niż wczoraj. Zacznij, dołączę do ciebie popołudniu. – Cmoknięcie w usta. – I odbieraj telefon, błagam cię – zarzucił na ramiona marynarkę. – Na razie, kochanie. Do zobaczenia później.
Po wyjściu Casa z domu, obojętne, czy było to Derry, czy Buffalo, robiło się tak... pusto. Cicho. Dean westchnął ciężko, wśród cichych, pustych pomieszczeń, nie pamiętał już, jak funkcjonował przed poznaniem Novaka sam jak palec. I to nie była poetycka romantyczna przenośnia, naprawdę tego nie pamiętał, jakby całe jego poprzednie życie zakończone z hukiem śmiercią matki w wypadku, a także jego niemalże śmiercią z przedawkowania, stanowiło zły sen. Jakby obudził się u boku agenta ubezpieczeniowego na stażu w jego mieszkaniu przy Delaware Avenue z koszmaru, i tak już zostało. Poszedł do salonu, przesunął kanapę, robiąc sobie na podłodze więcej przestrzeni; rozciął na klęczkach pierwszy karton, znalazł w nim instrukcję. Przyjrzał się jej, ze zmarszczonym czołem.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Nie wstał, w pierwszej chwili podniósłszy tylko głowę, co, do cholery? Cas nie dzwoniłby do drzwi, gdyby czegoś zapomniał, miał przecież klucze. Ale jeśli nie on, kto to był?
– Ronald? – zdziwił się, otworzywszy Reznickowi, bezwiednie odsunął się na bok, a chłopak jak gdyby NIGDY NIC przepchnął się koło niego do środka. Nie uszło Deana zaskoczonej uwadze, iż był ubrany w dokładnie te same rzeczy, co dzień wcześniej i na sto pięćdziesiąt procent nie umył od ich ostatniego spotkania włosów (nie umył chyba niczego). – Co ty tu, kurwa, robisz?
– Twój mąż pojechał do pracy – odpowiedział mu, jakby to było normalne. – Jeździ mega fajną furą, to aston martin? Koleś! Masz pieprzone szczęście.
– Obserwujesz mój dom, do chuja? Skąd wiesz, że pojechał?
– Przyczaiłem się, bo mówiłeś, że nie chcesz, żeby wiedział o naszych badaniach.
– Jakich badaniach? Nie biorę udziału w żadnych badaniach!
– A mogę zobaczyć studnię?
– Że co?
– Studnię! Chciałbym ją zobaczyć.
– Przyszedłeś tu, żeby spytać mnie, czy możesz wejść do mojej piwnicy? Jesteś pierdolnięty, Ronald – Dean wywrócił oczami. – Okej, ale tylko na moment. Mam kupę pracy, Ikea przysłała meble, których nam brakowało.
W piwnicy nic nie zmieniło się od pierwszego dnia, kiedy do niej zajrzał, wciąż było tam zimno i surowo, a surowe światło żarówki przyprawiało o dreszcze. Winchester został na schodach, nie zamierzając schodzić dalej, niż to było konieczne, Ronald natomiast nie miał najwyraźniej żadnych oporów – popędził do studni chwiejąc się jak kaczka i położywszy tłuste dłonie na kamiennym murku wyjrzał w pustkę.
– Rany koguta! Myślisz, że co jest tam na dole?
– Nie wiem.
– Ile ta studnia może mieć metrów? Dałoby się tam zejść?
– Po co miałbyś tam schodzić? Przestań. Przelecisz przez ten pieprzony mur i będę musiał wzywać policję. – Blondyn przytknął dłoń do czoła. Obecność Ronalda i zajmowanie się głupotami mu nie służyło, zakręciło mu się w głowie. Powinien był składać meble. – Ron, wróć tu, dobra? Popatrzyłeś sobie? To super. Słuchaj, doceniam, że przejmujesz się zaginionymi dzieciakami, okej, to jest cool, ale ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Mam męża, mam... meble do złożenia. Muszę pomyśleć o jakiejś pracy. Czaisz? Nie potrzebuję koszmarów.
– Miałeś koszmary?
– Każdy by miał, po takim dniu, jaki ty zaserwowałeś mi wczoraj. – Wyszli z piwnicy, stanęli koło drzwi kuchennych i dalej drzwi do pralni, gdzie pralka właśnie skończyła prać. Program dobiegł końca. – Po prostu nie przychodź tu więcej, nie nachodź mnie. Mam się na czym skupiać. Rozumiesz?
Wszedł do pralni, otworzył pralkę. Podsunął kosz i zaczął wyciągać z niej rzeczy.
– Mąż był na ciebie zły? Za to spóźnienie?
– To nie jest twoja sprawa – obejrzał się na Ronalda opierającego się o futrynę, jakby nie wierzył w to, co słyszy. Co go obchodziło, jak sprawy potoczyły się między nimi po tym, jak Dean wrócił do domu? Może miałby mu opowiedzieć, w jakiej pozycji uprawiali wieczorem seks? Albo o klaunie w przedpokoju? Zdenerwował się, jak wtedy, gdy Sam i Gabe podobnie wpieprzali się w kwestie, które ich nie dotyczyły. Prawie doświadczył déjà vu. – Odczep się ode mnie. Fajnie było pogadać, i tyle. – Podniósł pełny kosz i ruszył z nim na korytarz. – Spadaj, Ronald. Do widzenia.
Zły i zirytowany nie zwrócił uwagi na fakt, iż na szczycie góry wilgotnego prania, kiedy wyciągał je kolejno z pralki, wylądowały jego majtki z białej koronki, czyste, świeże. Jeszcze bardziej nie przyszło mu do głowy, że Ronald Reznick, który był od niego niższy o głowę, mógłby je zauważyć! Pchnął go koszem, próbując zmusić go, żeby się odwrócił i odszedł, a wtedy chłopak dostrzegł je, odcinające się od reszty ubrań i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
– Co to? – spytał, biorąc je do ręki. – Który z was nosi taką bieliznę?
– Kurwa, oddaj to – Dean upuścił kosz na próg pralni. – No, pojebało cię? Oddaj je!
Ron zachichotał, jakby odkrycie bieliźnianego sekretu Deana go rozśmieszyło.
– Chcesz je? Weź sobie! Jesteś dla mnie niesamowicie niemiły.
– Co mnie to obchodzi? Wynocha z mojego domu i oddawaj te majtki!
Gnojek pognał do salonu. Dean zawarczał z wściekłości, po prostu nie dając wiary temu, co się właśnie odjebało i przeskoczywszy kosz leżący w drzwiach pomiędzy pralnią a korytarzem pobiegł za Reznickiem, klnąc na głos i złorzecząc mu, w dupie mając świadomość, iż z pewnością za większą część z tych gróźb można by go pozwać – dogonił go w salonie, stanęli po dwóch stronach przesuniętej kanapy i zamarli, każdy czekając na ruch tego drugiego.
Ronald zachichotał ponownie. Rzucił się w lewo, Dean skoczył w prawo, obiegli cały mebel dookoła, Ron wlazł na kanapę, Dean za nim, poprzewracali się na niej i Dean padł na Ronalda, który wyciągnął trzymającą jego majtki rękę daleko poza jego zasięg (przynajmniej byłoby tak, gdyby jego ręce były odrobinę dłuższe). Dean sięgnął za nią, jego palce musnęły biały koronkowy materiał.
– Ukręcę ci łeb – warknął i w tym samym momencie drzwi frontowe trzasnęły, salon był ich zbyt blisko, by dało się coś jeszcze zrobić. Cas stanął w holu, spojrzał do salonu i jego oblicze zmieniło się w jednej sekundzie, z neutralnie zadowolonego na zdezorientowane. Trudno było mu się dziwić. Zapadła niezręczna cisza.
– Dean? – odezwał się, po chwili milczenia, nie rozumiejąc za bardzo, na co patrzy: jakiś obcy utyty chłopak leżał pod Deanem na kanapie, trzymając w dłoni jego koronkowe majtki. – Co się tu dzieje?
– Cas – blondyn zgramolił się z Rona, stanął na podłodze i pokazał na chłopaka, jego pierś unosiła się i opadała. Włosy miał delikatnie rozwichrzone. – Powiedziałem mu, że ma się wynosić, mówiłem mu sto razy. Wynosiłem pranie z pralni, zobaczył w koszu moje majtki, zabrał je i zaczął uciekać. Jak debil!
– Nie rozumiem. Kto to jest?
– Ronald Reznick – wyjaśnił, wyraźnie akcentując oba słowa. – Poznałem go wczoraj w bibliotece, opowiedział mi trochę o... – oblizał wargi. – O Derry i o naszym domu. Mieszkał tu kolejarz, bo koło nas ciągną się tory. Przyszedł, żeby zobaczyć, jak mieszkamy – odwrócił się, posyłając Ronaldowi mordercze spojrzenie. Jak się odezwiesz słowem, nogi ci z dupy powyrywam, mówiło, a przynajmniej miał nadzieję, że Ronald tak je odczyta. Chyba zrozumiał, bo pokiwał głową, przytakując Deanowi i potwierdzając jego wersję.
Cas patrzył na nich, to na jednego, to na drugiego, przez dłuższy moment... Wreszcie zrobił taki ruch twarzą, jakby miał się roześmiać, ale powstrzymał to w ostatniej chwili i przełknął, nabrał powietrza.
– Okej – stwierdził, jedynie. – Zawróciłem, bo zapomniałem ładowarki do telefonu.
I poszedł na schody, Dean wyrwał Ronaldowi majtki z ręki.
– Dawaj to! Cas – wbiegł za mężem na górę. – Cas – powtórzył, zaglądając za nim do sypialni. Castiel szukał ładowarki w szafce po swojej stronie łóżka. – Przysięgam ci, że to idiotycznie głupia sytuacja. Naprawdę powtarzałem mu, żeby sobie poszedł. Przyczepił się do mnie – rzekł, tonem zabarwionym bólem i Cas nie wytrzymał już, pękł i roześmiał się, głośno.
– Dean – potrząsnął głową, odwracając się do niego. W ręce trzymał znalezioną ładowarkę. – Po co się tłumaczysz? Zrozumiałem za pierwszym razem. Chyba nie uważasz, że byłbym zdolny oskarżyć cię o... romans za moimi plecami. Uważasz tak?
– O romans z Ronaldem? Cas, niedobrze mi.
– Słońce, ja doskonale wiem, że to mnie kochasz – podszedł do Deana, kołysząc kablem od ładowarki. Zakołysał nim mocno, tak mocno, że kabel owinął się kilka razy wokół jego nadgarstka. – Znam cię, znam nasze małżeństwo, potrafię patrzeć i słuchać. Nie podejrzewam cię o nic. I nie mam też żadnego powodu, by ci nie wierzyć. – To ciekawe. Blondyn uniósł kącik ust, z kwaśną miną, bo przecież to, co mu powiedział, nie było do końca prawdą. Gdyby Cas dowiedział się skądś, że Dean i Ronald byli razem w Barrens, żeby szukać tam miejsca, gdzie wypływają z kanałów szczątki zaginionych dzieci, zrozumiałby, że jednak istniały powody, by nie wierzyć Deanowi. Choćby takie, że Winchester potrafił kłamać, kiedy chciał. A w każdym razie tuszować niewygodne fakty.
Wiem, że to mnie kochasz. No jasne. Castiel mógł coś takiego powiedzieć, wyglądał jak milion dolarów, zwłaszcza w tym czerwonym krawacie na białej koszuli i czarnej marynarce, miał pieniądze i nie miał niemal żadnych wad. A on, Dean? Czy był kiedyś tak pewien, jak teraz jego mąż, że kochany jest do szaleństwa i nie dałoby się go zastąpić nikim innym? Miał wątpliwości. Nie to, żeby Cas nie dawał mu odczuwać, iż był kochany. Dawał. To zwyczajnie Dean wątpił w siebie zbyt mocno, by jakiekolwiek dowody miłości mogły to zmienić.
Cas objął go w talii, przyciągnął do siebie i przyssawszy się do jego odsłoniętej szyi ciągnął go przez chwilę za skórę, ssąc ją i gryząc, dopóki nie pojawił się krwiak. Puścił go, z tą kokieteryjną, zaczepną malinką na gardle.
– Nie przejmuj się, skarbie. Skoro już się wprosił, niech ci pomoże składać meble.
– Jeszcze czego – prychnięcie. – Wypchnę go zaraz za próg, krzyżyk na drogę.
Brunet parsknął śmiechem. Zeszli po schodach na parter, trzymając się za ręce.
– Łapy precz od mojego męża – Cas pogroził Ronaldowi, który wyprostował się i przytknął palce do skroni, salutując. Nie zabrzmiało to jak prawdziwa groźba, bo Casowi ciągle tańczył na wargach uśmiech, był w dobrym humorze; wyszedł z domu po raz drugi, na werandę, a Dean przystanął za nim, w otwartych frontowych drzwiach.
– Wydaje mi się, że prędzej położyłby je na tobie – burknął. – Stwierdził, że jesteś ciachem.
To wywołało u bruneta jeszcze jedną falę wesołości. Pocałował męża na pożegnanie, miękko, soczyście, po czym z cmoknięciem oderwał się od niego i poszedł do samochodu, pomachawszy mu. Każdy położyłby na Casie łapy. Każdy. Dean przełknął gulę, był niepewny swego własnego małżeństwa i zazdrosny... Tak się mu wydawało. Może i trochę tak było. Jednakże nie całkowicie.
Istota, którą zobaczył poprzedniego dnia wieczorem istniała. I wzmagała w nim te uczucia, o które nie prosił, niepewność, frustrację, lęk.
Derry wzmagało w nim lęk.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top