It's what It wants
Felidia obiecała, że grzecznie odwoła klientów i przeprosi ich w Casa imieniu, żeby mógł zostać ze swoim mężem na parę dni, w domu, dopóki Dean nie nauczy się, jak funkcjonować z jedną ręką i nie poprawi mu się samopoczucie. Znów wziął sobie rolę opiekuna do serca i już pierwszego dnia ugotował ukochanemu rosół. „Mogłeś dodać trochę lubczyku", Dean wycharczał, usiadłszy przy stole i nabrawszy zupy łyżką (na swoje szczęście w nieszczęściu złamał lewą rękę, nie prawą, więc przynajmniej łyżką mógł jeść normalnie) – podniósł wzrok i zobaczył u Casa takie spojrzenie, że natychmiast się zamknął. Castiel się starał. Nie był za dobry w przyrządzaniu jedzenia, to Dean zawsze gotował im i piekł, każde jednakże starania należało docenić.
W czwartek przyszedł do nich ktoś, kto znał się na alarmach i założył im jeden, ten ktoś przyniósł ze sobą w tylnej kieszeni rozciągniętych roboczych dżinsów Derry News. Castiel zjeżył się i kazał mu to zabrać, wynieść do samochodu natychmiast – sporo o tym myślał i doszedł do wniosku, że to te wiadomości o jakimś grasującym w Derry popaprańcu wystraszyły Deana i siadły mu na psychice. Nawet jeśli nie potrafił tego od niego wyciągnąć. Pogoda poprawiła się dopiero po weekendzie, przestało padać, niebo pojaśniało. Świeże powietrze ponoć wpływało na proces zdrowienia korzystnie, toteż zaproponował spacer; Dean zgodził się, chociaż niezbyt chętnie. Cas pomógł mu się ubrać.
Wyszli z Neibolt w Route 2, skręcili w Kansas Street i szli nią, trzymając się za ręce. Cas podrzucał tematy do rozmowy, zagadując Deana na temat prezydenta, wojen na Bliskim Wschodzie, efektu cieplarnianego i innych dziwnych rzeczy, o których z pewnością nie rozmawialiby w normalnych okolicznościach, na wysokości północnego końca półkolistej Costello Avenue zeszli ku kanałowi i tak dotarli do Bassey Park, do Mostu Pocałunków. Słuchając tylko jednym uchem, o czym Cas mówi, Dean przypomniał sobie z niesmakiem, że to tu stała impala, kiedy poszli z Ronaldem do Barrens i znaleźli tam buta Betty Ripsom. Przesunął językiem po wargach, wyglądając na płynącą w dole wodę. Po ostatnich ulewach kanał wezbrał, a idąca nim woda była brudna i szara, i niosła za sobą śmieci. Patyki, korki od butelek, papierki po batonikach. Dean Winchester nie znał rozkładu Derry wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że znajdowali się teraz o rzut beretem od Pasture Road, gdzie kiedyś stały Zakłady Kitchenera, które wybuchły w Niedzielę Wielkanocną i gdzie natrafiono tydzień wcześniej na szczątki chłopca.
– Wszystko w porządku? – Castiel pogładził kciukiem jego dłoń. Kiwnął głową, brunet nie zamierzał najwyraźniej drążyć, choć nie była to odpowiedź szczególnie satysfakcjonująca; och, gdyby dostawał dolara, ilekroć Cas pytał go czy „wszystko w porządku", być może byłoby go stać już na własnego astona. Castiel westchnął i skupił uwagę na podpisach na barierze mostu, przekrzywił głowę, odczytując je. Same miłosne wyznania. Czy ludzie, którzy podpisywali się tu na przestrzeni wieków, byli mieszkańcami Derry? Czy wydrapali tu jakieś swoje miłości ci, którzy w Derry przebywali od niedawna bądź tymczasowo? Za każdym z wyskrobanych na moście inicjałów kryła się historia. Cały szmat historii wyciosany w drewnie scyzorykami, gwoździami, tym, co akurat było do dyspozycji w kieszeni. Przypomniał sobie, że nosi przyczepiony do kluczy miniaturowy niezbędnik, wyjął klucze z kieszeni płaszcza; otworzył mały nożyk i przykucnął przy barierce, żeby wydrapać na niej D + C.
– Co robisz? – Dean zmarszczył brwi, przypatrując mu się.
– Zapisuję nas w dziejach Derry.
Dziejach Derry. Dziejach splamionych katastrofami, takimi jak wybuch u Kitchenera, tragediami jak morderstwo Marksonów, zaginięciami dzieci. Ich rozczłonkowanymi szczątkami. Od momentu, w którym zobaczył go tamtej nocy, gdy obsesyjnie czyścił kuchenkę, klaun już się Deanowi nie pokazał – nie pokazywał się, bo Cas był w domu. Z jakiegoś powodu to Winchester stanowił jego cel, tak, myślał o tym i prawie był tego pewien. To cholerstwo, czymkolwiek było, obrało sobie za cel JEGO, by w przezabawny cyrkowy sposób zrobić z niego oszołoma. Byłego ćpuna, który cierpi na przywidzenia. No kupa śmiechu.
Pani Darcy wiedziała co nieco, ale była stara i dziwna, Ronald dobrze łączył kropki, choć tak naprawdę nie miał pojęcia za grosz, jakiego rodzaju klątwa rzeczywiście ciąży nad Derry. On, Dean, dysponował jednym solidnym tropem, który – tak uważał – mógłby rozwiać jego wątpliwości, a było nim plemię Shokopiwah, Indianie, którzy uciekli przed Tym poza obręb miasteczka. Gdyby udało mu się z nimi porozmawiać, zapytać ich o wszystko, co go trapiło... Chciałby mieć pewność, że nie wariuje. Chciałby udowodnić to mężowi. Lek, który mu przepisano, jest opioidem. A z jakiego innego powodu bym dzwonił? Dopadł go jakiś cholerny stan lękowy, może nawet halucynacje! Nie miał halucynacji po lekach na ból połamanych kości. Nie czuł się przyjemnie pomimo tego spaceru na świeżym powietrzu, który odbyli, stojąc na moście i patrząc na kanał czuł, jak wypełnia go ściskająca żołądek determinacja, mimowolnie zacisnął dłoń zdrowej ręki w pięść. Cas podniósł się, dokończywszy wyskrobywać pierwsze litery ich imion na barierce i Dean oblizał wargi, puszczając pięść wolno.
Chłodny wiatr uderzył ich po twarzach. Blondyn zmrużył oczy, w dole, w szarej wodzie, coś zaczepiło się, płynąc, o kamienny filar.
– Ej – pociągnął Casa za rękaw. – Popatrz – pokazał mu to coś. – Widzisz?
– Niby co?
– Coś tam jest. Coś się zaczepiło o most.
Zszedł zboczem w dół, zboczem porośniętym wysoką trawą i zaroślami – na brzegu Kenduskeag zalegały przyniesione przez wodę gałęzie, uważając, by nie uślizgnąć w miękkim błocie i nie wylądować na pysku Dean złapał za jedną z nich i sięgnął nią ku falującemu z prądem zwitkowi... cóż, brudnych szmat. Był za daleko. Wszedł do wody po kostki.
– Dean – Cas wolno zjechał po zboczu za nim. – Co robisz? Zwariowałeś? Nie wchodź do wody, na miłość boską – zaklął, Dean znajdował się już w strumieniu po łydki. – Nurt przewróci cię i pociągnie za sobą. Dean! – Winchester nie reagował. Sięgał gałęzią ku szmatom unoszącym się na powierzchni ciemnych odmętów, z jakiego cholernego powodu tak go to zainteresowało? Castiel przewrócił oczami, nie wierząc w to, że właśnie wchodzi do brudnej rzeki, za Deanem, który pakuje się w popowodziowy spływ, bo przykuł jego uwagę dryfujący ochłap. – Dean! – powtórzył, nie idąc za nim dalej. Nurt był silny. – Wracaj!
Upartemu jak osioł blondynowi udało się dźgnąć kłębek czubkiem gałęzi. Materiał rozpadł się i wychynęła spod niego głowa, głowa z jednym barkiem i jednym ramieniem, napuchniętym od wody zwłokom brakowało całej reszty. Brzucha, bioder, nóg, a nawet jednego oka. Dean cofnął się gwałtownie, ledwo upiorne znalezisko wynurzyło się z szarości, wpadł na Casa, obaj wyleźli z wody na brzeg. Ciało dziecka przesunęło się o niewielki kawałek i ponownie się zatrzymało, wśród gromadzącego się przy filarze mokrego butwiejącego chrustu.
– Kurwa mać! – Castiel zaklął soczyście, raz jeszcze. – Musimy zadzwonić po policję!
Być może. Być może powinni byli tak zrobić. Nie potrafiąc jednak oderwać wzroku od jednookich resztek zamordowanej dziewczynki (wciąż miała gumki w mokrych włosach) Dean dochodził do ponurego wniosku, że nie zdziałają tu nic żadne gliny. Betty Ripsom. Widywał ją tylko na zdjęciach w gazetach, zwłoki były spuchnięte i zniekształcone, a mimo to miał pewność, miał kurewską pewność, znaleźli ją. Buty nie były jej już potrzebne. Nie zostały jej żadne kończyny, na których mogłaby je nosić. A ręka? Gdzie podziała się jej druga ręka?
Podniósł wzrok na przeciwległy brzeg i przełknął ślinę, obejrzał się na Casa, by sprawdzić, czy on także to widzi – Cas był obrócony do niego tyłem, przodem do zarośli porastających brzeg Kenduskeag i rozmawiał przez telefon z komisariatem policji. Spojrzał znów przed siebie, tajemnica została wyjaśniona.
Rękę miał klaun. Machał mu nią zawzięcie z szuwarów po drugiej stronie kanału.
♥
Rodzice Betty zidentyfikowali ciało córki. Szef policji z Derry Richard Borton posadził panią Ripsom u siebie w gabinecie, na krześle przy biurku i zarządził podanie jej czegoś na uspokojenie, a potem zamknął za sobą drzwi do gabinetu, cicho i stanął w korytarzu z założonymi na piersi rękami. Rozmawiał z Casem, który zdążył wytłumaczyć sto razy, jak znaleźli zwłoki przypadkiem; Borton był raczej uprzejmy, ale wspomniał, że gdyby nie fakt, iż zaginięcia trwały już od ponad pół roku, kiedy przyjechali do Derry, mogliby być podejrzani. Dał im do zrozumienia, że nie są miejscowi, a przeszłość Deana nie działa na jego korzyść.
Dean przysłuchiwał się temu tylko jednym uchem. Siedział na plastikowym krzesełku przykręconym na stałe do podłogi, w zimnym świetle białych jarzeniówek i choć wpatrywał się w kropkowane linoleum przed oczami miał klauna, machającego mu oderwanym ramieniem Betty zza rzeki. Jak dotąd nie zdradził się słowem, co wie i co widuje. Ale może miarka się przebrała? Ta istota pogrywała sobie z nim, bawiła się jego kosztem. Miał tego dość.
– To klaun – powiedział, zabrzmiało ochryple, bo nie mówił nic, odkąd przyjechali na komisariat radiowozem. – Klaun – powtórzył, Cas i Borton umilkli, przerywając rozmowę. Obaj spojrzeli na niego, z uniesionymi brwiami. – On morduje dzieciaki.
– Ma pan na myśli... zboczeńca w stroju klauna? – Borton przetworzył tę informację po swojemu, nie opuszczając brwi. – Panie Winchester?
– Nie – odparł, jak gdyby nigdy nic. – To nie jest człowiek. To klaun.
Cisza. Borton i Castiel popatrzyli po sobie.
– Co ty wygadujesz? – Cas zwrócił się do niego, nie wierząc własnym uszom. – Po co mówisz coś takiego, skąd ten pomysł?
– Widziałem go – blondyn spuścił wzrok. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co Cas pomyśli i nie dbał o to. Przecież mówił prawdę. – Był nad Kenduskeag, kiedy wzywałeś policję. Też byś go zobaczył, jakbyś nie stał tyłem do kanału.
– Dean, Jezus Maria – jego mąż rozłożył bezradnie ręce i uderzył się nimi po kieszeniach trencza. Dyskretnie (tak mu się zdawało) poprosił policjanta, żeby odszedł z nim o kilka kroków, Dean potrząsnął głową, zostając na swoim miejscu, tak, a więc teraz Cas opowie komendantowi Bortonowi o tym, jak to po odwyku nie wszystko widać wróciło w nim do normy, jak czasami jego ukochanemu mogą się wydawać różne rzeczy, które niekoniecznie należy traktować poważnie, i pewnie wspomni jeszcze, że woleliby być już w domu, jako iż nie mają z tą sprawą nic wspólnego, poza tym, że Betty przepływała akurat pod mostem, kiedy na nim stali. Pech.
Nie oczekiwał, że Castiel będzie mu wierzył, wręcz przeciwnie. Wciąż bowiem pamiętał sytuację z matką, to, jak twierdził, że ją zobaczył. Spodziewając się reakcji Casa nie mógł się na niego nawet gniewać, nie był zły na męża za to, że ponownie postąpił tak, jak zawsze postępował, prawie było mu to... obojętne.
Nie potrzebował Casa pomocy. Sam dotrze do Indian Shokopiwah, sam rozprawi się z klaunem.
Odwieziono ich na Neibolt Street.
– Kochanie, czy ty pragniesz, żeby zamknięto cię w pokoju bez klamek? – Boże kochany, jeszcze nie zdążyły zamknąć się za nimi drzwi. Cas odwrócił się do niego w przejściu między przedsionkiem a holem i rozłożył pytająco ręce. – Albo, co gorsza, zaczęto nas z tymi strasznymi zbrodniami wiązać? Wystarczy, że znaleźliśmy ciało, jakimś podejrzanym zbiegiem okoliczności! – Oho. Dobrze, że policja nie wiedziała, że jakiś czas temu Dean Winchester trzymał w ręce buta dziewczynki, bo na sto procent wylądowałby na dołku. Do wyjaśnienia. – A ty opowiadasz coś niestworzonego, nie możesz uchodzić za nie do końca jasno myślącego. Bo za chwilę gliniarze staną pod naszym domem i będą nas obserwować!
Westchnięcie.
– Nie opowiadam niczego niestworzonego. Klaun istnieje. Był u nas, w dzień, kiedy spadłem ze schodów – uniósł brwi, Casowi opadły ramiona. – I później, w nocy. Ronald Reznick twierdzi, że pod Derry mieszka potwór. To on odpowiada za zbrodnie.
Cisza.
– Czy ty... siebie słyszysz? – Castiel zadał to pytanie z dużą dozą wątpliwości i jednocześnie nadziei, jak gdyby marzył o tym, żeby ktoś wyskoczył zza rogu i krzyknął „zostałeś wkręcony!", albo żeby Dean roześmiał się, zgiął się wpół i nie nadążając z nabieraniem oddechu wykrztusił, przez śmiech, że dał się głupio nabrać. Ale mina Deana była poważna. – Jaki potwór, Dean, z kim ty się zadajesz? Nie ma żadnych potworów – tak jak nie ma żadnych duchów. Co brałeś? – I niby dlaczego... niby dlaczego miałbyś powiedzieć mi o tym dopiero teraz, skoro, jak twierdzisz, wiesz o tym przynajmniej od momentu, w którym złamałeś rękę!
– Nie uwierzyłbyś mi – ot tak, prosta odpowiedź. – Nawet teraz nie wierzysz. Po co miałem ci mówić?
– Dean, na litość... – przewrócenie oczami. Cas urwał w połowie wypowiedzi, zaczerpnął głośno powietrza i spróbował zacząć raz jeszcze, jakby to coś zmieniało. Położył jedną dłoń na biodrze. Drugą zagestykulował, rzeczowo, jakby tłumaczył komuś, że Ziemia nie może być płaska. – Potwory nie istnieją. Nie istnieją klauny, które pojawiają się i znikają, ani takie, które mieszkają, jak twierdzisz, pod miastami. Myślisz, że nie próbowałem dowiedzieć się, czemu widzisz coś, czego nie ma? Wyobraź sobie, że rozwiązanie tej kwestii nie musi pochodzić z zaświatów, przeszedłeś przez odwyk! Twój... nadszarpnięty umysł, wybacz, że się tak wyrażę, podsuwa ci narkotyczne wizje, nieważne, że już nie bierzesz! To nie ma żadnego znaczenia!
– Nie mam nadszarpniętego umysłu – Dean wycelował w niego palcem. – Potrafię odróżnić jawę od snu.
Za plecami Casa wychylająca się zza rogu głowa o świecących ślepiach i upiornym uśmiechu cofnęła się w mrok, razem z białymi palcami. Zastygł na chwilę, ze spojrzeniem skierowanym w tamtą stronę, wreszcie zdecydował; wyminął Casa i ruszył ku piwnicy, po drodze łapiąc za pogrzebacz od kominka.
– Dean? – Cas obejrzał się za nim. – Dokąd idziesz?
– Zajebię tego kurewskiego klauna – blondyn otworzył drzwi do piwnicy, pociągnął za sznurek od żarówki. Obrócił pogrzebaczem w ręku i wszedł na wiodące w dół schody. Znalazłszy się na poziomie klepiska pobiegł do studni, uniósł pogrzebacz i zamachnął się nim na kamienny murek, opadając jego broń skruszyła kamień, w powietrze uniosło się nieco pyłu. Tylko nieco. Kominkowym pogrzebaczem nie był w stanie zadać studni szczególnych ran. – Wyłaź, chuju! – wrzasnął. – NO WYŁAŹ!
– Dean! – Castiel znalazł się przy nim w jednej sekundzie i chwycił pogrzebacz, gdy Dean ponownie podniósł go, to nie było zbyt mądre. Ani bezpieczne. Dean mógł go trafić. – Przestań. Przestań! Co ty wyprawiasz?
– Rozbiorę to cholerstwo, kamień po kamieniu. Wyciągnę go stamtąd, przysięgam ci.
– Wyciągniesz klauna z naszej studni?
– Tędy się do nas dostaje! – zabrzmiało absurdalnie. I bardzo histerycznie, w spojrzeniu Deana nie było ni krzty trzeźwości, odwrócił się do Casa, spojrzał na niego i brunet cofnął się, mimowolnie, nie rozpoznawszy w człowieku stojącym przed nim swego ukochanego. Dean miał rozszerzone źrenice. Tym razem nie z powodu kokainy, tylko... zapału. Miał zamiar pokonać istotę nawiedzającą Derry, choćby miał przy tym zginąć. – Cas, on wyłazi stąd i chodzi po naszym domu. A potem wraca do kanałów, może się nimi dostać w każdą część miasta.
Wyraz twarzy bruneta złagodniał. Ostatecznie Dean nie robił tego, co robił, na złość, on chyba faktycznie... wierzył, że to, co mówi, jest prawdą.
– Skarbie, oddaj mi to – rzekł, na początek i pociągnął lekko za pogrzebacz, dając Deanowi znać, że ma go puścić. Blondyn rozluźnił zacisk. – Oddaj, kochanie. Dziękuję. – Odstawił pogrzebacz pod ścianę. Pozbawiwszy Winchestera niebezpiecznego narzędzia, którym mógłby wyrządzić komuś krzywdę wrócił do niego i z westchnieniem położył mu dłonie na ramionach. – Kocham cię. Pamiętasz? Jesteś dla mnie wszystkim. Zależy mi na twoim dobrym samopoczuciu, dlatego dla twojego komfortu spróbuję zorganizować jakąś ekipę, która zejdzie do studni i przeszuka jej wnętrze, co ty na to? Powiedziałeś, że chcesz mieć alarm antywłamaniowy, załatwiłem ci alarm antywłamaniowy. Nie możesz zarzucić mi, że cię ignoruję, że cię nie słucham. Słucham cię. I próbuję wychodzić naprzeciw twoim oczekiwaniom. Będziesz spokojniejszy? – pogłaskał go, po rękach. – Hm? Jeśli ktoś zejdzie do studni?
Zmarszczył czoło.
– To nie jest dobry pomysł. Oni wszyscy zginą.
– Skąd to niby wiesz? My mieszkamy tu i nic nam nie jest.
– Mam złamaną rękę, więc to raczej kiepskie porównanie.
A jednak nie stanowiło tajemnicy, iż owszem, uspokoiłby się, gdyby kilkoro ludzi zeszło w dół studni, a potem wyszło z powrotem i w dodatku poinformowało, że niczego tam nie znalazło. Pozwolił, żeby Castiel go przytulił, z zapewnieniem, że wszystko będzie dobrze, pozwolił, by palce męża przez chwilę masowały mu kojąco plecy, w jego głowie kiełkował plan. Indianie Shokopiwah stanowili w nim centralny punkt.
Jeśli nikt mu nie wierzył, może oni uwierzą. Szczerze upatrywał w nich swej rozpaczliwej szansy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top