Into the Well (part 1)
Pod koniec Gabe'owi oczy prawie wyszły na wierzch, ale ponieważ przyjął wyzwanie zmuszony był butelkę piwa wyzerować, więc to zrobił – Sam i Cas śmiali się, dopingując go głośno, każdy z nich z własnym piwem w ręce. Dean nie brał w tym udziału, siedział cicho. I nie miał piwa. Chyba bolała go ręka, w każdym razie dobrze się nie czuł.
Gabe wyrzucił pustą butelkę przez ramię, wylądowała w kącie pokoju i zbiła się z hukiem. Prysnęło szkłem.
– No to co wybierasz, Samantha de España? – spytał, nachyliwszy się nad stołem. Od zerowania piwa poczerwieniała mu twarz, beknął, cicho. – Pytanie czy wyzwanie?
– Wyzwanie – Sam dumnie wypiął pierś. Cas zagwizdał na palcach, idiota.
– Przekonamy się, czy będziesz taki dumny jak paw, jak usłyszysz, co dla ciebie przygotowałem. Uważaj – Gabriel pogroził młodszemu Winchesterowi. – Wyzwanie brzmi: przeliż się z Casem.
– No chyba nie – możliwe, że Dean odezwał się po raz pierwszy od początku rozgrywki. Serio? – Posrało cię, Gabe? Niczego durniejszego nie mogłeś już wymyślić?
– A ten znowu swoje – Gabe przewrócił oczami. – Kotku, sztywnyś jak chuj w gębie. Nudny jesteś!
– Spierdalaj. Nikt poza mną nie będzie się lizał z moim mężem.
– Przecież to gra!
– Nie pozwalam. Cas? – Dean spojrzał na ukochanego i ku swemu przerażeniu... Nie zobaczył u niego tego, co czuł sam, a więc oburzenia. Cas wydawał się go wcale nie odczuwać, wręcz przeciwnie. Wzruszył ramionami. – Cas – powtórzył, mając nadzieję, że się myli i że jego mąż roześmieje się zaraz, i każe Gabe'owi spadać na drzewo. – No chyba nie masz zamiaru... To popierdolone! Przestańcie natychmiast!
Ale oni jakby go nie słyszeli. Zobaczył, jak Sam obchodzi stół, żeby podejść do Casa i wsunąć mu się kolanami na nogi, dłonie Casa... przytrzymały go na sobie, o Boże, Dean poczuł, jak żołądek staje mu w gardle. Zemdliło go. Złączyli ze sobą usta w pocałunku, a jemu zaschło w buzi, Castiel zacisnął chciwie palce na koszulce Sama, z tyłu, nisko na jego plecach. Ich zamknięte oczy. Zaciskające się uchwyty na sobie nawzajem, wargi ślizgające się o wargi.
Ręka zapiekła go, spojrzał w dół. Przecież powinien był mieć na niej gips! Ale to nie złamanie tak piekło. Piekła, bo oplatały ją paluchy, długie paluchy w białej rękawiczce.
Gwałtownie odrzucił głowę do tyłu, żeby spojrzeć w górę. Klaun wyszczerzył do niego zęby.
Nabrał powietrza i obudził się, był szesnasty lipca, wtorek, równo tydzień po jego upadku ze schodów. W sypialni panował mrok, nie licząc słońca przebijającego się pomiędzy zasłonami; sprawdził, czy wciąż ma unieruchomioną rękę... Miał. To był sen.
Kurwa mać, to był tylko sen! Przewrócił się na plecy i przesunął dłonią po włosach, przełykając, ciężko, ze wzrokiem wbitym w sufit – czemu, od cholery, przyśniło mu się coś takiego? Jego brat i Cas całujący się ze sobą, jakby ich to podniecało. Podobno sny stanowiły projekcję podświadomości, z czego wynikałoby, iż musiał podświadomie obawiać się zagrożenia ze strony własnego brata. Czy słusznie? Z logicznego punktu widzenia z dwóch braci Winchester Sammy był partią lepszą. Nie miał za sobą zjebanej przeszłości, ciężkiego wychodzenia z nałogu i tak dalej, to nie jego męczyły zwidy i koszmary, bo był przy śmierci matki, to nie on miał problemy z sercem. Sammy był inteligentny, wysportowany, nie obrażał się o byle pierdołę. Czemu Cas oświadczył się Deanowi, a nie jego młodszemu bratu? Czemu wybrał jego?
Może nie powinien był być zazdrosnym o Felidię. Może powinien był zacząć być zazdrosnym o swojego brata.
Co za pierdolenie, pomyślał natychmiast, potrząsając głową w wewnętrznym dialogu z samym sobą. Sam mieszkał w Buffalo, Cas nie widział się z nim od czerwca. A i wcześniej widywali się jedynie okazjonalnie... Hm, a kiedy siedział na odwyku? Nie mógł mieć stuprocentowej pewności. Czyżby kiedykolwiek zauważył, żeby odnosili się do siebie z jakąś szczególną zażyłością? Raczej nie, ale może nie zwracał na to dostatecznej uwagi.
To klaun. Klaun mi to pokazał, zobaczyłem go przecież. Trzymał moją rękę. Pokazał mi to, żeby dalej robić mi z mózgu wodę.
Cas mnie kocha. Kocha mnie.
Głuche kroki dobiegły z korytarza, od strony schodów, odwrócił się z powrotem do okna i zacisnął powieki, udając, że śpi. Nie miał ochoty pokazywać Casowi, że nad czymś rozmyślał, nie miał ochoty o tym rozmawiać. Cas wszedł do sypialni, Dean poczuł za sobą jego obecność. Na chwilę przeszedł go zimny dreszcz, kiedy pomyślał, że może jednak powinien sprawdzić, kto przyszedł – bo mógł to być wcale nie Cas – ale szybko odegnał od siebie tę myśl. Castiel stał nad nim, dłuższą chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie łóżko ugięło się lekko pod jego ciężarem.
– Dean? – szepnął, tuż nad uchem Winchestera, jego ciepły oddech owionął bok deanowej twarzy, twardy penis wbił mu się w krzyż. Cas naciskał na niego ciałem, ciałem z wyraźną poranną erekcją. – Kochanie?
– Mhm? – mruknął, grając wolne wybudzanie się.
– Cześć – wargi Casa cmoknęły go w skroń. Brunet przeczesał mu włosy. – Jak się czujesz?
– Mh, boli mnie ręka – poskarżył się. – Ale tylko trochę. Gdzie byłeś?
– Napić się wody. Nie spałem w nocy najlepiej. Mógłbym... cię posunąć? Nie ukrywam, że nie bardzo uśmiechało mi się spuszczać się w łazience, wolałbym spuścić się w ciebie. – Faktycznie, był nabrzmiały jak cholera. Uciskał Deanowi na plecy, niemal boleśnie. – Mam kolosalny wzwód – zaśmiał się, ponownie owiewając ucho blondyna oddechem. – Użyczysz czegoś, w co mógłbym się wcisnąć, skarbie?
– Cas – Dean jęknął w odpowiedzi, to był jęk rozkoszy. Samo mienie Casa tak blisko, słuchanie jego szeptów, czucie jego oddechu i sztywnego penisa rozpalało go i budziło pożądanie i w nim, mimo niewesołego rozmyślania wciąż był fizycznie tylko człowiekiem i jego potrzeby seksualne były krótko po przebudzeniu się silniejsze, niż ciągłe zamartwianie się. – Rób ze mną, co chcesz – sapnął, jak gdyby wszystko było mu obojętne. Castiel zawarczał mu do ucha i poruszył się, ocierając się o niego.
Poczuł palce pomiędzy pośladkami, Cas wsunął mu rękę do cienkich piżamowych spodni i odnalazł jego wejście, zabrał palce, wsadził je sobie do ust, obślinił i wrócił mężowi między pośladki – Dean westchnął, podciągając jedną nogę do góry, spinając na moment wszystkie mięśnie i rozluźniając je, Cas całował go po ramieniu, otwierając go, w końcu pomógł sobie lubrykantem, choć tak naprawdę nie musieli śpieszyć się donikąd. Spędzali ze sobą leniwy poranek, Dean wzdychając i wijąc się słodko pod Casa palcami, Cas go rozciągał, nie przestając lizać go i przygryzać tam, gdzie szyja łączyła się z ramieniem. Po jego przygryzieniach pozostawały blondynowi delikatne, krwisto-fioletowe ślady.
Opuściwszy Deanowi spodnie na uda wsunął się w niego, jednym mocnym, zdecydowanym pchnięciem, Dean leżał na lewym boku, na swojej chorej ręce, więc Cas mógł trzymać go za prawą, pieprząc go, ich dłonie były ze sobą splecione na deanowym biodrze.
– Jest okej? – spytał, szeptem, wsuwając się i wysuwając, Dean pokiwał głową, z zamkniętymi oczami.
– Yhym – odparł, zagryzając dolną wargę. – Aha.
– Rozmawiam z jaskiniowcem? – Castiel parsknął śmiechem, to był dobry poranny seks. Całkowicie czuły, kochający, odrobinę senny, niezbyt gorący i namiętny, po prostu... małżeński. Dawno już nie robili tego przed śniadaniem, nie kochali się w łóżku, zanim zdążyli przejść przez poranną toaletę. Dean czuł lekkie parcie na pęcherz, czubek fiuta Casa uderzający go w prostatę nijak mu w tym nie pomagał. – Och, Dean – usłyszał i myśli o potrzebie opróżnienia pęcherza odpłynęły, czuł przyjemność w fizycznej postaci spływającą mu do brzucha i kumulującą się tam, zwiastującą rychły orgazm. Cas puścił jego dłoń i poszukał jego odsłoniętego kutasa, tyle wystarczyło, zaledwie dotknięcie go, żeby doszedł.
Spuścił się Casowi do ręki, z przeciągłym, usatysfakcjonowanym jękiem. Parę mocniejszych, prędkich pchnięć wbiło się w niego i Castiel zawarczał również, dochodząc w nim, Dean poczuł, jak wypełnia go ciepło, mokrość i lepkość, został napełniony od tyłu jak pączek nadzieniem ze strzykawki. Cas nie cofnął się z niego od razu, ale został w nim, oddech normował mu się, Dean słyszał każdy jego zwalniający wdech i wydech. Brunetowi ruszały się klatka i brzuch, Winchester czuł je na plecach.
– Stęskniłem się za takim zaczynaniem dnia – mokry pocałunek w ucho. – Jak w podróży poślubnej. Kocham cię, skarbie.
– Ja ciebie też, Cas.
Chwila milczenia. Leżeli, odpoczywając.
– Pójdę do łazienki – Cas wysunął się wreszcie, jego cofający się kutas pozostawił Deana pustego. Wytarł się do czegoś, chyba do prześcieradła. – Chcesz iść ze mną?
Dean obrócił się, w pościeli, Castiel stał nad nim, z wyciągniętą do niego dłonią. Wyglądał... fantastycznie. I był nagi, całkowicie nagi, jego męskość sflaczała. Przesunąwszy po nim wzrokiem zmarszczył czoło.
– Chyba wolę jeszcze poleżeć – odpowiedział, mało energicznie. – Weźmiesz mi ręcznik w drodze powrotnej?
– Wezmę – Cas oparł się rękami o materac, sięgnął Deana i cmoknął go w usta. – Daj mi pięć minut.
Dean nasłuchiwał przez chwilę, wyczekując trzaśnięcia drzwi. Trzasnęły i dało się słyszeć puszczoną wodę... Odrzucił kołdrę i spuścił stopy na podłogę, wyskoczył z łóżka, obiegł je, ściągając po drodze spodnie od piżamy. Trochę zdążył opanować przebieranie się z jedną ręką, spodnie wylądowały na deskach podłogowych, a on otworzył szafę.
Dzięki Niebiosom, że Cas był teraz po prysznicem i nie słyszał, przez lejącą się wodę, jak Dean zbiera się w pośpiechu, bo jeśli kąpiel faktycznie miała zająć mu tylko pięć minut, to było to pięć minut i nic więcej na opuszczenie domu, nim ktokolwiek się zorientuje, Cas próbowałby go zatrzymać. Nie zrozumiałby. Musiał wyjść niepostrzeżenie, inaczej jego plan nie miał żadnych szans powodzenia. Zaklął, wycierając się chusteczkami, między nogami mokro miał od lubrykacji i casowej spermy – wciągnął bokserki, dżinsy, T-shirta i flanelę, podszedł do okna. Odsunął zasłonę, żeby wyjrzeć na zewnątrz: zapowiadało się na słoneczny dzień. Uznawszy, że flanela wystarczy, wrócił do szafy i ściągnął plecak z górnej półki, szarpnął go zdrową ręką za ramiączko. Woda w łazience wciąż się lała. Wrzucił do plecaka swoje tabletki przeciwbólowe i wyjrzawszy na korytarz spojrzał ku łazience. Odgłos lejącej się wody. Brak cieni w szparze pod drzwiami. Cas się kąpał.
Pobiegł na schody, zbiegł po nich na dół i pognał do kuchni, po prowiant. Trzymając swe zamiary w tajemnicy nie miał się jak przygotować, musiał działać szybko – schował do plecaka dwa banany i cynamonową bułkę z poprzedniego dnia, otworzył lodówkę, wyjął sok pomarańczowy. Był w szklanej butelce. Sprawdził, czy jest dobrze zakręcony i umieścił go w plecaku koło reszty jedzenia. Zawahał się, przystając na kuchennym progu... Robił to dla dobra ich obu, dla dobra swojego i Casa, jednakże, pomimo tego, Cas powinien był wiedzieć, że nie musi się o niego denerwować. Oderwał karteczkę od małego stosu karteczek samoprzylepnych, złapał za długopis i napisał:
Cas, przepraszam. Nie powinienem robić tego w taki sposób, ale próbowałbyś zatrzymać mnie, gdybyś wiedział. Mam coś do załatwienia, wrócę popołudniu. Proszę, nie martw się o mnie. Nic mi nie będzie.
Kocham cię,
D.
Przykleił kartkę do lodówki.
Zastawszy w sypialni puste łóżko i ani śladu po Deanie Cas stanął w progu jak wryty, czyżby... Dean zszedł na dół, do kuchni? Dziwne, bardziej prawdopodobnym było, że po seksie pragnąłby się najpierw umyć – okej, jeden ślad jednak po nim został. Gacie od piżamy porzucone na podłodze. Przebierał się. I to przebierał się śpiesząc się, inaczej z pewnością nie zostawiłby ubrań rozrzuconych od tak.
Dlaczego się śpieszył?
Poszedł do schodów.
– Dean? – zawołał i zatrzymał się, wpół kroku, a zimno zajęło jego ciało od stóp do głów, paraliżując go, na sekundę, cały parter i półpiętro domu znajdowały się... pod wodą. Sięgała trzeciego stopnia schodów licząc od góry. O Boże, tylko nie to. Nie woda. Przełknął, nie potrafiąc się ruszyć, ta woda była przezroczysta. Przejrzysta jak stopniały lodowiec, jak woda... w zamarzniętym jeziorze. Głęboka, błękitna toń. Przestrzeń bez dna. Zacisnął powieki, zacisnął je mocno jak nigdy, usłyszawszy w swoich uszach swoje własne wrzaski, tłumione gęstością jeziora i bulgot bąbelków, unoszących mu się z ust i z nosa.
W jego umyśle pojawiła się wprost idiotyczna, nielogiczna myśl – jeśli Dean zszedł do kuchni, to się utopił.
Było to tak absurdalne i tak oderwane od rzeczywistości, że szum w uszach ustąpił, wrzaski ucichły. Otworzył oczy. Woda zniknęła. Parter i półpiętro, w zasadzie całe schody, wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zawsze.
Kuchnia była pusta. Rozejrzał się po niej, pełnej słonecznego blasku i na nogach jak z waty – starał się jak najmocniej ignorować to uczucie – podszedł do lodówki. Zerwał z niej zaadresowaną do niego karteczkę.
Cas, przepraszam...
No pięknie. Co on znowu wymyślił?
♥
Przekroczywszy nieczynne tory kolejowe Dean obejrzał się za siebie, na górującą nad nim willę, słońce dopiero zaczynało swoją wędrówkę po widnokręgu, ale niebo już było czyste, jasnoniebieskie, a gwiazda ich układu planetarnego tak oślepiająca, że spojrzawszy na wschód szybko przytknął rękę do czoła. Poprawił plecak na ramieniu i ruszył w dół, po zboczu w pobliżu torów, trawa była tu wysoka.
Pozwolił, by świeże powietrze wypełniło mu całe płuca, odetchnął, z przyjemnością... Wydostał się z willi, wydostał się z niej sam i szedł przed siebie z ważną misją, choć w pewnym momencie nawet i to już się nie liczyło, jego cel, a podróż. Miło było schodzić po zboczu do Barrens w poranek ciepłego letniego dnia, promienie słońca łaskotały go po twarzy, oślepiały go, powieki drgały mu, kiedy mrużył oczy – opuszczenie zatęchłego wnętrza domu, gdzie męczyły go niewytłumaczalne dźwięki i widoki, napawało go poczuciem wolności. Cudownej, rześkiej wolności.
Telefon zawibrował w kieszeni jego spodni. Westchnął i wyciągnął go, by spojrzeć na wyświetlacz.
Przychodzące: Cas
Nie odebrał. Zostawił mu kartkę, do cholery! Napisał na niej wszystko to, co powtórzyłby mu przez telefon, gdyby zdecydował się z nim rozmawiać – to, że ma sprawy i że popołudniu będzie z powrotem. Że ma się nie martwić. Czego Cas oczekiwał? Tego, że wystarczy jedno połączenie i zawróci z podkulonym ogonem? Gdyby chciał wytłumaczyć mu więcej, wytłumaczyłby mu! Zignorował kolejnych parę połączeń, starając się nimi zupełnie nie przejmować, niestety spacer stracił nieco na swym uroku, odkąd komórka zaczęła dzwonić.
Wibracje ustały. Pojedyncze powiadomienie poinformowało o przybyciu sms-a.
Odbierz telefon
Prychnięcie. Jeszcze czego. Z powodów, które już sobie wcześniej wymienił, wcale nie zamierzał od niego odbierać.
Stanął, pośrodku opadającego w dół wzgórza, przed nim rozciągały się zarośla Barrens. Dwa drozdy przeleciały mu nad głową, z głośnym ćwierkiem, skoro już podjął decyzję o wyjściu bez pożegnania NAPRAWDĘ nie pragnął jej zmieniać, ale znał Casa i zdawał sobie sprawę z faktu, iż jego mąż też nie odpuści tak łatwo. Odpisał więc, tak stanowczo, jak tylko było go stać:
Nie, Cas, nie odbiorę. Zaufaj mi, że wiem, co robię.
Doszedłszy do strumienia zdjął buty i przebrodził po kamykach na drugą stronę, gdzie usiadł, na głazie, żeby wytrzeć stopy i na powrót schować je do butów. Słuchał równego plusku wody, coś w tym pluskaniu przypomniało mu, że nie zjadł przed wyjściem śniadania – wyjął z plecaka banana i zjadł go, wyrzucił skórkę w krzaki. Ostatecznie skórka od banana stanowiła bioodpad. Wstał i poszedł dalej, kierując się na zachód, poza granice Derry. Po kilkudziesięciu minutach marszu Barrens zostało w tyle, a on przemierzył otwarty teren i znalazł się w puszczy, wśród drzew nie czuło się letniej duchoty. Było tam chłodno, gdzieś pohukiwała głucho sowa.
Przedarł się przez krzaki leszczyny i zastygł, ujrzawszy leśną drogę, a na jej poboczu starego forda pick-upa – kilka par oczu zwróciło się w jego stronę, na pace samochodu siedziała śniada dziewczyna z długimi, czarnymi jak smoła włosami. Paliła papierosa. Przy tylnym kole stała inna, w czerwonej skórzanej kurtce z futrzanym kołnierzem, na dachu forda siedział, z nogami spuszczonymi w dół, facet, Indianin, dwóch innych opierało się o maskę. Zobaczyli go i przerwali prowadzoną rozmowę, cóż, uśmiechnął się do nich, krzywo i przeszedł spomiędzy krzaków na żwirową drogę, powiedli za nim wzrokiem, mało przyjaźnie. Odwrócił się do nich plecami i kontynuował swój marsz drogą, udając, że wcale nie czuje, jak na jego ciele zbiera się pot, a zbierał się... bo nie słyszał, by wrócili do rozmawiania. Cisza. Kompletna cisza. Przełknął i szedł, z podniesioną głową, nie zwalniając, może stresował się niepotrzebnie, może trzeba było zapytać ich o kierunek? Powiedzieć, że to do nich tutaj przychodzi? Uzmysłowił sobie, że nie ma pojęcia, w co się wpakował, nie wiedział, jacy są Indianie Shokopiwah, może nie życzyli sobie u siebie ŻADNYCH gości, może tych, którzy zapuszczali się na ich teren, spotykał straszliwy los i słuch po nich ginął?
Może widzieli w nim zagrożenie, bo przybywał z Derry, gdzie grasowała istota, której się bali? Może sądzili, że przychodząc tu stamtąd ściągnie za sobą jej wpływ?
Przyszedł mu sms. Wyjął telefon, by go przeczytać i w tej samej chwili coś ciężko uderzyło go w głowę – padł, nieprzytomny, na ziemię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top