Come join the clown
Ronald Reznick nie pojawił się więcej w domu przy Neibolt Street 29 – to nie oznaczało, że Dean go więcej nie zobaczył. Zobaczył go, jak patrzył w kierunku willi jego i Casa z nieczynnych torów, któregoś poranka na początku lipca. Stał na torach i obserwował ich, jak pieprzony stalker. Winchester zmarszczył tylko czoło i zaciągnął zasłonę w oknie sypialni, zastanawiając się, w którym momencie będzie musiał to komuś zgłosić.
Wraz z nadejściem lipca nad Derry oberwała się chmura. Padało całymi dniami, Dean siedział w domu, składając meble, myjąc je i układając resztę ich rzeczy przywiezionych z Buffalo, Cas spędzał czas w biurze, a kiedy wracał jedli razem kolację, brali kąpiel (często również razem, Dean namawiał Casa na wspólne kąpiele, jak gdyby bał się zostawać w łazience sam) i kochali się, w pozycjach, o których nie pomyślałyby nawet zboczone karty Gabe'a, i dochodzili ze sobą, bo blondynowi serce przyśpieszało tylko na chwilę, jak każdemu innemu normalnemu człowiekowi w trakcie seksu. Od dawna nie kochał się tak dobrze i długo bez przykrych przygód. Przez dwa tygodnie od pójścia do biblioteki i spotkania w niej Ronalda czuł się prawie całkowicie szczęśliwy.
We wtorek rano, dziewiątego lipca, patrzył przez okno pokoju telewizyjnego, jak lubili go z Casem nazywać (był to malutki salonik naprzeciwko ich dużego salonu na parterze, znajdowała się w nim tylko nieduża dwuosobowa kanapa i telewizor) na pole po drugiej stronie ulicy, krople deszczu spływały po szybie zniekształcając widok, rozmywając kształty gnijących wraków i kładącego się ogrodzenia. Ołowiane niebo sprawiało, iż na zewnątrz było ciemno jak na jesieni.
– Co u Casa? – spytał go przez telefon Sam, o mały włos, a zapomniałby, że z nim rozmawia, tak nostalgicznie było mu wpatrywać się w zniekształcony deszczem obraz za oknem. Uśmiechnął się, pozwalając, by powróciła do niego zadziorność i zaczepka.
– Nie wiem, a co ty się nim tak interesujesz?
– Na miłość boską, Dean, chodzi mi o jego biuro ubezpieczeniowe. Ma dużo klientów?
– Spędza tam trochę godzin, więc mam nadzieję, że nie zbija bąków. Muszę kończyć, Sam – obejrzał się na hol, słysząc, jak Cas zbiega po schodach. – Na razie.
Castiel schodził na parter, zakładając płaszcz. Z powodu deszczu temperatura spadła i nie było już tak ciepło i duszno, jak w czerwcu – zabrał lunch i uśmiechnął się do Deana, przechodząc koło niego. Cmoknął go w policzek.
– Będę dziś później, kochanie – poinformował, zakładając buty. – Mam popołudniu spotkanie, przy odrobinie szczęścia skończy się przed szóstą. Poczekasz na mnie z kolacją, co? Kocham cię – uporawszy się z butami sięgnął ust blondyna i pocałował go raz jeszcze, tym razem prosto w nie. Cmoknęło, głośno. – Mogę mieć specjalne życzenie?
– Niech zgadnę. Zrobić ci rybną zapiekankę?
– Poproszę – śmiech. – Byłoby miło. I załóż na wieczór coś ładnego. – Cmok. – Do zobaczenia, Dean.
– Cześć, Cas – zamknął za nim drzwi, przekręcił zamek. Rybna zapiekanka... Kiedy Cas miał specjalne życzenia chodzić mogło tylko o nią, Dean przygotował ją pierwszego wieczoru, jaki spędzili razem w Buffalo, w mieszkaniu bruneta przy Delaware Avenue. Cudem odratowany z przedawkowania kokainy wyszedł w końcu po dłuższym pobycie ze szpitala.
Castiel musiał wyciągnąć od pielęgniarek, że wypiszą go tego dnia, bo przyjechał po niego taksówką – nie miał jeszcze wtedy swojego samochodu, apartament kosztował krocie, a on nie zarabiał tak wiele, jak by chciał. Dean zdziwił się na jego widok, zakładając w sali, w której leżał, kurtkę. Był osłabiony i poruszał się wolno. A najgorsze było to, że wyjście z tragicznego stanu stanowiło zaledwie początek: czekał go odwyk, o ile chciał w przyszłości normalnie żyć. O ile chciał w ogóle żyć.
– Co tu robisz? – spytał, rozmawiali wcześniej, Castiel powiedział mu, że to on znalazł go na parkowej ławce i że nie powinien od tak szastać swoim życiem. Nie ceniąc go sobie, zupełnie jak gdyby miał do dyspozycji więcej niż jedno; Winchester miał podkrążone oczy, był wychudzony. Przez większość czasu karmiono go kroplówką, dużo rzygał, a szpitalne jedzenie, kiedy wreszcie mu je przyniesiono, było okropne.
– Przyjechałem zapytać, dokąd zamierzasz teraz pójść – brunet odpowiedział, prosto z mostu. Taka była prawda. – Z pewnych źródeł wiem, że nie masz gdzie mieszkać.
– Mój brat powinien mieć kategoryczny zakaz rozpowszechniania poufnych informacji na mój temat – przewrócenie oczami. – Mam kolegów. Któryś z nich na pewno mnie przenocuje.
– Tych kolegów, z którymi ćpałeś? Wybacz, że jestem taki bezpośredni. Uratowałem cię i... i czuję się za ciebie w pewnym sensie odpowiedzialny. Proponuję ci nocleg u mnie, będziesz mógł zostać tak długo, jak będziesz chciał. Co ty na to? Mam ładne mieszkanie, co prawda tylko jedną sypialnię... Ale możesz spać na kanapie w salonie.
– Masz ochotę przyjąć pod dach ćpuna? Nie rób sobie jaj.
– Nie mów tak o sobie. Przepraszam, że o tym wcześniej wspomniałem.
– Na twoim miejscu bałbym się, że ćpun wyniesie mi z domu telewizor, żeby mieć za co kupić dragi.
Cas pokręcił głową.
– Dam ci szansę. Jak zobaczę, że nie ma telewizora, lądujesz na bruku – zażartował, blondyn spuścił wzrok i uśmiechnął się, smutno. Potrzebował pomocy. Wyglądał, jakby przejechano go walcem, i to więcej niż jeden raz.
Apartamenty przy Delaware Avenue były nowoczesnymi, minimalistycznymi mieszkaniami, ze szklanymi barierami na balkonach i otwartymi prysznicami z deszczownicą. Cas mieszkał sam, w szafkach w jego kuchni była tylko kawa, płatki śniadaniowe i odżywka białkowa, z jakiegoś powodu. „Chodzisz na siłownię?", Dean spytał, zobaczywszy ją. Castiel kazał mu się czuć jak u siebie, przejść przez mieszkanie i sprawdzić, gdzie co jest. Jakby mu ufał. To było miłe. „Zdarza mi się", usłyszał w odpowiedzi. „Trochę jestem na to zbyt leniwy. Ale mam dobre chęci."
Poczuł się źle, gdy następnego dnia Novak wyszedł na staż, a on został w mieszkaniu sam, nie zasługiwał na taką pomoc. Nawet, jeśli był w kurewskiej potrzebie, nie zasługiwał na pieprzonego anioła stróża, który będzie się nim opiekował, bo niszczył sam siebie i sam położył podwaliny pod swój żałosny los. Siedział w kuchni, przy stole, wdychał całkiem ładny aromat kwiatowego odświeżacza powietrza czując, jak boli go od tego wnętrze nosa (co jakiś czas sprawdzał, czy nie zaczyna aby krwawić, bo bolało tak cholernie, jakby miało mu zaraz rozsadzić wszystkie naczynka) i słuchał wody kapiącej w łazience z niedokręconej deszczownicy. Powinien był coś zrobić. Powinien był jakoś się odwdzięczyć.
W zamrażalniku znalazł kawałek ryby, w małej spiżarni makaron w świderki. Cas wrócił wieczorem.
– Co tak pachnie? – pociągnął nosem, zamknąwszy za sobą drzwi, rozebrał się z czarnego płaszcza; Dean wyjrzał z kuchni, wycierając ręce kuchennym ręcznikiem. – To ryba?
– Miałeś ją w zamrażarce, więc uznałem, że lubisz – wzruszenie ramionami. – Zrobiłem ci kolację. Nam, w zasadzie – zaczerwienił się, lekko. Dean Winchester czerwienił się bardzo szybko. – Jesteś głodny?
– Jak wilk. Mogę spróbować? – Poszli do kuchni. Rybna zapiekanka z makaronem i sosem śmietanowym parowała w naczyniu, w którym ją upiekł, Dean podał Casowi widelec; brunet dziobnął dania i wsadził je sobie do ust. Przeżuwał, chwilę, Dean obserwował jego twarz, usiłując z niej wyczytać COKOLWIEK. Cas panował nad sobą znakomicie. Powieka mu nie drgnęła, żeby zdradzić, co pomyślał.
– No i? – blondyn ponaglił go.
– Dean – pełna powaga. Poważna mina. – Lepiej się zastanów, czy jest sens się tak popisywać. Bo jeszcze zachce mi się cię przy sobie zatrzymać.
Jedli zapiekankę, pijąc do niej wino, wino czerwone jak krew, zaskakujące, jak wiele mieli ze sobą wspólnych tematów tak mocno się od siebie różniąc, klasowo, społecznie. Pochodzili z innych środowisk. Mieli za sobą różne doświadczenia. A mimo to było im ze sobą tak przyjemnie, że nie chciało im się przestać. Stracili poczucie czasu.
– Posłuchaj – Castiel opróżnił do dna ostatni kieliszek wina. W butelce zostało go na jeden łyk. – Czy to by było w złym guście... Czy wyszedłbym, no wiesz – przewrócił oczami, machnął trzymającą kieliszek ręką. – Na zboczeńca, gdybym zaproponował, żebyśmy... poszli ze sobą do łóżka? Jesteśmy dorośli – odstawił kieliszek na stół. Wbił wzrok w blat. – Podobasz mi się. Skłamałbym, gdybym ci powiedział, że nie myślałem o tym, kiedy proponowałem ci nocleg. Chcę ci pomóc – zapewnił, podnosząc spojrzenie na zielonookiego blondyna. – Ale nie tylko to.
Cisza. Dean odchrząknął.
– Czy wyszedłbym... na łatwego, gdybym ci powiedział, że z chęcią pójdę z tobą do łóżka?
– Nie wydaje mi się, żeby w byciu łatwym było coś złego. Tak długo, jak nie puszczasz się, kiedy jesteś w związku.
– Nie jestem w związku – zabrzmiało nieco rozżalenie. – Chociaż może chciałbym być. Tylko kto by chciał kogoś takiego jak ja? – Możliwe, że wtedy był z Casem szczery w taki sposób po raz ostatni. Nie uważał siebie za godnego takiego fajnego, inteligentnego faceta jak Cas. – Ty byś chciał? – zaśmiał się, bo mężczyzna pokazał na siebie. – Jasne. Wariat z ciebie.
Kochali się tak fantastycznie, i tak wiele razy tamtej nocy, że nie było mowy, iż Dean wróci na kanapę. W objęciach Casa czuł się... dobrze. Po prostu.
Otworzył szufladę w komodzie, tę szufladę na samym dole i siadł przy niej, przeglądając jej zawartość. „Załóż na wieczór coś ładnego." Znalazł wśród swoich majtek miętowe i przyglądał się im, chwilę, zastanawiając się, czy są wystarczająco ładne, by Casowi chciało się go zerżnąć równie wspaniale co w ostatnich dniach, jakby to miało jakieś znaczenie. Kolor majtek. Dla Casa wszystko na nim wyglądało ładnie. Te miętowe zrobiono ze śliskiego materiału. A może powinien był założyć czerwone? To byłoby bardziej namiętne. Zamknął szufladę i rozłożył na łóżku obie pary, miętową i czerwoną, położywszy ręce na biodrach stał nad nimi chwilę, myśląc. Wreszcie pokręcił głową. Trudno, zdecyduje w ciągu dnia, skoro Cas miał wrócić później, miał mieć na to więcej czasu, niż by pragnął – ruszył na dół, po schodach, deszcz bębnił o dach. Krople spływające po oknach rzucały kropkowane cienie na podłogowe deski, schody skrzypiały; zatrzymał się, w połowie zejścia na półpiętro, poczuwszy nagle coś okropnego.
Ktoś stał za nim i wpatrywał mu się w plecy.
Wstrzymawszy oddech odwrócił się, wolniutko. Na szczycie schodów za sobą ujrzał klauna, ujrzał go potwornie blisko siebie, pochylonego wprzód, ostatnim razem klaun był daleko i był... cieniem. Tym razem widział go przed sobą wyraźnego jak własne odbicie w lustrze. Uśmiechał się groteskowo, z głową jakby większą od reszty ciała, żółte ślepia rozlazły się na boki. Dosłownie się rozjechały, w przeciwnych kierunkach.
Cofnął się do ucieczki, Dean rzecz jasna, jednak ponieważ stał na schodach, cofnięcie się o zaledwie jeden krok spowodowało utratę równowagi – runął jak długi, spadając po stopniach, obijając się o nie, leciał jak piłka, przewracając się to na plecy, to na nogi i ręce, uderzył o ścianę na półpiętrze, wylądował u stóp schodów na parterze. Docierając na dół, rąbnął o ostatni schód ręką, coś w niej pękło głośno i poczuł gwałtowny ból, trafił w twardą podłogę głową.
Ciemność. Po rabanie, jakiego narobił, kompletna cisza. Światło zgasło mu natychmiast.
♥
Castiel wpadł na ostry dyżur mokry jak pies. Nie przestało padać, a on biegł z parkingu, zaparkowawszy astonem na skos dwóch miejsc – pielęgniarka wskazała mu pokój. Dean siedział na kozetce z unieruchomioną lewą ręką i spoglądał tępo w linoleum na podłodze, podniósł wzrok dopiero na dźwięk swego imienia. Boże, Cas chyba nigdy nie martwił się o niego i równocześnie nie kochał go bardziej, niż w tamtym momencie.
– Dean, kochanie – podbiegł do męża, przykucnął przy kozetce. – Co się stało? – pogłaskał go po nodze. – Złamałeś rękę?
– Spadłem ze schodów – głos Winchestera był słaby, zmęczony. Z domu zostały mu przebłyski, na dobre obudził się dopiero w szpitalu; pamiętał za to co innego, klauna na szczycie schodów. To było w jego pamięci nie do pomylenia z niczym. – Pani Darcy mnie znalazła, zadzwoniła po karetkę. Ciągle pada i zaszła do nas powiedzieć, że przecieka jej dach – westchnięcie. – Chyba zamykałem drzwi, po twoim wyjściu – stwierdził, zmarszczywszy lekko brwi. Spojrzał przy tym w bok, jakby mówił sam do siebie. – Zamykałem je na zamek... Albo może nie, skoro ona dostała się do środka. Może nie przekręciłem go do końca i odskoczył – wzruszył ramionami. – Nieważne. Dobrze, że nie były zamknięte.
Cas kucał przy nim przez chwilę w zupełnej ciszy, głaszcząc go i wodząc po nim wzrokiem, tam i z powrotem. Pani Darcy. Co stałoby się do jego powrotu z Deanem, gdyby ta kobieta nie postanowiła akurat tego dnia przejść tego kawałka pomiędzy swoim domem, a ich willą? Nawet nie chciał sobie wyobrażać. Zdaje się, że winien był jej solidne podziękowanie.
– Ktoś z pogotowia zadzwonił do mnie do biura – powiedział, w końcu. – Kiedy usłyszałem, że zabierają cię do karetki, uwierz mi, mało brakowało, a tym razem to mnie stanęłoby serce. Odwołałem to popołudniowe spotkanie i od razu pobiegłem do auta. Jakim cudem spadłeś ze schodów, skarbie! Mamy szerokie stopnie. Nie patrzyłeś pod nogi?
– Mh, tak jakoś.
Lekarz wytłumaczył mu, co z ręką Deana i wypisał receptę na leki przeciwbólowe. Jechali na Neibolt astonem, wycieraczki pracowały, ścierając wodę z przedniej szyby, działał ciepły nawiew, a Dean i tak trząsł się w fotelu, całe opatulone w kurtkę i szal ciało drżało mu, mimowolnie. Czy to możliwe, by to, co widywał, ten cholerny klaun... Czy to mógł być efekt jego zażywania narkotyków? Słyszał o tym, że nawet po odstawieniu i odwykach halucynacje wciąż mogą występować. Głównie dlatego, ponieważ narkotyki niszczyły ludzki układ nerwowy TRWALE. A efektem tego były stany lękowe, zaburzenia pamięci, senne koszmary, urojenia. Może tak byłoby lepiej? Ba, oczywiście, że lepiej byłoby, gdyby się okazało, że to, co widzi, nie jest prawdziwe, niż jest!
– Nie mogę już podkręcić tego ogrzewania bardziej, jest na full – Cas przeprosił go, ponuro. – Przykro mi, słońce. Zaraz będziemy w domu.
– Wytrzymam – odparł, odblokowując telefon. Jak miał ująć w słowa to, co zamierzał sprawdzić? Po paru nieudanych próbach wpisał wreszcie w wyszukiwarkę coś, co dało aż jeden zadowalający wynik. Istota przybierająca postać klauna. Pojawiły mu się wierzenia rdzennych mieszkańców Maine, plemienia Shokopiwah; zrobił artykułowi screena, żeby go nie zgubić i kliknął w niego.
Według Indian Shokopiwah coś przybyło na ziemię w Maine wieki temu z asteroidą, przybyło z innego wymiaru. Nazywali tę istotę „To", „Pożeracz Światów". Obawiali się jej tak bardzo, że opuścili Derry całkowicie i wynieśli się poza jego granice.
– Tak sobie myślę, że ono tam właśnie łazi. W kanałach, tamtędy się przemieszcza i tam hibernuje.
– Co?
– No, „to".
Wszystkie kanały w Derry zbiegają się pod studnią w domu przy Neibolt Street 29.
– Kupiłeś gazetę – zauważył, nowe Derry News znalazł pod siedzeniem. Cas rzucił na nie okiem, mimochodem, zza kierownicy.
– Felidia zostawiła mi ją na biurku, wydrukowali naszą reklamę.
Ale to nie reklama biura Casa była tym, co rzucało się w oczy, gdy spoglądało się na pierwszą stronę – czarne drukowane litery układały się w słowa o wiele bardziej zajmujące, niż polisy na życie... Choć zapewne w miasteczku takim jak Derry polisa na życie stanowiła coś, o czym warto byłoby pomyśleć.
SZCZĄTKI 11-LETNIEGO MIKE'A HUNTINGTONA ZNALEZIONE W POBLIŻU PASTURE ROAD. POTWIERDZIŁY SIĘ NAJGORSZE PRZYPUSZCZENIA
Była ciemna noc, krótko po pierwszej, gdy Cas przebudził się nagle ze snu, który nie mógł być przyjemny, ale zapomniał jego treści, jak tylko otworzył oczy – wnioskował, że nie śniło mu się nic miłego z przyśpieszonego bicia swojego serca. Może lepiej, że tego nie pamiętał. Odwrócił się, by spojrzeć na drugą stronę łóżka i zastygł, połowa Deana... była pusta. Blondyn gdzieś zniknął.
Wyskoczył z pościeli jak oparzony, resztki senności opuściły go, wybiegł na korytarz i zwrócił się ku łazience, nie paliło się w niej światło. Wyglądała na pustą. Nie sprawdziwszy, czy faktycznie tak jest ruszył w przeciwnym kierunku, do schodów, na dole, na parterze jasno było w którymś z pomieszczeń. Łuna docierała na piętro. Zbiegł po schodach i zorientował się, że jasność ta wylewa się z kuchni; jakże zaskoczył go widok Deana, stojącego przy kuchence... i szorującego ją wolną, nieuszkodzoną ręką. Co, do licha ciężkiego? Co on wyprawiał z druciakiem w kuchni o pierwszej w nocy!
– Dean? – wywalił na męża gały, stojąc w progu i nie wierząc w to, co widzi. – Co ty robisz, na miłość boską? Dlaczego nie śpisz?
– Nie mogę – cicha odpowiedź. – Nie z tą ręką, boli, jakby ktoś wbijał mi w nią igły.
– Więc zabrałeś się za sprzątanie, czyś ty rozum stracił? Trzeba mnie było obudzić!
– Po co? Co możesz na to poradzić?
– Choćby pojechać z tobą na zastrzyk. Zostaw to – podszedłszy do niego wyciągnął mu druciaka z dłoni. – Szorujesz kuchenkę ze stali nierdzewnej druciakiem? Dean – pokręcił głową z niedowierzaniem. Skąd taki idiotyczny pomysł? – Próbujesz ją zniszczyć? Co w ciebie wstąpiło? Chodź ze mną na górę, pomogę ci się ubrać. Zawiozę cię z powrotem do szpitala, wstrzykną ci coś na uśmierzenie bólu. Dean. Dean, spójrz na mnie – objął blondyna za policzki i zmusił go, by na niego popatrzył. – Co z tobą?
Spojrzenie Winchestera nie spodobało mu się ani trochę. Coś było z nim mocno nie tak.
– Cas – Dean poddał się, decydując się na odrobinę szczerości. Nie miał już siły samemu zmagać się z tym, co go dręczyło, nie w tamtym momencie. Był zmęczony i bardzo chciał spać. W łóżku, w sypialni. Nie chodziło o rękę, nie chodziło o nią prawie w ogóle. – Cas, chciałbym, żebyś zamontował alarm antywłamaniowy – powiedział, ni z tego ni z owego, Castiel patrzył na niego przez chwilę, nic nie mówiąc.
– Alarm antywłamaniowy? – powtórzył wreszcie, Dean kiwnął, twierdząco.
– Tak.
– Czemu? Nie czujesz się tutaj bezpiecznie?
Wzrok blondyna przesunął się w bok, jakby się zastanawiał – albo jakby coś sobie przypominał. Nie, nie czuł się bezpiecznie i nie chodziło wcale o to, co wydarzyło się wcześniej tego, a właściwie poprzedniego (bo było już po północy) dnia. Leżał w łóżku i starał się zasnąć, kiedy usłyszał, jak ktoś mówi „psst!" i przewrócił na poduszce głowę: zza futryny otwartych drzwi na korytarz zaglądała na niego głowa klauna. Podniósł się, gwałtownie usiadł. Klauna jak gdyby nie wystraszyła jego prędka reakcja, bo wycofał łeb wolno i z tym nieschodzącym z twarzy uśmiechem.
– Mam wrażenie... – oblizał wargi. – Że nie jesteśmy tu sami.
Cisza. Cas nie odpowiadał, długo, aż w końcu puścił Deana i uśmiechnąwszy się do niego, mało radośnie, wyszedł z kuchni – dało się słyszeć jego kroki na schodach, Dean zakradł się na półpiętro, a potem zaryzykował wejście jeszcze wyżej, żeby podsłuchać, jak dzwoni do szpitala, gdzie składano go po upadku.
– Nie rozumie pan, mam tę receptę przed sobą. Lek, który mu przepisano, jest opioidem. – Chwila ciszy. Najwyraźniej słuchał, co lekarze mają na swoje usprawiedliwienie. – A z jakiego innego powodu bym dzwonił? Dopadł go jakiś cholerny stan lękowy, może nawet halucynacje! Proszę mi nie mówić, że mam się nie denerwować. – Umilkł ponownie, pozwalając osobie po drugiej stronie linii się tłumaczyć. – W porządku. Uhm, tak... Tak, mam gdzie zapisać. – Szelest. Jakiś stuk. – Może pan powtórzyć? Zapisałem, dziękuję. Rozumiem. Dziękuję.
Dean czmychnął ze schodów, wpadł do kuchni i dopadł jednego z krzeseł przy stole w tym samym momencie, w którym Castiel wrócił z sypialni na dół. Brunet zastał go siedzącego z głową wspartą na ręce, z wyrazem zmęczenia na twarzy, może nawet i można by to nazwać znudzeniem, zupełnie, jakby jego mąż nie znajdował się jeszcze trzydzieści sekund wcześniej w zupełnie innym miejscu i nie podsłuchiwał.
– Zadzwonię do Felidii, żeby przywiozła ci inny lek – oświadczył, Winchester popatrzył na niego, mało przytomnie. Tak mu się wydawało. – Może będzie mogła wyświadczyć mi taką przysługę. Jest środek nocy... – zawahał się, trzymając komórkę w dłoni. – Spróbuję – zadecydował, ostatecznie miał do wyboru to, albo zostawić go w domu samego i pojechać do całodobowej apteki, w Derry takiej nie było. Musiałby opuścić granice miasteczka. To nie wchodziło w grę, nie po tym, do czego Dean mu się przyznał.
zostawiam Wam przy okazji tego rozdziału "Deana" w panties :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top