5.
Szedłem wąskim chodnikiem, ciągle ziewając i przymykając oczy. Mój pierwszy dzień pracy w nowym miejscu zaczyna się na prawdę wcześnie. Jestem ledwo żywy a wiąże się z tym także wczorajszy dzień. Od razu kiedy wróciłem do domu, ciągle myślałem o tym mężczyźnie którego widziałem w biurze Luke'a. Najdziwniejsze było to że wcale nie wyglądał jak by czerpał z tego satysfakcję, może on również został w tym wszystkim skrzywdzony? Tego nie wiem i raczej też szybko się nie dowiem. Przez to że nie wymieniałem się z Luke'em numerami telefonu, to też się od wczoraj z nim nie kontaktowałem . Nie miałem takiej potrzeby, może i wczoraj odrobinę sobie u mnie zapunktował, jednak niestety nadal moje uczucia są do niego mieszane.
Stanąłem przed budynkiem kawiarni. Trochę się denerwowałem, w końcu nowe otoczenie, ludzie, wszystko inne. Popchnąłem drzwi wchodząc do środka i od razu czując mocny, i aromatyczny zapach kawy. Prawie całe pomieszczenie było nim przesiąknięte. O tej porze nie było jeszcze dużo klientów, tylko paru biorących kawę na wynos. Nie wiedziałem jak się zachować, czekałem aż w końcu ktoś mnie zauważy. Też dość szybko dostrzegła mnie pewna brunetka która posłała mi przyjazny uśmiech i pobiegła po kogoś na zaplecze. Usiadłem na jednym z miejsc czekając aż ktoś się zjawi. Ogólnie to dobrze się złożyło, ja znalazłem pracę a także Tiffany o którą się martwiłem bardziej niż o siebie.
-Och, pan Clifford? -zza drzwi wyłoniła się szczupła kobieta w średnim wieku. Wyglądała bardzo przyjaźnie, zupełnie inaczej niż moja poprzednia szefowa której z całego serca nienawidziłem. Kiwnąłem twierdząco głową, również się uśmiechając.
-Cóż, według rozmowy którą przeprowadził pan z moim zastępcą, ma pan jakieś doświadczenie więc raczej nie będzie problemów? -popatrzyła na mnie wyczekująco znowu się uśmiechając. Od razu spadł mi kamień z serca.
-Oczywiście! -powiedziałem wesoło po czym pokierowałem się na zaplecze. Sięgnąłem po swój nowy fartuszek który przynajmniej nie był różowy jak ten poprzedni. Usłyszałam za sobą dźwięk trzaskania drzwiami oraz czyjeś kroki, jednak w tej chwili usiłowałem zawiązać ten przeklęty fartuch.
-Uch... może ci pomóc? -usłyszałem za sobą pewien męski głos, jednak za nim zdążyłem się odwrócić, dwa sznureczki zostały zawiązane na kokardkę. Wytrzeszczyłem oczy na widok osoby która stała przede mną. Lekko kręcone włosy, opalona skóra i muskularna budowa ciała.
-A-ashton? -wyjąkałem patrząc na niego z zaskoczeniem. Nawet nie wiem jakim cudem zapamiętałem jego imię. On również zrobił dziwną minę na mój widok. Raczej nie spodziewał się mnie tutaj tak samo jak ja jego.
-To ty jesteś tym nowym? -zapytał i mógłbym przysiąc że kąciki jego ust delikatnie drgnęły.
-Tak... -spuściłem głowę od razu czując że będzie to jeden z najgorszych dni. Miałem ochotę rzucić tym fartuchem i jak najszybciej wybiec z tego miejsca, ale tylko bym się ośmieszył.
-Ej, czekaj -złapał mnie za ramie obdarowując błagalnym wzrokiem. -Musimy porozmawiać.
-Niby o czym? -wyrwałem się z pod jego dotyku, i nieco niegrzecznie zapytałem.
-Wiem że mnie nie cierpisz bo odbiłem ci laskę -westchnął. -Jednak ja także zostałem skrzywdzony -popatrzył na mnie smutno. -Nie miałem bladego pojęcia że Ashley jest w związku, kiedy się wszystko wydało miałem ochotę od niej odejść... ale zbyt bardzo mi na niej zależało, nie potrafiłem, aż do wczoraj -spuścił głowę siadając na małym krzesełku. -Już miałem nieco zepsuty humor, przez to jak wybiegłeś z biura taki smutny i przygnębiony, jednak byłem umówiony z Ashley na randkę, i wtedy...
-Wtedy? -dopytywałem zniecierpliwiony.
-Zerwała ze mną -powiedział z żalem w głosie. Nie wiedziałem że Ashley jest aż taką łamaczką serc. Położyłem dłoń na jego ramieniu dodając mu otuchy. Rozumiałem go, on wcale nie był złym facetem, sam został oszukany i wykorzystany. -Nie gniewasz się na mnie? -Podniósł na mnie nadal smutny wzrok.
-Nie -uśmiechnąłem się do niego klepiąc go po ramieniu. -A teraz zapomnij o niej, czeka nas długi dzień -pokiwał głową, wstając z miejsca i mogłem zauważyć jak poprawił mu się humor.
Kiedy wszedłem tylko za ladę przypomniałem sobie o czymś, wyciągnąłem z kieszeni telefon i uruchomiłem w nim stoper. Ashton posłał mi dziwne spojrzenie a ja się tylko krzywo do niego uśmiechnąłem, nie chciało mi się mu tego wszystkiego tłumaczyć.
---
Śmiało mogłem przyznać za praca w tej kawiarni jest o wiele trudniejsza niż w poprzedniej przez spora ilość klientów. Ledwo radziliśmy sobie a Ahtonem ale na szczęście dołączyła do nas Lily którą miałem okazję widzieć od razu na początku jak tutaj przyszedłem.
Wręczyłem jednej z klientek jej kawę po czym w mojej kieszeni za wibrował telefon, myślałem że to tylko esemes, jednak wibracje nie ustawały. Zerknąłem tylko na wyświetlacz widząc nieznany mi numer. Kiedy zerknąłem na parę ostatnich liczb uświadomiłem sobie że jednak znam ten numer. Należał do wychowawczyni Bena. Cholera.
Spojrzałem Na Lily błagalnym wzrokiem aby zastąpiła mnie przez chwilę po czym pobiegłem na zaplecze odbierając połączenie.
-Pan Clifford? -usłyszałem po drugiej stronie drżący głos kobiety, co jeszcze bardziej spotęgowało moje zmartwienie.
-Tak, co się stało? -zapytałem nerwowo przeczesując włosy, a nawet szarpiąc za ich końcówki.
-Nie jestem najlepsza w przekazywaniu takich wiadomości i chciałabym powiedzieć to panu jak najłagodniej... -mieszała się w swoich słowach a mi było coraz słabiej.
-Proszę mówić! -uniosłem zbyt bardzo ton od razu karcąc się za to w myślach, jednak nie miałem czasu czekać aż ona w końcu się wyjąka.
-Ben jest w szpitalu -w końcu powiedziała przez co prawie upuściłem telefon. Był to jeden z tych momentów kiedy miałem wszystkie myśli na raz. Myślałem na początku że się przesłyszałem. Co mu się stało? W jakim jest stanie? Miałem tyle pytań, jednak tak mało czasu.
Zakończyłem szybko połączenie zabierając automatycznie z wieszaka moją kurtkę i wybiegając z zaplecza.
-Ashton -zawołałem zdyszany na co blondyn odwrócił się w moją stronę. -Proszę zastąp mnie, wiem że to mój pierwszy dzień w pracy i już uciekam ale wydarzyło się coś nagłego i muszę tam być -powiedziałem rozhisteryzowany zostając obdarzony litościwym spojrzeniem Ashtona.
-Spokojnie, rozumiem, jakoś dogadam się z szefową, ona także na pewno zrozumie -odetchnąłem z ulga na jego słowo. -A teraz biegnij -poklepał mnie w tył pleców i tak też bez zastanowienia wybiegłem z kawiarni.
---
Cały zdyszany biegłem wzdłuż długiego i wąskiego, szpitalnego korytarza. Byłem na oddziale dziecięcym przez co nie był tak ponury jak ten dla dorosłych. Na samym końcu ujrzałem wychowawczynię Bena przez co zwolniłem swój bieg będąc mocno wyczerpanym.
-O, jest pan -uśmiechnęła się nerwowo ściskając w dłoni plastikowy kubek najprawdopodobniej z jakąś herbatą lub kawą.
-Co mu jest, co się stało, jest przytomny? -zasypałem ją masą pytań, jednak chciałem wiedzieć wszystko od razu bo inaczej bym zwariował.
-Zasłabł na jednej z lekcji, teraz jest przytomny, jednak nadal mocno osłabiony i powinien odpoczywać -machnąłem zrozumiale głową, przecierając dłońmi zmęczoną twarz. Niepokoiło mnie to że już drugi raz wciągu paru dni zasłabł.
-Nie wiadomo co mu jest?
-Nie, lekarze ciągle prowadzą badania, już ostatnio nawet próbowali dowiedzieć się co mu jest chociaż było to jeszcze dość niewinne...
-Ostatnio? -zapytałem zaskoczony.
-Czyli nadal nic panu nie powiedział... -westchnęła kręcąc głową. -Ben trafił tutaj w ostatni poniedziałek, również zasłabł.
-Dlaczego do mnie pani nie zadzwoniła?! -krzyknąłem czując rosnącą we mnie złość. Postanowiłem się nieco uspokoić kiedy zostałem zbesztany wzrokiem przez jedną z przechodzących pielęgniarek.
-Ben mi nie pozwolił -popatrzyła na mnie surowo przełykając ślinę. Jak to nie pozwolił? -Kiedy oprzytomniał, błagał mnie abym po pana nie dzwoniła. Tłumaczył się jakimś ważnym testem który pan miał i innymi obowiązkami -zacisnąłem palce na moich włosach ponownie za nie szarpiąc, tym razem o wiele mocniej. Czasami nie wierzyłem w to jak może istnieć na świecie taki anioł jak Ben. Dobijała mnie myśl że to wszystko ciągnie się już o wiele dłużej. Zasłabnięcie w Luna Parku także się z tym wiąże a ja głupi zwalałem wszystko na wysoką temperaturę. Byłem tak zły na siebie. Miałem ochotę krzyczeć, jednak musiałem się powstrzymać.
-Teraz także prosił mnie abym nie dzwoniła... -powiedziała cicho. -Tym razem go nie posłuchałam, musiał pan się dowiedzieć -pokiwałem głową dziękując jej cicho.
-Zaraz... w takim razie kto odebrał go w ostatni poniedziałek?
-Jego babcia, jej także zabronił cokolwiek panu mówić -warknąłem coś pod nosem będąc także złym na nią. Jak mogła mi tego nie powiedzieć? Nawet teraz, jak mogła milczeć...
Spuściłem głowę siadając na ławce. Brunetka ciągle przyglądała mi się zmartwionym wzrokiem.
-Możesz już iść -mruknąłem nie patrząc w jej stronę.
-W sumie to mam jeszcze tyle obowiązków...
-Fajnie, to idź -powiedziałem niegrzecznie na co się przymknęła. Chciałem pobyć w tym momencie sam na sam ze sobą. Ona tylko westchnęła ze zrezygnowaniem po czym rzuciła mi krótkie "do widzenia" i wreszcie poszła. Zerknąłem w stronę lekko uchylonych drzwi przez które ujrzałem siedzącego na łóżku Bena. Po mimo jego uśmiechu był bardzo blady a pod oczami odznaczały się ciemne wory. Jak wcześniej mogłem nie zauważyć że coś mu dolega? Nie potrafiłem tam teraz tak po prostu wejść. Tak, świetny ze mnie brat, ale on nawet nie wiedział że tu jestem i niech tak na razie zostanie. Oparłem się głową o zimną ścianę głośno wzdychając. Wykrakałem że będzie to najgorszy dzień, jednak nie wiedziałem że wszystko tak się potoczy.
-Jest pan kimś od Bena Clifforda? -Nagle w jednych z drzwi pojawił się starszy mężczyzna w białym fartuchu.
-Uch... tak, jestem bratem -wstałem z miejsca, nerwowo zacierając dłonie.
-Dobrze, proszę za mną -spojrzał na mnie po czym wszedł w głąb swojego gabinetu. Machnął na jedno krzesło abym usiadł co od razu zrobiłem. Czułem się jak by ktoś odciął mi dopływ powietrza, cały drżałem z nerwów.
Lekarz usiadł na przeciwko mnie z ponurym wyrazem twarzy, jednak nie wyglądał na osobę która często by się uśmiechała.
-Kiedy zauważył pan że coś dolega bratu? -zapytał z wymalowaną na twarzy powagą. Przełknąłem ślinę nie wiedząc co odpowiedzieć. Wyjdę na kompletnego kretyna ale niczego nie zauważyłem. Jedyny raz kiedy byłem świadkiem jego złego samopoczucia to wtedy w Luna Parku, jednak nie przypuszczałem iż mogło by się wiązać z tym coś groźnego.
-J-jakieś parę dni temu -nieco skłamałem, co nie było dobre ale powiedziałem to pod wpływem nerwów.
-Nie przejął się pan już wtedy kiedy pański brat trafił do szpitala? -uniósł na mnie brwi lekko się krzywiąc.
-Em... ja nie wiedziałem wtedy o tym... -powiedziałem niezręcznie, czując się jeszcze gorzej. Teraz na pewno myślał sobie co ze mnie za egoistyczny brat. -To dość skomplikowane, nie że się nim nie interesuję i... -zacząłem się tłumaczyć, jednak on postanowił mi przerwać. Machnął w moją stronę dłonią po czym schylił się po parę papierów. Wyciągnął jedną kartkę po czym przesunął ją po biurku w moją stronę.
-Niech się pan już nie tłumaczy, bo i tak jest na to za późno -znowu spojrzał na mnie tym wzrokiem, kompletnie pozbawionym uczuć, po czym oparł się o oparcie fotela, obserwując moje poczynania.
Wziąłem kartkę do drżących dłoni, przymykając na chwilę oczy. Ta niepewność i strach przed tym co mogę tam wyczytać. To mnie aż zabijało. Wolałbym tego nie czytać, jednak ciekawość prędzej czy później by wygrała. Spuściłem wzrok na drobny tekst, dokładnie czytając każdą jego linijkę. Wystarczyło tylko natknięcie się na wytłuszczoną czcionkę przez którą od razu mnie zmroziło.
Diagnoza: Nowotwór mózgu
Zaśmiałem się. Po przeczytaniu tego, na prawdę się zaśmiałem przez co mężczyzna patrzył na mnie jak na debila, ale czułem się jak by to był jakiś żart, kompletna nie prawda. Miałem ochotę dalej się histerycznie śmiać co szybko by się przerodziło w żałosny szloch. Zachowywałem się jak psychopata, siedziałem kręcąc gwałtownie głową nadal w to nie wierząc. Może to sen? Zaraz zadzwoni budzik i okaże się że to wszystko był tylko wymysł mojej chorej wyobraźni, jednak nic nie dzwoniło ani nie rozmazywało się jak kończący koszmar. To była rzeczywistość która zgniatała mnie jak brzydkiego owada.
Często miewałem momenty że narzekałem na swoje nudne życie, teraz mam, jedna informacja sprawiła że mój świat już się zawalił a to dopiero początek. Z każdym dniem, tygodniem czy nawet miesiącem ten "kurz" będzie się ciągle za mną ciągnąć aż w końcu zniknie jak i moje szczęśliwe życie. Tego dnia kiedy przeżywałem że wszystko się zawaliło, miałem wtedy trochę racji ponieważ to wtedy Ben trafił do szpitala. To była kolejna okropna rzecz tamtego dnia. A myśl że nic o tym nie wiedziałem, nawet się nie domyślałem przygnębiała mnie jeszcze bardziej i wiedziałem że Ben nie zasługuje na takiego brata.
Siedziałem ciągle z utkwionym wzrokiem w kartce, zacisnąłem dłonie na jej bokach przez co stała się mocno pogięta a następnie mokra przez wypływające z moich oczu łzy.
-Proszę pana? -mruknął w moją stronę. Jego ton był nawet łagodny i jak by troskliwy, "trochę za późno" jak to sam wcześniej, oschle powiedział. Nie spojrzałem na niego. Wstałem gwałtownie z miejsca i wybiegłem z jego gabinetu. Żałośnie potknąłem się o własne nogi przez co runąłem o ziemię. Nie miałem siły się podnieść, zakryłem tylko twarz dłońmi popadając w histerię.
Mój dzień zaczął się już nieco nerwowo przez Ashtona, jednak kiedy wszystko sobie wyjaśniliśmy, od razu się uspokoiłem i myślałem że już nic nie zepsuje tego dnia. Czasami tak bardzo byłem daleki od prawdy. Teraz właśnie leżałem na chłodnych kafelkach zalewając się łzami na myśl o śmiertelnie chorym bracie. Pociągnąłem nosem podnosząc wzrok na kafelki. Przede mną leżał mój telefon który musiał mi wypaść przy upadku. Miał ciągle załączony stoper. Pięćdziesiąt pięć minut. Dokładnie tyle minęły od kąt załączyłem go w kawiarni. W ciągu nich zdążyłem dowiedzieć się informacji która zdołowała mnie tak jak jeszcze nic w tym moim jak na razie dość krótkim życiu. To działa. Widziałem teraz jak życie może się zmienić przez taką jedną głupią godzinę, jednak po co mi ta świadomość? To jeszcze bardziej mnie dołowało, co Luke chciał tym osiągnąć, miał zamiar bardziej dołować innych i uświadamiać ich jak w godzinę może spieprzyć im się życie? Moje tak naprawdę dopiero się zmieni. Piekło dopiero mnie czeka.
Obróciłem się w bok dostrzegając przez niewielką szparę w drzwiach, Bena. Nadal był uśmiechnięty. Chciało mi się jeszcze bardziej płakać kiedy pomyślałem o tym że on może nie być tego świadomy co się właśnie z nim dzieje, może nie zdawać sobie sprawy z tego jak bardzo jest to poważne. Siedem lat, w tym wieku to ganiałem za piłką a jedyną chorobę jaką mogłem mieć to przeziębienie lub grypa żołądkowa a i tak zachowywałem się czasami jak by miał to być mój koniec. Ben miał jeszcze tyle życia przed sobą, on nie może tak po prostu...
Zacisnąłem mocno oczy odpędzając od siebie te okropne myśli, nie chciałem teraz zagracać nimi swojego umysłu. Kolejna łza spłynęła po moim policzku a z ust wypuściłem ciche westchnięcie. Chciałem wstać, jednak odczułem mocny zawrót głowy przez co znowu upadłem, uderzając głową o twardą powierzchnię. Słyszałem przy sobie czyiś głos, jednak mój obraz coraz bardziej się rozmazywał aż się poddałem i przymknąłem powieki.
---
Cóż, te opowiadanie może nie do końca jest takie zabawne, w końcu nikt nie powiedział że ciągle takie będzie :p Lubię pisać o życiu i ludzkich problemach. Mam nadzieję że przyjmiecie jakoś moje wypocinki i nie zraziłam was trochę bardziej ponurym i smutnym nastrojem jaki panował w tym rozdziale.
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top