Wspinaczka
Kiedy wreszcie mamy przerwę na obiad, jestem wykończona. Nawet zapomniałam o tym, że nie jadłam śniadania. Głód nie doskwierał mi w pracy, ale teraz kiedy mam chwilę wytchnienia mam wrażenie jakbym mogła zjeść konia z kopytami.
– Boże, umieram z głody – zwracam się do Mel.
– Zgadzam się z tobą, ale nie licz na obfity posiłek. Nawet nie wiem, czy najesz się tym co ci dadzą. Ja przez pierwszy tydzień ciągle chodziłam głodna. – Wzrusza ramionami jakby to nic nie znaczyło. – Przyzwyczaisz się.
Mrugam kilka razy powiekami niedowierzając.
– Ale jak to? Przecież tak nie można – oburzam się. – Każdy powinien dostać tyle jedzenia ile potrzebuje. Jak mamy funkcjonować przez cały dzień wykonując ciężkie prace?
– Nie gorączkuj się tak. Ciesz się, że masz normalne łóżko do spania i choć trochę jedzenia. Gdybyś pracowała gdzie indziej na pewno za wszystko musiałabyś płacić sama. Roboto tutaj to luksus.
I tutaj muszę jej przyznać rację...
Ale mimo wszystko mówię dalej:
– I co? Mamy głodować tylko dlatego, że mamy taką świetną pracę?
– Jas, nikt tu nie głoduje. Przynajmniej nie tak drastycznie. Tak, jesteśmy nienasyceni, ale to tyle. Nie mdlejemy przy pracy, nadal tak samo ciężko pracujemy. Nie ma podstaw by zmienić przydział żywności – wyjaśnia.
– To chore – komentuję krótko.
– Pewnie tak.
Nie wierzę, że ona tak lekko do tego podchodzi. To jest wykorzystywanie ludzi jako taniej siły roboczej. Jakby mogli to pewnie by nas nie karmili. A że jesteśmy ludźmi, mają pecha.
Dostaję swój posiłek i mam ochotę zaśmiać się w twarz kucharce. Powstrzymuję się jednak od komentarza, kiedy widzę groźną minę Mel, mówiącą mi: "Nawet się nie waż". Komentarz zachowuję dla siebie.
Siadamy z Mel przy małym stoliczku i patrzymy w swoje talerze.
– To szczyt wszystkiego.
– Nie marudź tylko jedz.
Wbijam widelec w kupkę makaronu, która jest o połowę mniejsza niż w moich domowych posiłkach. Staram się jeść powoli, by mózg zakodował, że tyle mi wystarczy.
Jestem pewna, że zgłodnieję za godzinę. W domu jadłam dużo, nawet bardzo dużo. A do domowych posiłków trzeba jeszcze dołożyć to co ukradłam. Robi się z tego wszystkiego pokaźna ilość jedzenia. A najśmieszniejsze jest w tym wszystkim to, że nie jestem gruba – oczywiście, nie jestem szczupła jak szkapa; ma krągłości, które mi nie przeszkadzają.
– Będziemy mieć jakąś przerwę po obiedzie? – pytam.
Mel przełyka i mówi:
– Godzina przerwy, czasami nawet półtorej godziny. Wszystko zależy od pani Binenti. – Mel wyczuwa moje kolejne pytanie, bo mówi: – Zazwyczaj odpoczywamy, wolimy się nie przemęczać. Niektóre drzemią, a reszta zajmuje się swoimi sprawami.
Kiwam głową z ożywieniem, gdyż przychodzi mi do głowy pewna myśl.
– Chciałabyś się ze mną gdzieś przejść?
Marszczy brwi.
– Nie wiem, czy możemy wychodzić na zewnątrz...
– Oj przestań – przerywam jej. – Zawsze byłaś taka ułożona? – pytam zbytnio nie czekając na odpowiedź. – Jak ktoś nas przyłapie to wezmę wszystko na siebie. Umowa stoi?
Mel jest osobą pracowitą, ambitną i skorą do pomocy – dowiedziałam się tego wszystkiego pracując z nią tylko kilka godzin; gdybym pracowała dłużej, pewnie opowiedziałaby mi swoje całe życie. Przestrzega zasad, przeróżnych – wszystkie zna na pamięć. Rodziców zapewne ma surowych, ale zarazem kochających. Nauczyli ją jak być damą i dobrym obywatelem naszego kraju. Wychowali ją na świetną osobę, która niestety nigdy tak naprawdę się nie śmiała czy bawiła.
– Niech ci będzie – zgadza się po dogłębnym namyśle.
Wydaję z siebie odgłos radości, unosząc ręce w górę w geście wygranej.
***
Wychodząc na dziedziniec, wiele razy źle skręcałyśmy, ale teraz, kiedy już jesteśmy na zewnątrz wiem, że ta droga wcale nie była skomplikowana.
– A teraz gdzie? – pyta Mel z przerażeniem.
– Weź trochę wyluzuj – polecam jej. – Teraz na górę.
– Co?! – wykrzykuje cicho.
– Widzisz ten dach? – pytam wskazując na dość pokaźny budynek. – To tam się wspinamy.
– A nie można użyć schodów? – lamentuje.
– Schodami? Tam nie ma zabawy. – Uśmiecham się szeroko. Ciągnąc ją za rękę, mówię: – Dasz radę. To wcale nie tak wysoko. Tylko kilka podciągnięć na parapetach.
Mel wydaje z siebie zduszony jęk.
Niezauważalnie przedzieramy się pod wyznaczony cel. Patrzę na budowlę, obmyślając drogę wejścia na dach, a potem także zejścia. Mniej więcej w dwóch trzecich drogi można zrobić przerwę na niewielkim balkonie i potem wspinać się dalej.
– Mam plan – oświadczam. – Będziesz podążać moimi śladami. Postaram się iść wolno, a przystanek robimy na tamtym balkonie. – Wskazuję na wspomniany obiekt. – Dasz radę?
– Okaże się – mówi, uśmiechając się i próbując rozładować napięcie, które w niej siedzi.
– No to hop!
Podciągam się na najniższym parapecie. Nie ma w tym nic trudnego, robiłam to tysiące razy. Przesuwam się w prawą stronę i korzystając z kamiennego, ozdobnego gzymsu podciągam się wyżej. Stopy podpieram na nierównym kamieniu, z którego zbudowany jest cały budynek.
– Mel, teraz ty.
Mel naciąga rękawy sukienki na łokcie i dwa razy próbuje się podciągnąć, aż wreszcie się jej udaje. Ostrożnie przesuwa się i znów podciąga.
– Zabiję cię jeśli spadniemy – grozi.
– Wtedy nie będziesz już czego zabijać – mówiąc to, wybucham śmiechem.
– To wcale nie jest śmieszne!
– Ależ jest. I to jak bardzo!
Wchodzę wyżej. Huśtam się na kolejnym gzymsie. Przechylam się w tył i w przód, w tył i w przód. Puszczam się i chwytam balustradę balkonu. Oddycham z ulgą – to było bardziej niebezpieczne niż wszystko co do tej pory robiłam. Przerzucam nogi przez balustradę i daję znak Mel. Dziewczyna robi to samo co ja, ale z jakiegoś powodu wiem, że nie da rady wskoczyć na balkon. Wyciągam do niej ręce, w momencie kiedy puszcza się gzymsu. Chwytam ją i z wysiłkiem podciągam. Kiedy już obie zdyszane siedzimy podparte o balustradę, odzywa się Mel:
– Czy ty chcesz mnie zabić?
Uśmiecham się i odpowiadam:
– Oczywiście, że nie. Przecież wciąż oddychasz. – Szczerzę się do niej w uśmiechu. – Idziesz wyżej?
– Nie! – wykrzykuje. – Zostanę tutaj. Jak chcesz to idź, ale mnie nie zaciągniesz.
– No dobrze, i tak dużo dzisiaj przeżyłaś. Ja idę wyżej, a po jakimś czasie sprowadzę cię na dół – oświadczam, wstając z miejsca.
Wejście na sam dach jest prostsze niż sam początek. Ostrożnie wchodzę po dachówkach na szczyt dachu i siadam tam, przyglądając się widokowi.
A widok jest przepiękny.
Przede mną rozciągają się królewskie ogrody tak piękne jak zachód słońca. W samym centrum stoi ogromna fontanna z wieloma rzeźbieniami. Cały ogród podzielony jest żywopłotem przyciętym w różne formy i na różne wysokości. Ścieżki wysypane są szarym żwirem i wszystkie prowadzą w jakiś sposób do centrum ogrodu. Przy wysokim murze, otaczającym pałac rosną ogromne cisy. Fioletowe kwiaty rosną na prawie każdym skrawku ziemi, a pojedyncze drzewa przystrzyżone na postać kul idealnie wpasowują się w kompozycję. Im dalej patrzę tym roślinność robi się gęstsza, aż w końcu nie widać nic oprócz koron drzew.
– Mel, nawet nie wiesz jak tu jest pięknie.
– Wolę nie wiedzieć i mieć pewność, że przeżyję.
Kręcę głową na te słowa i chłonę widok całą swoją duszą.
– Jas, musimy już iść – oznajmia Mel.
– Jeszcze tylko chwilka. – Wdycham powietrze przesiąknięte zapachem roślin. – Totalnie mogłabym tu mieszkać.
– Jas! – pogania mnie.
– Już schodzę! – odkrzykuję, ale nadal nie wstaję. – Mel, bądź przez chwilę cicho.
– Weź mnie nie uciszaj! – wykrzykuje.
– Ktoś mnie widzi, Mel. Więc lepiej się zamknij! – odkrzykuję cicho. To na nią działa.
Przykucam i wychylam się trochę, by lepiej widzieć osobę, która mi się przygląda. Na pewno nie jest to strażnik, co wywołuje we mnie uczucie ulgi. Może to jakiś służący czy ktoś podobny.
Nieważne kim jest, ważne jest to, że może nas wydać.
– Mel?
– Co?
– Zejdź schodami i wróć do kuchni. Ja postaram się go odciągnąć, a ty będziesz bezpieczna – oznajmiam całkiem poważnie.
– Ale... Nie! Nie zgadzam się!
– Mel, obiecałam, że nic ci się nie stanie i nie chcę mieć cię na sumieniu. To ja cię tu ściągnęłam. Idź! – rozkazuję jej.
– Dobrze...
Słyszę jak odchodzi.
Zostaliśmy sami, myślę spoglądając na obserwatora. Zobaczymy czy mnie prześcigniesz.
Wstaję na pewnych nogach gotowa do zabawy. Nigdy nie chodziłam po dachach, zazwyczaj tylko na nich przesiaduję, a nie biegam. Ale czuję się bezpiecznie, nawet na tak ogromnej wysokości. Idę po samym szczycie dachu aż docieram do jego końca. Mężczyzna podąża za mną cztery metry niżej.
Rozglądam się uważnie, obmyślając ucieczkę. Muszę go jakoś zgubić, ale na dachu nie jestem w stanie tego zrobić.
Następny budynek jest niższy ni ten, na który weszłam. I na szczęście jest ustawiony na tyle blisko, że mogę na niego skoczyć bez problemu. I to robię. Ciężko ląduję na czerwonych dachówkach. Podnoszę się i widzę, że mężczyzna wcale mnie nie opuścił. Przechodzę przez cały dach i widzę, że następny budynek jest trochę dalej od poprzedniego. Patrzę na mężczyznę, a potem na dach po drugiej stronie.
Biorę rozpęd i mocno się wybijam... centymetr a bym nie wylądowała. Ale... udało się. Oglądam się za siebie. Mężczyzna jest teraz ponad metr pode mną. Widzę wyraźnie jego twarz.
Jednak nie mogę mu się zbytnio przyjrzeć, bo podchodzi zbyt blisko mnie – mam wrażenie, że mógłby mnie chwycić za rękę i ściągnąć na dół. Zrywam się na równe nogi. Szukam dobrego miejsca do zejścia. Na szczęście niedaleko stoi powóz z sianem. Podchodzę tam, salutuję mężczyźnie ze szczęściem wypisanym na twarzy i rzucam się do powozu.
Lądowanie jest miękkie. Wygrzebuję się z siana i szybko uciekam do tunelu. Mężczyzna mnie już nie śledzi.
***
– Boże, Jas! Myślałam, że cię złapali – mówi Mel, przeciągając mnie do siebie i zamykając w niedźwiedzim uścisku.
Nie tak łatwo mnie złapać – oznajmiam, uwalniając się. – Za ile zaczynamy pracę?
– Mamy jeszcze czas – mówi szybko. – Kto to był?
Wzdycham.
– Nie wiem. Nie mogłam mu się dobrze przyjrzeć, ale wiem, że miał piwne oczy, niemal pomarańczowe. – Śmieję się. – A może to tylko moja wyobraźnia... Ale najważniejsze, że mnie nie śledził.
Mel kręci głową z niedowierzeniem.
– Jak mogłam się dać na to namówić?
– Ale fajnie było, co? – upewniam się z uśmiechem.
– No ba!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top