Pokonam cię
Ostatecznie pod koniec dnia zasypiam w koszuli Arnara. Nie pytajcie dlaczego...
Jest wygodna. Tylko tyle.
Rankiem Arnar przychodzi nawet wcześniej ode mnie. Ubrany jest w białą koszulkę i szare dresowe spodnie.
– Widzę, że nie zaspałeś – zauważam, podchodząc do niego.
– Mówiłem, że wstanę.
Uśmiecham się lekko.
– Zaczynamy? – pyta.
– Myślałam, że poczekamy na mojego... trenera.
– Po co czekać? Zaczniemy trening, a on dołączy do nas później.
– Niech będzie – wzdycham.
– Może na początek dziesięć kółek truchtem– proponuje.
– O nie – jęczę. – Po raz pierwszy usłyszysz jaką jestem marudą.
– I coś mi się wydaje, że nie będzie to jedyny raz – mówi z szerokim uśmiechem.
Uderzam go mocno w ramię, żeby coś poczuł.
– Kto ostatni to zgniłe jajo – oznajmia wesoło, oddalając się ode mnie biegiem.
– Ja ci dam zgniłe jajo!
I pędzę za nim.
Ale to przypomina trochę gonienie strusia pędziwiatra. Nie mam żadnych szans na to, żeby go dogonić, a co dopiero wyprzedzić.
Tak więc zostaję mianowana zgniłym jajem.
Jej! Tylko skakać z radości, słyszę marudzący głos w mojej głowie, który tak długo siedział cicho. Oho, przodkowie się odezwali.
Ej! Starałam się, tłumaczę się marnie.
Przynajmniej w walce go pokonamy, oznajmia głos.
No nie wiem...
Po krótkiej rozgrzewce stajemy naprzeciwko siebie.
Jak ja mogę uderzyć księcia?
Już raz to zrobiłaś, oznajmia z rozbawieniem głos.
W sumie racja.
– Jak cię uderzę to nie leć z płaczem do królowej – mówię z uśmiechem.
Śmieje się.
– Obiecuję, że nie polecę.
– Trzymam cię za słowo.
Potem wymierzam mu cios w twarz. Broni się zwinnie.
To będzie trudniejsze niż myślałam.
Nie przesadzaj. Razem damy radę. Masz przy sobie setki przodków i każdy ci mocno kibicuje.
O świetnie! Jeszcze mam widownię.
Spokojnie. Weź głęboki wdech. Dzięki tygrysowi jesteś silniejsza, zwinniejsza, szybsza. Musisz go tylko w sobie obudzić.
Nie zmienię się przed nim!, krzyczę oburzona.
Możesz być tygrysem bez przemiany. Rób tylko co ci każę.
W porządku.
Przez całą walkę towarzyszą mi głosy. Jedne krzyczą „mocniej", drugie „szybciej", trzecie „przywal mu". Już sama nie wiem co mam robić.
Jednak...
Wygrywam walkę.
Arnar
Dziewczyna mnie pokonała.
Co za wstyd!
Ale ta walka była niesprawiedliwa.
Rozproszyła mnie.
Czym?
Jej oczy błyszczały na zielono. Jaskrawo-zielono. Niczym żarówki.
Teraz mogę być pewny, że ona jest... tygrysem.
– Żądam rewanżu – oznajmiam.
Teraz nie dam jej tak łatwo wygrać.
Jasmin
– Niech będzie – mówię obojętnie. – I tak cię pokonam.
– Tym razem walczymy na szpady – mówi, rzucając jedną w moją stronę.
Nie udaje mi się jej złapać i upada z brzękiem na kamienie.
– Ale ja się nie uczyłam...
– Oj, nie marudź. Daj mi choć raz wygrać – mówi, szczerząc się jak głupi do sera.
Prycham, podnoszę szablę.
Przodkowie nagle przestają się odzywać.
Świetnie! Jeszcze zostałam z tym wszystkim sama.
– Ale nie możemy zacząć bez wyznaczenia nagród za zwycięstwo. – Zastanawia się chwilę. – Jeśli wygram, jutro pójdziemy do miasta i pomogę ci kraść dla twojego chłopaka.
– To nie jest mój chłopak – zaprzeczam szybko.
– Niech ci będzie. – Wzrusza ramionami.
– Za to jeśli ja wygram – mówię ze złośliwym uśmiechem – dasz mi dzień wolny.
– Umowa stoi.
Bez ostrzeżenia podnosi szpadę do góry i celuje we mnie. W porę odskakuję.
– Hej! – krzyczę zła i sama atakuję.
Arnar łagodnie odskakuje w bok.
Szpada nie jest ciężka, ale nie zmienia to faktu, że nie potrafię tak walczyć.
Mogę się jedynie bronić.
Moje ataki są śmieszne, a że nie chcę się już do reszty skompromitować wolę pozostać przy marnej obronie.
Wiele razy widzę, że Arnar ma okazję, by mnie dźgnąć, ale on z nich nie korzysta. Bawi się ze mną.
Po kilku minutach, kiedy to moja szpada wędruje do góry ku obronie obracam się bokiem i dostaję szpadą w tyłek.
– Ej! – oburzam się. – To był cios poniżej pasa.
On tylko się uśmiecha i patrzy na mnie wyzywająco.
– Sam tego chciałeś.
Wyprowadzam atak. Arnar powoli się obraca, unikając mojego ostrza. Znów dostaję w tyłek.
– Ej! – znów krzyczę oburzona. – Grabisz sobie.
Śmieje się.
Z krzykiem złości podcinam mu nogi. Przewraca się jak długi na plecy. Kładę stopę na jego klatce piersiowej, żeby mi nie uciekł.
– Podda... – nie udaje mi się dokończyć.
Arnar wykonuje jakiś skomplikowany ruch nogami obracając się przy tym...
Nie pytajcie mnie o to dokładnie, bo naprawdę nie wiem co się właśnie stało.
Ważne jest to, że teraz leżę na plecach, a obok mnie klęka Arnar ze szpadą niedaleko mojej szyi.
– Poddajesz się? – pyta z szerokim uśmiechem.
– Nigdy – mówiąc to, wolną ręką odpycham jego, trzymającą szpadę.
Szybko wstaję z ziemi.
Po kilku sekundach jestem przyparta do drzewa.
Tak, Arnar znów mnie pokonał.
Teraz szczerzy się nade mną. Przypiera mnie do drzewa całym swoim ciałem. Wytrąca mi z rąk szpadę, unieruchamia ręce z tyłu. Szpadę trzyma na moim gardle...
Znowu.
– A teraz? – pyta.
Mrużę oczy ze złości. Nie mam jak się ruszyć. Trochę się wiję, próbując się oswobodzić, ale przyciska mi mocniej szpadę do gardła... I jeszcze mocniej przypiera mnie do pnia. Jego twarz jest tak blisko mojej...
Nasze przyspieszone oddechy się ze sobą łączą.
– Wygrałeś – oznajmiam.
Zbieram w sobie całą siłę, by go odepchnąć. Udaje mi się... Albo mi na to pozwala.
– Jutro ruszamy o świcie – oznajmiam.
– Ej, to ja wygrałem. Ja ustalam zasady.
– A masz jakieś zastrzeżenia co do godziny – pytam, unosząc brew.
– Owszem, wyruszamy o dziesiątej.
Przewracam oczami i wzruszam ramionami.
– Masz niezłe spodnie – mówi.
– Dzięki, sama szyłam – Odwracam się. – Do zobaczenia później.
Tak, jestem wkurzona.
Przegrałam z... księżulkiem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top