Maliny
Dwie kolacje, tuzin kaw i wiele zapomnianych herbat później, obaj ustalili coś dużo lżejszego i jednocześnie znaczącego. Eleganckie posiłki, parujące napoje na zabieganym zapleczu knajpy czy też stygnące herbaty, pozostawione na komodzie obok kanapy - to wszystko mogłoby być czymś miłym.
Jednakże potrzebowali czegoś nowego, świeżego, małej odskoczni. A pogoda jedynie dodatkowo podsunęła im pomysł, który zrodził się pewnego późnego popołudnia. Wtedy to Kogane odprowadzał Latynosa na przystanek autobusowy, zajadając się malinowym deserem. Nabierał kolejne to łyżeczki, rozmyślając o tym, o ile przyjemniej jadłoby się świeże i soczyste maliny.
Dość długo zbierał się do zaproszenia chłopaka na kolejne spotkanie, choć przecież już tyle mieli ich za sobą.
Pierwszą osobą, która dowiedziała się o jego planie, była Allura. Chyba nigdy nie widział jej tak rozpromienionej i zdziwił się, gdy po powiedzeniu jej o swoim pomyśle, ta od razu zniknęła w swojej kuchni. Postawiła na blacie wiklinowy koszyk, do którego spakowała kanapki, słodką herbatę, kawałek ciasta i pojemniczek soczystych różowych owoców, o których tak długo myślał. Przyglądał się białowłosej z niekrytym zdziwieniem, gdy na wierzch ułożyła swój ulubiony miękki koc w różowe kłęby bajkowych chmur.
- Co ty właściwie robisz? - Zapytał zabieganą dziewczynę, która, gdy skończyła pakowanie (które wydawało się być podejrzanie zaplanowane) wcisnęła mu koszyk do rąk.
- Jeśli teraz się nie ruszysz do Lance'a, zmarnuje się całe jedzenie. - Wyjaśniła łagodnie i cofnęła się, posyłając mu promienny uśmiech.
- A wtedy byłoby mi smutno. Shiro też byłby zły, że oboje się do tego przyczyniliśmy.
Słysząc to, westchnął jedynie i pokręcił głową z niedowierzaniem. Więc podeszła go w ten sposób, stosując stary jak świat szantaż. Przebiegła spryciula. Teraz nie miał już innego wyjścia.
Niedługo po wręcz (minimalnie subtelnym) wyrzuceniu z mieszkania, skierował się w dobrze znane mu miejsce. Niepewnie zapukał do ciężkich dębowych drzwi i poczekał aż McClain w końcu raczy mu otworzyć. A gdy tak się stało, z niezręcznym uśmiechem opowiedział mu o pomyśle randki - pikniku na jednej z polan. Nieco obawiał się jego reakcji, gdyż o ile na samym początku pasma ich spotkań był zmuszony wyjść z inicjatywą, tak później wszystko stało się tak cudownie naturalne, bez zbędnych pytań. Tym razem jednak znów musiał czekać na odpowiedź i modlić się w duchu by mu nie odmówił. Mógł jednak odetchnąć ze spokojem, stwierdzając, iż szczęście mu sprzyja i jego plany jednak wypalą.
Lance po krótkiej chwili śmiechu, przeprosił go na krótki moment i wrócił szybko - będąc widocznie gotowym na nowe nieśmiało miłosne przygody.
Wsunął dłoń w kieszeń, choć będąc w towarzystwie - i to jakże wdzięcznym - ten ruch był nie na miejscu. On jednak miał daleko w nosie zachowanie odpowiedniej etykiety, gdyż wiedział, iż Kogane nie przegapi tej okazji i gładko zaczepi swą rękę o ugięte ramię Latynosa. Ciepło rozeszło się po ich ciałach, gdy ten niewinny lecz czuły gest w końcu nastąpił, choć pewnie żaden z nich nie przyznałby się do tego. Tak więc szli przez uliczki, wspólnie okryci nutą słodkiej tajemnicy, zmierzając ku ustalonemu już miejscu.
Polana powoli wyłaniała się zza parku, który oddzielał ją od lasów budynków i miejskiego zgiełku. Kusiła zielenią, cichym szelestem traw, wonią drzew czy zgodnym śpiewem świerszczy i kolorowego ptactwa. Niedługo później, po dosłownie kilkunastu krokach, również i oni stali się częścią tej bajecznej harmonii.
Wyjęli koc, kładąc go na falujących źdźbłach i gdy usiedli, zaczęli wyjmować kolejne to rzeczy, które upchnęła im Allura. Robili to w ciszy, która była dla nich niezwykłą przyjemnością, czymś niezwykłym i intymnym. Tylko ich.
Jednak każda cisza zostaje kiedyś przerywana, a Lance zrobił to wyjątkowo umiejętnie, odzywając się w końcu z delikatnym uśmiechem.
- Zaczynam sądzić, że czytasz mi w myślach, Mullet. - Parsknął cicho i pokręcił głową na boki, zdając sobie sprawę z absurdu własnego pomysłu. - W sensie... Chciałem zorganizować coś podobnego. Ubiegłeś mnie.
- To źle? - Zapytał, jednak odpowiedział mu cichy śmiech i prędkie pokręcenie głową, co widocznie uspokoiło Kogane. Zaraz jednak jego chwila ulgi i nieuwagi została wykorzystana przez Latynosa, który wziąwszy słodki owoc w palce, po chwili wsunął go do minimalnie uchylonych warg szatyna. Ten odsunął się nagle, przeżuwając malinę i zlizał jej sok ze swoich warg, jednak również prychnął cicho, widocznie zawstydzony. Nawet jego policzki dorównywały kolorem samemu owocowi.
- Lance, nie jestem dzieckiem byś musiał mnie karmić. - Niemal szepnął, ocierając usta kciukiem i sam zawędrował dłonią ku opakowaniu smakołyków.
Sam Latynos jedynie machnął na niego dłonią i zaczął obserwować niezrozumiałe dla niego poczynania szatyna, który co raz nakładał owoce na czubki swoich palców. Te zaś wsuwał do ust, ściągając maliny zębami i pomagającym im językiem, rozkoszując się słodyczą, która rozlewała się w jego ustach. W pewnej chwili zatrzymał się jednak, poruszając palcem przed swoimi oczami, obserwując uważnie jedną z malin.
Po długich oględzinach, uniósł palec ku Latynosowi i spojrzał na niego z pełną powagą.
- Spójrz, wygląda jak kapelusz. - Odparł, przez co McClain ledwo powstrzymał nagłe parsknięcie śmiechem. Zagryzł więc wargę i jedynie pokiwał głową, by zaraz skraść malinę, która do tej pory znajdowała się przed jego twarzą.
I choć musiał teraz znosić oburzenia swojej sympatii, nie przejmował się tym zbytnio. Za to rozmyślał nad tym, jakim cudem odważny Obrońca Wszechświata, może przemienić się w uroczego chłopca, który tworzy owocowe kapelusze. A to jedynie wina tych kuszących, słodkich malin.
-------
Wróciłam z fanfikowego urlopu i wyjazdów. Czas przyszykować się na szkolną rutynę i powrót do pisania, huh
niedługo wszystko ruszy od nowa, spokojnie. Również potrzebowałam wakacji i by trochę z nich skorzystać. Just saying
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top