Kisiel

Lance był już w kilku związkach, doświadczył przelotnych i niezobowiązujących relacji (choć oczywiście było ich dużo mniej, niż o nich wspominał).

Różnie z nimi bywało, wiele działo się podczas ich trwania i nie zawsze mile się kończyły. I choć żaden z początków nie był taki sam, to przy każdym z nich występował ten sam miły szczegół. Pocałunek. Dostawał ich wiele lub ciut mniej, jednak zawsze były gdzieś w tle, jako nierozerwalna część jego przygód z partnerkami i partnerami.

Jednakże tym razem nie dostawał ich wcale, ani pół. W zasadzie, Keith miał swoje chwile czułości, podczas których zostawiał słodkie całusy na jego czole (choć musiał stawać na palcach, by w ogóle dosięgnąć go wargami).

Niekiedy muskał ustami jego policzki, brodę czy nos, uciekając, niestety, przed prawdziwą pieszczotą. To frustrowało Latynosa, jednak rozumiał i czekał, wiedząc, że to wszystko jest dla chłopaka czymś nowym i nieznanym. Szatyn był dla niego czystą, jakby świeżo bieloną kartą, gdy McClain miał już zapisanych kilka stron w swojej księdze.

Kogane był nieśmiały, wręcz wstydliwy i ciut wystraszony nowymi uczuciami czy doświadczeniami, które miał poznać. Obawiał się nowości, tego czy jest wystarczający, czy nie zawiedzie bruneta. Nie wypowiadał głośno swoich myśli, jednak Lance nie musiał ich słyszeć, by doskonale je znać. Często widywał te spojrzenie, które przypominało mu zatroskany pyszczek zbitego psa. Obejmował go wtedy i w ich osobistym i niezrozumiałym wszechświecie, znów pojawiał się chwilowy spokój.

Chwilowy, gdyż i tak zazwyczaj Lance dopadała myśl, iż jednak powinien zapomnieć o swojej magicznej chwili, gdy wystraszone muśnięcia przemieniłyby się w coś pewniejszego i pełnego uczuć.

Tego dnia, a raczej późnego już wieczoru, obaj wybrali się na elegancką randkę. Siedzieli w pięknym ogrodzie, który znajdował się za potężnym budynkiem, zbudowanym z białego kamienia. W nim zaś mieściła się galeria sztuki, której Kogane kompletnie nie rozumiał i zbyt dużo dużo komentował, doprowadzając swojego chłopaka do łez śmiechu. Po szybkim przejrzeniu prac, zasiedli przy stoliku, przy którym wypili pierwszą kawę, spoglądając na śpiewające ptaki czy kwiaty i krzewy falujące na wietrze. Tam też ciepły napój zamienili z czasem na drink z palemką, którą szatyn obracał teraz w dłoniach, słuchając opowieści Latynosa. Ciekawe historie wypływały gładko z jego ust, które raz po raz rozciągały się w uroczym i promienistym uśmiechu. W tej chwili Poznawali siebie na nowo, chłonęli każdą istotną informację, choć po takim czasie spędzonym w kosmosie i będąc częścią Voltronu, powinni wiedzieć o sobie już wszystko. Jednak Keith z przyjemnością słuchał o jego przeszłości i planach na przyszłość, marzeniach i celach, do których chciałby dążyć.

Słowom nie było końca, jednak i ten musiał kiedyś nadejść. Godziny mijały, a i oni w końcu musieli zniknąć z restauracji i ruszyć do domu. Ich spacer mógłby być naprawdę romantycznym, jednak już zaledwie po kilku minionych przez nich przecznicach, lunął okropny deszcz. O ile, gdy byli jeszcze okrutnie daleko od Ziemi i McClain okropnie tęsknił za tym zjawiskiem pogodowym, tak teraz obaj uciekali przed nim, kryjąc się pod dachami.

- Mówiłem ci, że w końcu lunie, ale mnie nie słuchałeś. - Poskarżył się Kogane, odgarniając mokre pukle, które przykleiły się do jego czoła.

- Nie narzekaj, nie jest tak tragiczne. - Odpowiedział, choć sam zaczął trząść się z zimna, które ogarnęło jego ciało wraz z mocniejszym podmuchem wiatru.
Mieli się już pokłócić i obrazić na siebie na resztę wieczoru, jednak w tej samej chwili dostrzegli taksówkę. Jechała prosto w ich stronę, niczym promień nadziei pod postacią podrapanego i brudnego auta. Na ten moment obaj się zamknęli by zacząć pokrzykiwać i machać na kierowcę zachowując się przy tym jak kompletni wariaci.

Po całym tym rytuale nawoływania taksówkarza, ten zatrzymał się, obryzgując ich wodą, która zebrała się na ulicy. Nie wzruszyło ich to jednak, w końcu i tak przemokli już do suchej nitki i gdy wsiedli do samochodu, zostawiali mokre plamy na tapicerce.

Kierowca nie był z tego powodu szczęśliwy, a i ich niezadowolone grymasy powiększyły się, gdy usłyszeli, ile pieniędzy zażyczył sobie za przewóz na tak niewielką odległość. Lance nie szczędził wyzwisk, które rzucał pod nosem pod adres całego świata i po wciśnięciu banknotów w szorstką dłoń kierowcy, pociągnął Keith'a do jego własnego mieszkania.

Było małe i niezbyt przytulne, jednak po tak okropnym końcu wieczoru, teraz wydawało się być rajem. Polami elizejskimi, które jedynie były lekkim chaosem, w którym jakimś cudem się odnajdywali i czuli lepiej, niż w jakimkolwiek innym miejscu. Jednak nawet gdy w końcu osuszyli się w kawalerce Kogane i zasiedli na wiekowej kanapie, oglądając jakiś denny film, Lance wciąż wydawał się być niezadowolony. Ogrzewał dłonie, trzymając w nich kubek z jagodowym kisielem i opierał się o ramię swojego chłopaka, siedząc przy tym z wyjątkowo posępną miną. Nawet przelotny dotyk czy zaczepianie kompletnie nie poprawiało mu humoru. Choć w zasadzie Keith nie mógł pojąć dlaczego jego chłopak nagle tak zmarkotniał, przecież deszcz nie mógł aż tak na niego zadziałać, prawda? Bał się pytać, jednak w końcu musiał odsunąć strach na bok i podjąć dialog by ukoić nerwy - i swoje, i jego.

- Aż tak źle się bawiłeś na naszej randce, że teraz siedzisz ze smutną miną? - Zapytał, cmokając go we wciąż wilgotne włosy i mocniej objął ramieniem. Zaraz do jego uszu dobiegł cichy chichot, który zamienił się w zmęczone i zrezygnowane westchnięcie.

- Było świetnie, ale... Nie tak to sobie wyobrażałem. Mieliśmy spacerować miastem, mógłbym wtedy oglądać cię w blasku lamp i słuchać twojego śmiechu, który niósłby się po pustych uliczkach. A tak jedynie zmokliśmy do suchej nitki i jeszcze tamten facet oskubał nas z pieniędzy! - Odparł, oburzając się na nowo, jednak zaraz skrył twarz, dociskając ją do ciała partnera.

- Wybacz, pewnie i ty jesteś zawiedziony, co?

Keith powtarzał w myślach te dziwaczne w tej chwili słowo.

Zawiedziony.
Czy miał powód do bycia zawiedzionym? Przecież ich randka była tak cudowną, jak każda zresztą. A deszcz? Przecież nie mogli go przewidzieć, taksówkarza przeboleje, a i tak najważniejsza była dla niego sama obecność bruneta. Niestety sam McClain o tym nie wiedział, nawet przez myśl mu to nie przeszło, iż szatyn aż tak może cenić sobie jego osobę. Za to w jego głowie odezwał się głosik, mówiący, iż może to wszystko jego wina, iż nic mu nie wychodzi i dlatego Kogane nie chce się do niego zbliżyć. Bo nie jest wystarczający. Nie był doskonałym paladynem, nie nadawał się na dobrego chłopaka i nawet nie pomyślał o zabraniu ze sobą parasola i cieplejszego ubrania. Wypluwał kolejne to słowa, nawet już przepraszając go przez nagłą falę smutku i goryczy. Jednakże ten potok żali nagle się skończył, gdy stało się coś niesamowitego i miał wrażenie, że te miękkie wargi, o których tak marzył, właśnie zaczęły dotykać jego własnych.

Nie, to nie było wrażenie, a najrealniejsza rzeczywistość i przekonał się o tym, gdy niepewnie uchylił powieki. Zobaczył wtedy twarz Keith'a tak blisko swojej. Drobny nosek, zatopiony w jego zarumienionym policzku, gęste rzęsy, które okalały powieki, pod którymi kryły się jego wspaniałe fiołkowe oczy. Mógł dalej studiować jego rysy i najdrobniejsze szczegóły, jednak wolał dać pochłonąć się pocałunkowi, który w końcu otrzymał. Był niezdarny, nieco niepewny i zdecydowanie nieidealny, ale z pewnością był najsłodszy. Wydawał się być tak cudowny, iż nawet, gdy szatyn odsunął się od niego z cichym cmoknięciem, nie mógł uwierzyć, że to naprawdę miało miejsce. Pocałował go. To był właśnie ich pierwszy pocałunek.

- Kocham nasze wyjścia i pamiętaj, durny, że przeżyliśmy razem gorsze rzeczy niż ten mały deszczyk. - Mruknął z uśmiechem i gdy Lance chciał już zaprotestować i znów coś powiedzieć, chłopak przycisnął palec do jego warg.

- Dość już narzekania, nagadałeś się aż za dużo. Siedź cicho i dokończ kisiel, musisz się ogrzać.

Brunet niemrawo pokiwał głową i wrócił do poprzedniej pozycji. Tym jednak razem na jego wargach zagościł nikły uśmiech, a w głowie pojawiła się myśl, iż ich pocałunek był zdecydowanie słodszy od jagodowego deseru, który teraz popijał. I żeby tylko Kogane wiedział, że jego słowa i czuły całus ogrzały jego i serce bruneta dużo lepiej niż kisiel, który i tak zdążył już całkowicie wystygnąć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top