Rozdział XXV - Urozmaicenie
Benito legł w fotelu, zakładając nogę na nogę i spojrzał na zapakowaną walizkę. Jako Duce rzadko miał chwilę wolnego, całkiem dla siebie, bez zmartwień, więc w zaistniałych okolicznościach nie wiedział, co ze sobą zrobić. Normalnie zapewne zwołałby do swojego gabinetu kobietę, jak to zwykł czynić po wykonaniu obowiązków wodza spadkobiercy Imperium Rzymskiego, jednak tym razem zapragnął w pełni wykorzystać wolne dni. Tak, dał sobie tydzień odpoczynku, pozwolił przekazać władzę urzędnikom, mimo że on sam zastrzegł sobie pozostanie w kontakcie. Władza potrafi być męcząca, a mężczyzna przy kości dodatkowo martwił się poszukiwaniami młodszego Vargasa prowadzonymi w głównej mierze przed Niemców. Gwałtownie podskoczył w miękkim fotelu, kiedy do głowy przyszedł mu, jego zdaniem, pomysł tak genialny, że nawet wymyślenie Blitzkriegu nie mogło się z nim równać. Powstał, narzucił marynarkę i w niespotykanym u niego pośpiechu chwycił za telefon.
- Halo? Ercole? - zaczął, a głos jego wyraźnie zdradzał ekscytację. - Wyjeżdżaj z tego garażu. Zabawię się w Szwajcarii.
Nadpobudliwy dyktator klasnął w dłonie i odłożył słuchawkę, kiedy zyskał potwierdzenie szofera, że ten zbiera się. Dopiął odzienie, przeliczył pieniądze w wyjątkowo napchanym portfelu, a później w podskokach wybył ze swojej izby, trzaskając drzwiami. Zbiegł na dół po schodach do miejsca, gdzie już czekał na niego samochód. Szofer otworzył mu drzwi i przywitał się uprzejmie. Mussolini zajął miejsce na tylnym siedzeniu.
- Co tym razem, wodzu? - zapytał Ercole Boratto, zaufany szofer, który zdobył się nawet na nutkę śmiechu w głosie.
Znał Benito. Wiedział, że chodzi o dziewczynki.
- Zapragnąłem urozmaicenia. Wszakże ile można smakować Włoszek? - powiedział wódz, poprawiając zmiętą marynarkę. - Odwiedzę szwajcarski dom publiczny. Podobno najlepsze są w Zurychu.
Szofer przytaknął. Od tego zaczęła się dość długa podróż z przystankami we włoskich hotelach, gdzie Mussolini sypiał anonimowo, aby nie robić rozgłosu, chociaż dzięki jego charakterystycznej twarzy i małej dyskrecji, kilku obywateli dziwiło się, widząc wodza w niezapowiedzianej podróży. Trasa została pokonana bez przeszkód. Dotarli do neutralnego Zurychu. Szofer zaparkował pod wysokiej klasy hotelem i został przy recepcji, aby uregulować rachunki, natomiast Benito udał się na piętro. W przydzielonym pokoju wyperfumował się, przyodział też czyste ubranie z walizki. Wyjrzał za okno i patrząc na zuryską panoramę, z impetem klasnął w dłonie.
- Tego mi było trzeba - powiedział sam do siebie. - Zapewne się odprężę.
Po kilku minutach podziwiania widoku miasta z hotelowego okna dyktator usłyszał donośne pukanie. Bez zastanowienia podszedł do drzwi, krzycząc:
- Kto tam?
Ercole już chciał odpowiedzieć, że hipopotam. Powstrzymał się jednak, ponieważ mimo koleżeńskich stosunków, które łączyły go z faszystą, nadal czuł wobec niego respekt.
- Ercole Boratto - odparł głośno. - Melduję, że wszystko załatwione. Kiedy wódz zechce wyruszać? Jestem gotowy na rozkazy.
Pomiędzy framugą a dębowymi drzwiami pojawiła się pulchna twarz dyktatora.
- Ty się jeszcze pytasz? - Wyszedł i klepnął szofera po plecach tak mocno, że ten aż syknął. - Wyjeżdżamy natychmiast!
Wsiadł do auta i już ich nie było. Po drodze do miejsca docelowego wstąpili do kantoru, aby faszysta wymienił pieniądze. Szofer, kierując się wskazówkami Włocha, zawiózł ich na skraj miasta bankierów. Tam wysiadł tylko Benito. Ercole zaczekał w samochodzie. Bwnito wkroczył do skrytego w niszy kawałku budynku, a w środku przywitały go ostre barwy i młoda blondynka prężąca się za ladą recepcji.
- W czym mogę pomóc? - zapytała, wdzięcznie wachlując długimi, kruczoczarnymi rzęsami.
Benito przybliżył się, oparł ręce o ladę i zaczął rozmawiać, a blondynka zaprezentowała mu katalog dostępnych typów dogadzania. Nagle z zamyślenia wyrwał faszystę głos - dziwnie znajomy, delikatny, chociaż w tej chwili jakby zapłakany, łkający rzewnie. Odwrócił się i zamarł.
- Fe-li-li-ci-a-a-no?! - Słowo z trudem przeszło przez jego masywne gardło.
Włoszek pędził przez korytarz usłany wściekle różowym dywanem. Płakał. Na widok wodza zatrzymał się jednak i wskazał za siebie. Zanosząc się od płaczu, wykrzyknął:
- Weźcie go ode mnie! Pociągnął mój loczek!
Z mroku korytarza wyłonił się gruby mężczyzna odziany jedynie w ręcznik przepasany na biodrach. Machał ręką, jakby chciał uderzyć kulącego się Włoszka, jednak ku uldze dyktatora mężczyzna zatrzymał się, nie przechodząc do rękoczynów.
- Ja zapłaciłem - syknął gniewnie. - Nie dał się dotknąć, więc żądam zwrotu.
Benito wymienił skołowane spojrzenia z recepcjonistką. Bez namysłu wyjął portfel.
- Zapłacę podwójnie, ale zabieram go stąd. - Zaczął przeliczać banknoty. - Na ile wyceniono usługę?
Facet już chciał podać kwotę, kiedy kobieta o obfitym biuście przerwała mu.
- Nie może pan tak po prostu... wziąć sobie naszego pracownika - zauważyła. - Widzę jednak, że posiada pan wiele banknotów, dlatego jestem skora zawołać szefa w celu negocjacji.
Wtedy właśnie Mussolini poczuł, że Włoch chowa się za jego plecami przed gniewnym gejem. Pogładził go po włosach.
- Chętnie porozmawiam - powiedział do młodej kobiety, a później odwrócił się w stronę personifikacji. - Feliciano, niech mnie dunder świśnie!
Ten otarł łzy rękawem.
- Przepraszam, Benito. - Ukrył twarz w dłoniach. - Przepraszam wszystkich.
Faszysta nie widział sensu kontynuowania tej rozmowy tutaj. Czekał, aż przybędzie koordynator tej całej szopki. W końcu przyszedł on - blondyn z przydługimi, lecz dobrze ułożonymi włosami, w białej koszuli, o przenikliwym wzroku i zielonych oczach. Stanął przed pulchnym Włochem, zlustrował wzrokiem pieniądze, które trzymał.
- Chcesz dać tyle za tego bezużytecznego chłopaczka, który pracować się boi? - zapytał po włosku z nutą kpiny. - Tylko na tym zarobię i oszczędzę sobie nerwów, bo nie sądziłem, że okaże się tak trudny do przysposobienia.
Benito potwierdził. Szwajcar wyciągnął rękę po pieniądze. Dostał je. Odszedł, a Benito wziął zapłakanego Feliciano do auta.
- To Włochy? - Ercole wyglądał na zaskoczonego.
- Tak, Feliciano - potwierdził.
Do hotelu dojechali w milczeniu. Benito zabrał Włocha do swojego pokoju, usadowił go na łóżku i liczył na wyjaśnienia, ten jednak milczał.
- Nie wiem, co tam się zdarzyło, ale jestem prawie pewien, że Ludwig maczał w tym palce - zaczął Mussolini, kiedy uznał, że młodszy nie zamierza się wypowiadać. - Zawsze taki gadatliwy, a teraz mowę odjęło...
Feliciano wstał, czego Benito się nie spodziewał. Dyktator postąpił krok w tył.
- Nie mieszaj w to Ludwiga. - Zmarszczył brwi.
Benito chciał w to wierzyć, ale nie mógł. W głowie miał już tysiąc czarnych scenariuszy. W jednej chwili zebrała się w nim cała determinacja. Podszedł do Włocha i stanowczo złapał go za podbródek.
- Mów natychmiast! - wrzasnął. - Powiedz mi wreszcie prawdę!
Feliciano drżał. Strach nie pozwolił mu się dłużej opierać.
- Podobno sprzedał mnie, ale ja nie wierzę, ponieważ... - Benito rozluźnił uścisk. - Ludwig mnie kocha.
Z piwnych oczu Włocha poleciały rzewne łzy. Benito puścił. Teraz narosło w nim uczucie współczucia dla tego zagunionego, skrzywdzonego stworzenia, za jakie uważał Włochy. Starał się objąć go ramieniem, ale ten odepchnął go.
- Feliciano, Feliciano - westchnął ciężko. - To nie jest miłość.
I wtedy personifikacja Włoch Północnych opuściła pomieszczenie. Nie wierzył w złe intencje Ludwiga. Nazajutrz rano cała trójka udała się w drogę powrotną na półwysep w kształcie kozaka. Feliciano jednak nie odezwał się ani słowem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top