23. Księżycowy motyl

🌸 Perspektywa Leili 🌸
Sonreir_K

Po długim i bardzo intensywnym zresztą dniu, w końcu powróciliśmy do willi.

Moją duszą dalej targały nieprzyjemne emocje, lecz nie były one już tak intensywne jak wcześniej. Wszystko dzięki bliskości Reesa. Miłość, którą obdarował mnie brunet, była kojącym lekarstwem na wszystkie przeciwności losu. Była darem, który w końcu należało ogłosić światu.

W nastałych okolicznościach – gdy moi rodzice znali już ciężką do pojęcia prawdę – nie widziałam innej opcji, niż zaznajomienie naszych najbliższych z faktem, iż Raeesa i mnie nie łączyły już jedynie przyjacielskie stosunki, lecz od pewnego czasu także partnerskie. Należało w końcu uświadomić wszystkich domowników, iż wspólnie tworzyliśmy jedność, która traktowała swój związek na tyle poważnie, iż w przyszłości planowała pod małżeńską przysięgą, przyrzec sobie wieczne zjednoczenie. 

— Muszę wyznać jej prawdę — rzuciłam, obserwując Josephine zza szyby sportowego auta. 

Już dawno rozważałam przeprowadzenie z Josie szczerej, całkowicie pozbawionej złudzeń rozmowy, lecz gargantuiczny strach nie pozwalał mi w jej obecności wypowiedzieć nawet krótkiego – wskazującego na moją relację z Ra – słowa. 

Musiałam przyznać – bałam się. 

Zawsze uważałam się za osobę niezwykle odważną, lecz nastałe okoliczności przekonały mnie, iż w rzeczywistości nie byłam walecznym wojownikiem, lecz tchórzem, który poległ zanim zdołał wejść na pole bitewne i rozpocząć bój. 

Z obawy przed rozpadem naszej długoletniej przyjaźni, unikałam tematu związku z Raeesem, niczym ćma ognia – co było niewyobrażalnie wielkim wynaturzeniem. W końcu ćmy nie zwykły oddalać się od źródeł światła, lecz krążyły wokół niego, jak oszalałe, nie bacząc na, pochłaniający ich skrzydła, ogień. 

Podobno nocne motyle zwykły kojarzyć się śmiertelnikom ze śmiercią. Te piękne, księżycowe istoty według wielu źródeł "odzwierciedlają ludzką duszę, która całkowicie uwolniona od trosk ziemskiego padołu, wzlatuje ku niebu, gdzie czeka na nią nowy początek – wieczne życie".

Gdybym pokusiła się o stwierdzenie, iż utożsamiałam się z, będącym symbolem odrodzenia, szczęścia, miłości i wolności, motylem – skłamałabym. Zważając na okoliczności, nie byłam zapierającym dech w piersiach stworzeniem, które symbolizowało nadzieję na lepsze jutro, lecz zmierzającą wprost do ognia ćmą, która nie mogła spłonąć. Nie, gdy moja dusza przez pozbawione realizmu teorie Josie, których zresztą nie odważyłam się wykluczyć, nie była w stanie zaznać spokoju. 

O uszy obiło mi się kiedyś stwierdzenie, iż "każda niedopowiedziana prawda jest początkiem kłamstwa". W pełni się z tym zgadzałam. 

Mój brak szczerości względem Josie, jej dziwnych teorii, ale także osób, które darzyłam miłością, z czasem przerodził się w kłamstwo, które niekontrolowanie rosło, osiągając gargantuiczny wręcz rozmiar. Należało w końcu podjąć w tym zakresie działania, które na celu miały przeistoczenie bujd w bolesną dla wielu – lecz słuszną – prawdę. Musiałam coś zrobić, zanim nie doszliśmy jeszcze do najgorszego z prawdopodobnych meritum – rozpadu pięknej relacji, którą od dziecka tworzyłam i pielęgnowałam wraz z Josie.

— Muszę porozmawiać z Josie — rzuciłam przejętym tonem. — Trzeba wyznać wszystkim prawdę. Już czas — dodałam, pełnymi zestresowania oczyma obserwując sylwetkę blondynki. 

— Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Josie nie przyjmie tego dobrze — rzucił czule. Chciał, bym miała świadomość, iż rozmowa ta mogła być trudna zarówno dla mnie, jak i dla Josie, a co najważniejsze – niekoniecznie musiała kończyć się szczęśliwie. 

— Wiem — przyznałam.

W obliczu kłamstwa, które zrodziło się poprzez ukrywanie prawdy, nie spodziewałam się nawet łagodnego przebiegu dyskusji. Mój umysł produkował przeróżne scenariusze – jedne lepsze, inne gorsze, lecz każdy łączył jeden, bardzo niemiły aspekt – tragizm. Wszystkie zrodzone przez mą wyobraźnie wizję "happy endu" w rzeczywistości nie miały żadnego związku ze szczęściem. Dramatem, lamentem, rumorem i wzajemnym rzucaniem swych racji – tak, z radością – niestety nie.  

— Może tego nie tolerować, ale musi to zaakceptować. 

Takie były właśnie realia. Nawet jeśli Josie nie przyjęłaby mojej nowiny dobrze, niestety – oczywiście dla Josephine – nie miała ona wpływu na mój związek, a co za tym szło, Josie – chciała czy też nie – musiała zaakceptować moją relację z Ra i przede wszystkim zacząć podchodzić do Raeesa z należytym szacunkiem. Tego – na nieszczęście Josie – wymagały od niej okoliczności oraz nasze bliskie stosunki. 

Wysiadłam z ferrari. W niesamowitym stresie udałam się do Josie. Dziewczyna przywitała mnie z uśmiechem, który – zdawało mi się, iż był tylko, przywdzianą na potrzeby spektaklu, maską – informując, iż w nasze skromne progi dołączyć miała jej znajoma. By przybliżyć mi barwną osobowość nowej lokatorki, Josephine zdecydowała rozpocząć, opisujący dziewczynę, monolog. Niestety, z jej pełnej entuzjazmu wypowiedzi nie zdołałam wynieść zbyt wielu szczegółów. Mogłabym wręcz rzec, iż nie zapamiętałam z niej dosłownie niczego, ponieważ mój umysł pochłonięty był związkiem z Ra oraz nieprzyjemną rozmową, którą planowałam przeprowadzić z Josie. 

— A tobie jak minął dzień? — Jej nagłe pytanie sprawiło, iż otrzeźwiałam.

Na końcu języka miałam tylko dwa tematy – mój związek z Raeesem oraz zaręczyny. Traf – lub przekleństwo – chciał, iż wyścig słów wygrała ta bardziej skomplikowana sprawa, do której zdecydowanie należy dojrzeć. 

— Otrzymałam propozycję zaręczyn — rzekłam. 

Właśnie wtedy – gdy ziemię otuliła niezręczna cisza, a w lazurowych oczach Josephine połyskiwały, sugerujące niepojętość sytuacji, iskry, które domagały się wyjaśnień – zrozumiałam, że planowana przeze mnie rozmowa, mogła być trudniejsza niż z początku zakładałam. 

W tej niezwykle niewygodnej dla każdej ze stron chwili, przypomniały mi się słowa Raeesa, które ten skierował do mnie dość niedawno, gdy podobnie jak dziś, miałam przeprowadzić z Josie trudną rozmowę. 

"In vino veritas."

"W winie prawda" — powtórzyły moje niespokojne myśli. 

Gdy postanowiłam uświadomić Josephine o romansie z Nicolasem, nie skorzystałam z dobrej rady Raeesa, który za wszelką cenę starał się mi pomóc. Był to duży błąd, którego nie mogłam znów popełnić. Nie, gdy wiedziałam, z jak potężnym przeciwnikiem przyszło mi się zmierzyć w dyskusji, która – na moje nieszczęście – zbliżała się naprawdę wielkimi krokami.

— Chcę z tobą porozmawiać. Na osobności — wyznałam szczerze, z doświadczenia wiedząc, iż jedynie prawda w tych niesprzyjających okolicznościach, była w stanie nas wyzwolić. 

Na moje słowa odpowiedziała głucha cisza. 

Nie pojmując tego nagłego bezgłosu, skupiłam swe spojrzenie na akwamarynowych oczach Josie, licząc iż za pomocą niebieskiego zwierciadła, zdołam dostać się do najmroczniejszych czeluści duszy blondynki, by uratować ją z mroku, który sprawił, iż Josie nagle stała się niema. Niestety delikatne wnętrze mojej przyjaciółki było pilnie strzeżone przez strażników. Zamknięte na parę spustów i niedostępne dla kłamców. Niedostępne dla mnie. 

Zważając na okoliczności i deklarację, którą nieprzemyślanie raczyłam podzielić się z Josephine, uznałam iż rozmowa, którą chciałam przeprowadzić z przyjaciółką, nie mogła dłużej czekać. Całym sercem pragnęłam mieć już tą – zapewne mało przyjemną – dyskusję za sobą, dlatego przerywając bezszelestną ciszę, zaproponowałam Josie spotkanie w kręgu ognia, wierząc, iż piękno otaczającej nas dookoła natury, pomoże dwóm nieposkromionym żywiołom zachować spokój na tak długo, jak tylko było to możliwe. 

Czułam, iż jakaś cząstka mnie nie była jeszcze gotowa na całkowitą szczerość, do której ostatnimi czasy w istocie trudno było mi się zdobyć, dlatego wyszłam, z kierowaną do Josie, propozycją spotkania w ogrodzie za kilka minut, tak bym w ciągu tych parunastu sekund zdołała zarówno psychicznie, jak i fizycznie przygotować się na najgorsze – ostrą wymianę zdań, która zapewne – zważając na okoliczności – była nieunikniona. 

Zainteresowana tą inicjatywą dziewczyna, oczywiście przystała na moje słowa. Po jej dociekliwej minie wnioskowałam, iż nie mogła doczekać się, związanych z informacją o zaręczynach, wyjaśnień. Cóż... Ja niestety nie mogłam pochwalić się takim entuzjazmem, ponieważ najzwyczajniej w świecie – nie pałałam nim. Jak nigdy, czułam niechęć do rozmowy, którą przeprowadzić miałam z najlepszą przyjaciółką. Brzmiało to nie tylko śmiesznie, lecz i niepokojąco, ale właśnie taka była prawda. Przez władający moją duszą strach, czułam niechęć do konfrontacji, która niestety była nieunikniona. Chciałam czy nie, musiałam pogodzić się z tym faktem i podejść do wyznania, jak na wojownika przystało – dzielnie. I choć dobrze nie władałam mieczem, z dumą mogłam pochwalić się inną, bardzo przydatną zresztą umiejętnością – niezawodnym umysłem i inteligencją, która podpowiadała mi, iż słynne słowa "in vino veritas" należało w końcu wziąć sobie do serca. 

Tak też zrobiłam. 

Zdecydowałam się na niezwykle śmiały ruch – zmusiłam rozum do współpracy z sercem, a wiadomo było, iż takowy czyn nie zaliczał się do łatwych. 

By rozmowa z Josie przebiegła płynniej, wraz z Raeesem udałam się do naszej domowej piwniczki, w której zwykliśmy trzymać wyśmienity alkohol. 

Na tak wyjątkową okazję, wybrałam równie wyjątkowy trunek. Butelka Ducru-Beaucaillou z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku zdawała się idealna na dosłowne przełamanie lodów. Raees podzielał w tej kwestii moje zdanie. Nim odeszłam, chłopak pomógł mi jeszcze przygotować kieliszki oraz wiaderko, w którym zimne kostki lodu schładzać miały, wypełnione czerwonym winem, szkło, tak by nasze gorące podniebienia mogły się nieco ochłodzić w przerwie od ostrych słów, na które byłam całkowicie gotowa. 

— Powodzenia, Mia Dea. — Usłyszałam tuż przed opuszczeniem ciemnych ścian willi. 

Niewinne "powodzenia" wypowiedziane z ponętnych ust Raeesa, było niezwykle urokliwym gestem, który planowo miał podnieść mnie na duchu. Oczywiście zrobił to, lecz zdecydowanie większych pokładów odwagi dodało mi niesamowicie urocze, delikatne muśnięcie, które złożyły na mym czole namiętne wargi bruneta. 

Nie posiadając całkowitego przekonania o powodzeniu misji, udałam się na pole bitewne. Doskonale znałam, występujące w takowych bojach, ryzyko. Szanse na zwycięstwo wynosiły ponad pięćdziesiąt procent dla każdej ze stron konfliktu. Mogłam więc ponieść spektakularną porażkę, lub radować się zwycięstwem. Oczywiście porozumienie stron sporu było jedną z najlepszych opcji, na którą byłam skora się zdobyć, lecz mentalne podpisanie paktu ugody nie zależało jedynie ode mnie. Stanowisko Josie w tej sprawie również miało znaczenie i niestety – sugerując się morderczym spojrzeniem, które ta posyłała mi spod przysłowiowego byka – odnosiłam wrażenie, iż nastawienie Josie nie było pozytywne, a co się z tym wiązało – mogłam zapomnieć, iż istniało coś takiego jak biała flaga pokoju.

Nie chcąc dłużej zwlekać z wyznaniem Josephine prawdy, przełknęłam ślinę, pozbywszy się jednocześnie ogromnej guli z gardła. Gdy w przełyku nie czułam już uniemożliwiającej mi mowy kuli – w końcu przemówiłam, rozpocząwszy tym samym wymianę zdań, w której zaiste nawet ja nie spodziewałam się, tak poruszających obydwie strony konfliktu, słów.  

— Ja i Raees... — rzekłam drżącym głosem, po czym zamilkłam. 

Z zaangażowaniem obserwowałam zaciekawiona twarz Josie, pragnąc wyczytać z niej jakiekolwiek emocje. Lazurowe oczy dziewczyny płonęły. Widniejący w tęczówkach Josie ogień, za pomocą magii, wypełniał moją duszę żarem. Czułam, jak moje wnętrze płonęło. Pożar, który wybuchł wewnątrz mnie, sprawiał, iż temperatura mojego ciała – za pomocą rzucanej wzrokiem przez Josie, klątwy – wzrastała, a powstały przez płomienie dym, przyczyniał się do intensywnych trudności z oddychaniem. Byłam pewna, iż musiałam podjąć ostateczne działania. Musiałam wyznać Josephine prawdę, zanim moje płuca w pełni wypełniły się dymem, oddech stał się ociężały, a obraz mętny.

Przez chwilę zastanawiałam się, jaki sposób na oświadczenie Josie szokującego newsa był najlepszy, aż nagle... Oświeciło mnie. Na to nie było sposobu. Była tylko szczerość i to właśnie prawdą należało się kierować podczas tej niestandardowej rozmowy. 

— Jesteśmy parą. — Choć słowa te ledwo przeszły mi przez gardło, w końcu zostały wypowiedziane. 

Teraz już mogłam bez skrupułów rzec, iż ćma była, odzwierciedlającym moją duszę, księżycowym motylem. Pragnąc zaznać wiecznego spokoju, podjęłam śmiałą decyzję – wkroczyłam w płomienie prawdy, niczym wlatująca do ognia ćma, pozostawiając za sobą pewien etap, by szczęśliwie móc zacząć kolejny. 

Po mojej wypowiedzi w ogrodzie nastała niefortunna cisza. Mój zmysł słuchu odbierał od świata przeróżne bodźce. Wyraźnie słyszałam szum oceanicznych fal, trzepot ptasich skrzydeł, śpiew wiatry i szelest liści, lecz niestety – w całym tym muzycznie bogatym zestawieniu, do moich uszu nie docierał dźwięk, którego najbardziej oczekiwałam – głos Josephine. 

Doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, iż moje wyznanie nie należało do wybitnych zaklęć, lecz do przekleństw, ale nie sądziłam, iż nałożona na moje słowa klątwa, sprawi, że Josephine nagle stanie się niema.

Przerażona nastałą między nami ciszą, zdecydowałam się przemówić. Wtedy też Josie postanowiła, iż czas, który miałam poświęcić na wypowiedź, nie należał do mnie, lecz do niej. 

— Nie rozumiem. — W końcu obdarowała mnie swym – niestety – nie anielskim tonem. 

Nie pojmowałam, jak można było nie rozumieć tego komunikatu. Przecież jego przekaz był jasny. Moje słowa nie były zawiłe. W tym krótkim, ale trafnym sformułowaniu w najprostszy z możliwych sposobów poinformowałam Josie, iż Raees nie był już tylko moim przyjacielem, lecz od niedawna również życiowym partnerem. Sądziłam, że mój komunikat był zrozumiały na tyle, by nie zagłębiać się w temat i nie musieć wszystkiego szczegółowo objaśniać. Niestety, myliłam się. Wypowiedź Josie była na to nieskalanym dowodem. Była również początkiem szeregu różnych domysłów, z których mogłam wytypować dwie najbardziej prawdopodobne – według mnie – możliwości. Otóż albo Josie była w tak wielkim szoku, iż naprawdę nie potrafiła zinterpretować mych słów, albo realnie nie chciała ich rozumieć w sposób, który próbowałam jej przekazać. Opcje były dwie i na pewno któraś z nich nosiła miano słusznej.

— Kochamy się, Josie — wyjaśniłam. — Może to być dla ciebie szokujące, ale...

— Nie — przerwała mi. 

Czyżby swoją wypowiedzią właśnie sugerowała, iż nasza miłość nie była prawdziwa? 

A może w ten właśnie sposób chciała poinformować mnie, iż nie tylko nie akceptowała mojego nowego związku, lecz także go nie popierała?

Powstałych, przez jej nagłe słowa, pytań zrodziło się w mym umyśle naprawdę sporo. I choć zdawać się mogło, iż każde posiadało inną odpowiedź, w rzeczywistości sformułowanie to nieco odbiegało od prawdy. Choć pytań było wiele, odpowiedź na wszystkie była tylko jedna.

— Ty go kochasz, Leila — walnęła, pewnym przekonania tonem. W tej kwestii miała rację – darzyłam go szczerym uczuciem, lecz w pozostałych – myliła się. — Ra jest narcyzem, a ty tylko rzeczą do zaspokojenia jego potrzeb. 

Należało przyznać – zamurowało mnie. 

Choć bardzo chciałam pojąć wykazywaną przez Josephine agresję i niechęć, nie potrafiłam. Próbowałam usprawiedliwić ją szokiem, powiązaną z odwlekaniem prawdy, złością i faktem, iż Raees nie zwykł traktować kobiet poważnie, lecz moje próby nie przyniosły upragnionego celu. Choć chciałam zrozumieć przekaz Josie – nie mogłam pojąć, jakim cudem Josephine śmiała rzec, iż byłam dla Raeesa jedynie nic niewartym przedmiotem do zaspokajania jego potrzeb. Osobiście nigdy nie czułam się, jak spełniająca jego pragnienia rzecz, lecz jak wyjątkowa kobieta, którą ten dopuścił do swego serca, pozwalając rozniecić w nim pożądanie, namiętność i miłość. Wbrew temu co sądziła i głosiła Josie – nie byłam pionkiem w jego grze, lecz celem, do którego przez całe życie dążył. 

— Sama mówiłaś, że dla Ra cały świat jest teatrem, a dziewczyny marionetkami, którymi może się bawić. — Fakt. Moje usta kiedyś wypowiedziały te słowa, lecz było to dawno – zanim Raees przeszedł mentalną przemianę. Przywoływanie tej wypowiedzi było bardzo nie na miejscu, zważywszy na fakt, iż dosłownie przed momentem uświadomiłam Josie, że Ra się zmienił i obdarzył kogoś najszczerszym z możliwych uczuć, na które wcześniej – prowadząc życie casanovy – zapewne nie miał chęci się zdobyć. — Ra nie może kochać i nie jest zdolny do ustatkowania się. — Bezczelnie podważała moje słowa. — Narcyz...

— "Miłość wymaga narcyzmu", Josie — zacytowałam Samuela Becketta, z doświadczenia doskonale wiedząc, iż słowa te były prawdą. 

Jak mitologiczny Narcyz uwielbiał swe odbicie, tak my ubóstwialiśmy siebie. Nasza fascynacja, podobnie jak podziw Narcyza do osoby, którą ten widział w wodnym zwierciadle, przerodziła się w miłość. Wielka historia zauroczenia, choć umieszczona w innych ramach czasowych – według przepowiedni – posiadała podobne zakończenie. Dwie zakochane w sobie dusze były zdolne przepaść. Umrzeć, pochłonięte próżnością niczym grecki Narcyz, byle tylko ostatnim, co zdołają ujrzeć ich oczy, były twarze najdoskonalszych z kochanków – nasze twarze. 

— Nie, Leila. Miłość wymaga przezwyciężenia narcyzmu, wsparcia, wierności i dyscypliny — poprawiła mnie, sądząc, iż miała w tym temacie pełną rację. Niespodzianka – nie miała. O ile w innych punktach odniesienia mogłam się z nią zgodzić, tak w kwestii narcyzmu uważałam, iż wspólne uwielbienie nie psuło, lecz wzmacniało związek. Budowało więź i stwarzało piękną relację, która – wbrew temu, co sądziła Josie – opierała się na wsparciu, wierności i dyscyplinie. — Wiem, że mu ufasz, ale Ra jest manipulantem.

Nie dowierzałam w jej pełne oszczerstw słowa. O Raeesie można było powiedzieć naprawdę wiele złych rzeczy, lecz próby zmanipulowania mnie, pod żadnym pozorem nie przypisałabym do jego życiowych osiągnięć. Owszem – Raees nigdy nie był aniołkiem, lecz tak samo jak nad jego przystojną głową zabrakło złocistej aureoli, tak samo mogłam przysiąc, iż potęga Ra nie była czerpana z wykorzystywania mnie do indywidualnych celów mężczyzny, manipulowania i wiążącego się z tym – przyzwolenia w błędną wiarę, iż sprawowałam pełną kontrolę nad własnym życiem i losem, lecz przyswajana była z miłości. Naszej miłości. 

— Ra potrafi oczarować kobietę, ale ty Leila jesteś zbyt inteligentna, żeby być pacynką w jego teatrze. Otwórz oczy. Dobrze wiesz, że mam rację. — Ton, którym wypowiedziała te słowa, pełen był troski. Oczywiście rozumiałam, że Josephine – jako najbliższa mi przyjaciółka – niepokoiła się stanem mojego serca z obawy, iż zostanie ono złamane, lecz w tym przypadku jej nachalna troska była zbędna. Moje serce było całe i nic nie wskazywało na to, iż planowało rozpaść się na miliardy małych kawałków. 

Jak napisał Ben Sweetland: "Martwienie się w żaden sposób nie rozwiąże sprawy, o którą się martwisz". Było to idealne podsumowanie sytuacji, z którą przyszło nam się zmierzyć. Josephine zamiast zamartwiać umysł kwestią, nad którą nie miała żadnego wpływu i na starcie potępiać mój związek, powinna spróbować go zrozumieć i dopiero później – po szerszych analizach – składać możliwe obiekcje. 

— Wiem, że się mylisz — przyznałam. Było to śmiałe stwierdzenie, które wywołało na twarzy blondynki gargantuiczny wręcz szok. — Nie jestem dla Raeesa kolejną nic nie znaczącą "pacynką", którą ten może się bawić, gdy tylko najdzie go na to ochota — rzuciłam. Być może Josie nie zgadzała się z tą teorią, lecz dla mnie była ona prawdziwa. — Raees mnie kocha, Josie. Nie jestem dla niego zabawką, a kimś wyjątkowym. Kobietą, która pokazała mu, czym jest prawdziwa, bezgraniczna miłość — wyznałam wprost, co czułam. — Wiem, że się martwisz, ale on mnie nie zrani. Raees się zmienił. Nie jest już casanovą, któremu pomagałam przepędzać panienki. Stał się dojrzałym mężczyzną, który po orgaźmie nie znika, lecz zasypia i budzi się przy mnie, by wspólnie ze mną zjeść śniadanie. Nie ucieka. Jest przy mnie. Zawsze. A ja dzięki niemu czuję się szczęśliwa. 

— Sorry, Leila, ale przechodziłam przez to z Victorem. 

Miałam nadzieję, iż mój poruszający monolog, przekona Josie do zmiany nastawienia. Niestety – moja długa, pełna emocji wypowiedź została dosłownie zmiażdżona niczym niepotrzebna kartka papieru i wyrzucona do kosza, będąc zapomnianą. 

Osiem krótkich słów – tyle wystarczyło, by odebrać wyjątkowy sens, głoszonym przeze mnie, poglądom. Jednak to nie było w tym wszystkim najgorsze. Najtragiczniejszy zdawał się fakt, iż rozgoryczona Josephine w pełnych pewności słowach porównała Raeesa do Victora, który realnie – przeciwieństwie do Ra – był gargantuicznie wielkim dupkiem. Nie mogłam pozwolić na takie oszczerstwa. Nie, gdy wiedziałam, iż Raeesa zdołało odmienić uczucie, zwane miłością. 

— Raees to nie Victor. — Zauważyłam słusznie. Przytoczenie i porównanie ich osobowości w jednym sformułowaniu, nigdy nie powinno mieć miejsca. Według mnie oczywiście, bo Josie posiadała na ten temat nieco odmienne zdanie. 

— Wiadomo. Raees jest wyjątkowy i nagle przeszedł mentalną zmianę — zakpiła. Ironią losu był fakt, iż od początku naszej rozmowy właśnie to próbowałam jej przekazać. — Otwórz oczy, Leila. Ra tobą manipuluje, tak jak Vic manipulował mną. Udawał, że byłam dla niego ważna i wyjątkowa, bo chciał mnie wykorzystać. 

— Przykro mi, że spotkałaś takiego dupka, Josie. Jednak przez swoje złe doświadczenia z facetami nie możesz pakować wszystkich mężczyzn do jednego worka. 

Josephine mogła być oburzona moimi słowami, lecz takie właśnie były niepodważalne fakty. To że miała do czynienia z bezwzględnym uwodzicielem i została przez niego skrzywdzona, nie oznaczało od razu, iż miał mnie spotkać ten sam los. Raees nie był Victorem, a Victorowi daleko było do Raeesa. Josie powinna coś o tym wiedzieć, chociażby z uwagi na aspekt, iż jeden z tych mężczyzn poważnie ją zranił, drugi zaś stanął w jej obronie. Ra nigdy nie był święty, ale jedno należało mu przyznać – zawsze się o nas troszczył i zapewniał nam bezpieczeństwo, dlatego też wpychanie go do przysłowiowego wora z tą zdradziecką szumowiną było bardzo niepoprawne. 

— Ra i Victora różni tylko sposób zadawania bólu. Victor spotykał się z kilkoma dziewczynami, udając związki — przypomniała. Po sposobie jej wypowiedzi łatwo było wywnioskować, iż dalej trzymała do niego ogromną urazę, co – zważywszy na cierpienie, które zafundował jej chłopak – nie było niczym zadziwiającym. — Ra za to nawet nie chciał udawać, że mu zależy. Był na to za bardzo leniwy. Wykorzystywał i odchodził. Jak to go przedstawia?

Tak zaprezentowana sytuacja rzeczywiście nie stawiała Raeesa w dobrym świetle. Pod tym względem realnie mogłam przyznać Josie rację, lecz rolą adwokata było bronić swego diabła. I właśnie to zamierzałam zrobić.  

— Raees w przeciwieństwie do Victora nikomu nie dawał złudnych nadziei — zauważyłam. Nie mówiłam, iż co nocne romanse były przyzwoitą formą spędzania wolnego czasu, lecz między, przywołanymi przez Josephine, mężczyznami była wyraźna różnica. Jeden wykorzystywał, rozkochiwał naiwne dziewczyny i tworzył z nimi wyraźną więź, drugi zaś perfekcyjnymi technikami podrywu zwyczajnie zaciągał je do łóżka. Nie zmieniało to jednak faktu, iż obydwaj panowie postępowali źle i ranili kobiety, co było bardzo słabe. — Nigdy nie godził się na głębszą relację, aż do teraz — dodałam, mając nadzieję, iż zaznaczenie tego romantycznego faktu, przekona Josie do innego spojrzenia na sytuację. — Nie rozumiem więc, czemu nie potrafisz pojąć, że się zmienił i jest ze mną szczęśliwy, bo mnie kocha i naprawdę zależy mu na naszym związku.

— Chciałabym się z tobą zgodzić, ale nie mogę...

Co za brednie!

— Możesz, ale nie chcesz. To wielka różnica — rzekłam stanowczo, przerywając jej. Być może zareagowałam zbyt pochopnie, lecz słowa Josie... Szczerze powiedziawszy – zraniły mnie. 

— Aladdin też cię kochał? — zapytała lekko nabuzowana. Jej nagła agresja z pewnością spowodowana była faktem, iż zamiast zgodzić się z jej poglądami, szłam w zaparte, głosząc swoje. — Dlatego cię zdradził?

Przywołanie osoby Aladdina, i to w tak bezczelny sposób, było bardzo, ale to bardzo nie na miejscu. 

— Przesadziłaś — skomentowałam krótko. Byłam tak ogromnie rozczarowana postawą Josephine, iż nie miałam nawet ochoty w żaden sposób odnosić się do jej pozbawionych uczuć i wszelkich granic przyzwoitości słów. 

— Nie przesadziłam. Przechodziłaś już przez podobny związek, Leila... Właśnie z Aladdinem. — Zapierała się przy swoim zdaniu, nie pojmując, iż imię mojego byłego partnera – z uwagi na szacunek, którym podobno się darzyłyśmy – w żaden sposób nie powinno pojawić się w tej rozmowie. — Ra to uwodziciel. Takim samym gnojem był Aladdin. Nie bądź naiwna i nie daj się znów oszukać. 

— Cazzo, Josie! — Nie wytrzymałam. Tego było już za wiele! — Ty naprawdę pakujesz wszystkich mężczyzn do jednego worka. — Zauważyłam słuszny fakt. — Nie każdy facet jest jak Aladdin czy Victor. — Taka właśnie była prawda i należało przypomnieć ją Josie, bo jak widać – wyraźnie o niej zapomniała. — Inni realnie kochają, pozostawiając przeszłość za sobą. 

— Ra nie jest gotowy na takie poświęcenie, Leila. 

"Poświęcenie?!" — powtórzyłam w myśli, niedowierzając i nie pojmując, jakim cudem kobieta z duszą romantyczki zdobyła siły na głoszenie tak pozbawionych uczuć poglądów. Owszem, miłość była darem, z którym często występowało ryzyko i poświęcenie, lecz według zakochanych ludzi i Nory Roberts "w miłości żadne poświęcenie, żadne ryzyko nie jest za wielkie". Sposób wypowiedzi Josephine wskazywał na coś zupełnie innego. Według jej pewnego tonu, związek był dla Raeesa czymś, na co mężczyzna kompletnie nie był gotów. Nie zgadzałam się z tym i nie zamierzałam swym brakiem sprzeciwu w poruszonej kwestii, przyzwolić Josie na dalsze szerzenie farmazonów, gdy tak naprawdę kobieta nie znała Ra na tyle dobrze, by móc stwierdzić, na co właściwie był gotowy, a na co nie. 

— Naszą miłość nazywasz poświęceniem? — zadałam pytanie dość cynicznym tonem, nie zamierzając ukrywać, iż uważałam to za totalny absurd. 

Owszem, zgadzałam się ze stwierdzeniem, iż poświęcenie było miarą każdej miłości, lecz nie sądziłam, że oczy Josephine były w stanie postrzegać szczere, łączące kochanków uczucie jedynie jako poświęcenie, na które niektórzy nie byli zdolni. Zawsze podejrzewałam, iż jej romantyczna dusza w każdej relacji doszukiwała się przeznaczenia, o którym Josephine z entuzjazmem często opowiadała. Myliłam się. Mój związek z Raeesem był na to idealnym, wyraźnie odbiegającym od standardów Josie, dowodem, co szczerze powiedziawszy – raniło mnie. 

Pełen niesmaku i wrogości wzrok Josephine w dzisiejszym starciu Tytanów symbolizował ostry sztylet. Słowa Josie natomiast odzwierciedlały wyraźny sygnał do ataku. Kierowane przez blondynkę ostrze, z ogromnym impetem zdołało wbić się w moje serce. Na białym materiale sukni, którą dziś przywdziałam, pojawiła się czerwona – ukazująca potężne zranienie – plama. Z mojej klatki piersiowej wystawała jedynie szlachetnie zdobiona lśniącymi kamieniami rękojeść. Ból, który czułam, zdawał się wręcz niemożliwy do opisania. Gdy moje wnętrze dosłownie krwawiło, a cierpienie precyzyjnie rozchodziło się po ciele, sądziłam, że gorzej być już nie mogło. Oczywiście, myliłam się. Owszem – mogło. Przekonała mnie o tym kolejna wypowiedź Josie. 

— To nie miłość, a manipulacja — odparła patetycznie. 

Każde słowo Josephine w pojedynku, w którym główną rolę odgrywała bolesna prawda, pełniło rolę zakazanego zaklęcia, które uruchamiało zabójczy system, wprawiając w ruch, przebijający moje serce, sztylet. Posłuszne swej pani ostrze za sprawą pozbawionego litości rozkazu, wykonywało serię powolnych, okrutnych, niezwykle precyzyjnych, liczących trzysta sześćdziesiąt stopni, przewrotów. Przez ból, który niestety dane mi było doświadczyć, nie wiedziałam już, kto tego felernego dnia zadał mi więcej cierpienia – aranżujący moje małżeństwo rodzice, czy podważająca szczere intencje mojego partnera Josephine. Lecz mimo pozbawionych miłosierdzia działań moich najbliższych, dalej przekonana byłam, iż miłość należała do pięknych, połączonych z huraganem cierpienia, uczuć, które realnie potrafiło przysporzyć wielu ciężkich chwil i niewyobrażalnego bólu, lecz mimo to – przez swą ekstraordynaryjność – warte było wszelakich nieprzyjemności. 

— Kpisz sobie ze mnie — podsumowałam, równie doniosłym, pełnym powagi tonem. Miałam już dość jej lekceważących słów. 

— Nie. I nie pakuję wszystkich chłopców do jednego worka. Nick i...

Gdy dotarło do mnie to imię i pojęłam, czyja osoba została przywołana przez Josie, poczułam się zmuszona do przedwczesnego zakończenia tej doprawdy dramatycznej wypowiedzi. 

— Więc chodzi o Nicolasa... — zaczęłam. Zranione serce brata, jak widać, było ważniejsze od mojego szczęścia. Było to przykre, lecz – zważając na okoliczności – prawdziwe stwierdzenie, które Josie postanowiła podważyć. — Mogłaś od razu powiedzieć, że...

— Chodzi o twoje szczęście, Leila — palnęła, przerywając mi. Niestety – choć bardzo chciałam – nie potrafiłam uwierzyć w jej słowa. Nie po tym steku bzdur, które bez namysłu głosiła z niewyobrażalnym przekonaniem w ich prawdziwość. 

— Zrozum więc, że jestem szczęśliwa u boku Raeesa — rzekłam stanowczo. — Dobrze mnie znasz i w głębi wiesz, że Nicolas nigdy nie byłby w stanie podarować mi tego co Raees — dodałam. Taka właśnie była prawda. Nick był uroczym mężczyzną, lecz w jego ramionach nigdy nie odnalazłabym szczęścia. Josephine musiała w końcu pogodzić się z tym przykrym – w jej mniemaniu – faktem, by móc zmierzać dalej i zaakceptować to, co wymagało akceptacji. 

— Zdrady? — palnęła. Choć zdanie to było pytające, brzmiało ono jak niepodważalne stwierdzenie. 

Nie dowierzałam, iż z jej delikatnych, niczym płatki różowych tulipanów, ust naprawdę wydobywały się tak niezwykle bezduszne słowa. Raees rzeczywiście kiedyś był utożsamianym z bad boyem, dupkiem, który nie traktował związków i kobiet poważnie – z należytym szacunkiem, lecz w jego życiu nastał okres wielkich zmian, w którym sam – dobrowolnie, bez niczyjego nakazu – podjął decyzję o ustatkowaniu się. Wypalenie, iż w przeciwieństwie do Nicolasa, któremu niedawno dałam kosza, miałby mnie zdradzić, było niesamowicie impertynenckie. 

— Miłości.  

Tego – w przeciwieństwie do Josie – byłam pewna. Nicolas – choć na ogół cechował się troską, wrażliwością, czułością, lojalnością i empatią – nie mógł podarować mi szczęścia, które towarzyszyło miłości. Być może był w stanie ofiarować mi bezgraniczne uczucie, płynące wprost ze strzał Amora, lecz po incydencie, który wydarzył się między nami – ja nie byłam zdolna go przyjąć. Miałam co do tego stuprocentową pewność. 

— Zamiast porządnego chłopaka, który naprawdę cię kocha, ty wybrałaś gnojka z wielkim ego — podsumowała, przedstawiając sytuację swoim punktem widzenia. Z głosu dziewczyny wynikało, iż miała do mnie w tej sprawie wielki żal. Spodziewałam się tego, dlatego też tak długo zwlekałam z wyznaniem Josie prawdy. Liczyłam, że czas uleczy siostrzane rany. Niestety w przypadku Josephine ból nie mijał wraz z dniami, lecz nawarstwiał się. — Nie dałaś szans Nickowi i on cierpi. Przez ciebie, Leila. 

Che cazzata! Tak, słowa Josie były totalną bzdurą. 

— Chi cazzo dici? — Pod wpływem emocji zapytałam, co pierdoliły jej usta. Nie było to zbyt miłe, lecz brednie, które wygadywała, dosłownie wyprowadziły mnie z równowagi. — Non dire cazzolte. — Nakazałam jej przestać gadać bzdury. Chciałam, by w końcu zaczęła myśleć logicznie, a pełne nonsensu słowa, które swobodnie wypowiadała, niestety zamykały jej umysł, nie pozwalając mu dostrzec prawdy. — Nicolas cierpi przez własną głupotę, Josie. — Skoro wyobraźnia blondynki była ograniczona, postanowiłam otworzyć jej oczy, by w końcu ujrzała niepodważalne fakty, pojęła ich znaczenie i nareszcie zaczęła poprawnie funkcjonować. — Mógł podejść do sprawy inaczej. Może gdyby mnie nie wykorzystał, a zaproponował randkę jak każdy normalny facet, miałby jakieś szanse — przyznałam. Choć i tak z pewnością byłyby one znikome. — Za cierpienie może dziękować jedynie sobie. 

— Ra też cię wykorzystuje, a zauroczenie nim jest jak różowe okulary. Nie widzisz przez nie wad, a Ra ma ich dużo. — Miło, że w końcu przyznała, iż jej idealny brat w rzeczywistości był draniem, który wykorzystał moją nietrzeźwość w nieprzyzwoity sposób. 

— Raees mnie kocha, a ja kocham jego. — To był niepodważalny fakt.

— Tak jak kochał cię Aladdin?

Może słowa te posiadały kuriozalne brzmienie, lecz wbrew temu co uważała Josie – Aladdin mnie kochał. Czułam jego miłość i miałam pewność, iż moja osoba nie była mu obojętna. Wspólnie mieliśmy okazję tworzyć piękny – niestety nie oparty na szczerości – związek. Razem podążaliśmy drogą usłaną różami, na której niespodziewanie, zamiast aksamitnych płatków, pojawiły się ostre kolce. Tymi zadającymi niesamowity ból igłami, okazała się zdrada, której – jako szanująca się kobieta – nie mogłam mu darować. 

Jak powiedział kiedyś Johnny Depp "Jeśli kochasz dwie osoby naraz i nie możesz się zdecydować, którą wybrać, wybierz tę drugą. Gdybyś naprawdę kochał tę pierwszą, nikt drugi by się nie pojawił". Słowa te idealnie oddawały sens sytuacji. Przez cały związek sądziłam, iż Aladdin darzył mnie najszczerszym z uczuć. Myliłam się. Z pewnością czuł do mnie przywiązanie i pociąg seksualny, lecz gdyby jego miłość była prawdziwa – nigdy by mnie nie zdradził. Insynuacja Josephine, iż Raees darzył mnie fałszywą miłością, podobnie jak mój były partner, któremu – dla własnego komfortu psychicznego – przebaczyłam zdradę, lecz mimo wybaczenia, zastosowałam względem niego, jego własną broń – zrezygnowałam z naszej wspólnej przyszłości – zważywszy na moje uczucia, było więc bardzo nie na miejscu.  

— Rozumiem twoją troskę, Josie — przyznałam. Wraz z wypowiedzeniem tych słów, mój gniew niespodziewanie ulotnił się, co pozwoliło mi podejść do sytuacji nieco spokojniej. — Ale podjęłam decyzję — wyznałam. 

Stety – lub niestety – nikt poza mną nie miał wpływu na wybory, których dokonywałam. Josephine musiała pogodzić się z tym przykrym – w jej odczuciu – faktem. Im szybciej, tym lepiej, nie tylko dla jej psychicznego komfortu, lecz także naszej relacji. 

— Kocham Raeesa i chcę ułożyć sobie życie u jego boku, a ty musisz to zaakceptować. Nie każę ci tolerować naszego związku, ale byłoby niezmiernie miło, gdybyś uszanowała moją decyzję — przyznałam, będąc bardzo poruszona, płynącymi z moich ust, słowami. — Chciałam, żebyś dowiedziała się o naszej relacji ode mnie. Wiedziałam, że nie przyjmiesz tego newsa dobrze, dlatego długo zwlekałam z wyznaniem prawdy. Teraz, gdy wiesz już, że coś nas łączy, możesz śmiało potępiać nasz związek. Ja naprawdę szanuję twoje zdanie i nie mówię, że się mylisz, bo z doświadczenia wiem, że nigdy nie można mieć stuprocentowej pewności do tego, co przyniesie przyszłość, ale jeśli ofiaruje mi ból, to będę cierpiała przez własną głupotę. 

Taka właśnie była prawda. Już raz darzyłam zaufaniem nieodpowiedniego mężczyznę. Byłam boginią własnego losu i pozwoliłam, by bezpiecznie dryfujący po oceanie miłości statek, uderzył w lodową – utożsamianą z końcem relacji – górę. Niczym dobry kapitan – poszłam na dno wraz ze swoją łajbą. Na szczęście bogowie wód nie pozwolili mi utonąć. Uratowali mnie przed tragicznym końcem, przewidując mej osobie inną ostateczność. Zapoznawszy mnie z bogiem słońca, który rozświetlił otaczający moje życie mrok, liczyli, iż to u jego boku wieczność dryfować będę po złotych polach. Ufałam ich szczerym intencjom i wierzyłam w ich wizję wspaniałej wieczności. Dlatego też zaryzykowałam. Oczywiście istniało prawdopodobieństwo, iż sytuacja ze statkiem mogła się powtórzyć, a ja mogłam zostać zraniona w ten sam, bądź podobny, sposób, lecz w takich okolicznościach wina za poniesioną porażkę, leżałaby nie po stronie Josie, lecz mojej i mężczyzny, w którego bezgraniczną miłość odważyłam się wierzyć. 

— Własną głupotę. Zrozum to. Nikt nie powinien mieć wpływu na moje decyzje. Oczywiście możesz uważać, że postępuję źle, a związek z Raeesem to duży błąd. Szanuję twoje zdanie, lecz nasze bliskie relacje to mój świadomy wybór. Tylko mój. — Powtórzenie to dodało szczypty powagi oraz dramaturgii do całej wypowiedzi. — Kocham go i wierzę, że będzie przy mnie do końca życia, bo związek opiera się na zaufaniu i wierze we wspólne jutro — dodałam. Słowa te płynęły prosto z serca. Kochałam, wierzyłam i ufałam. Ofiarowałam swoje serce, w zamian otrzymując jego. I tak samo, jak on zaopiekował się moim, tak ja pełniłam pieczę nad jego. Przyjmując je w swe dłonie, wierząc, iż nasza miłość nie będzie trwała chwilę, czy osiem wcieleń, lecz całą, upragnioną przez kochanków, wieczność. 

Mój poruszający, pełen uczuć monolog tym razem nie został zgnieciony niczym kartka niepotrzebnego papieru i wyrzucony do kosza. Moje słowa – według Josie – zasłużyły na miano ważnego dokumentu, którego znaczenie nie miało sensu, a jak powszechnie wiadomo – wszystkie cenne ksero, które posiadają w swym spisie defekty, należy przyjaźnie potraktować urządzeniem, zwanym niszczarką do papieru. I właśnie to uczyniła Josie. Sprawiła, iż piękne, płynące prosto z serca wyznanie, przeszło przez niszczarkę, ostatecznie stając się jedynie nic nieznaczącymi strzępami.

— Dał ci pierścionek, ale zaręczyny nie oznaczają, że będzie ci wierny, Leila. 

— Że co? — zapytałam zdziwiona. 

Na moją twarz wkradł się gargantuiczny wręcz szok, którego nie miałam zamiaru ukrywać. Nie po tym, co usłyszałam.

— To, że dał ci pierścionek nie oznacza, że będzie ci wierny — powtórzyła. 

Wypowiadane przez Josie słowa, były beznamiętne, a jednak przepełnione cierpieniem. Były początkiem zwiastującym katastrofę.

Lazurowe zwierciadło, którym były oczy Josephine, ukazywało huragan negatywnych emocji. Ból, rozczarowanie i niemoc, przeplatały się tworząc zawiły, pozbawiony uczuć słowny wir, którego romantyczna cząstka Josie, będąc w pełni świadomą, nigdy nie onieśmieliłaby się użyć przeciwko mnie. Niestety – co można było wywnioskować po zachowaniu dziewczyny – Josephine nie myślała racjonalnie. Była pod wpływem mrocznego zaklęcia. Mojego zaklęcia. Widoczne w lazurowym lustrze emocje odgrywały rolę tła. Były jedynie drugim planem, za to ja – stałam nienaruszona w centrum, dostępnego w tęczówkach Josie, huraganu. Odbijałam się w nim niczym Narcyz na nienaruszonej tafli wody, myśląc jedynie o sobie i swoich uczuciach, a przecież jako dobra przyjaciółka powinnam skupić się również na tym, co czuła Josie. Powinnam poświęcić jej uwagę i spokojnie, bez awantur rozjaśnić jej zewsząd przepełniony ciemnością umysł. 

Właśnie to planowałam zrobić. Zapalić ugaszoną przez silny wiatr świeczkę, by jej płomień na nowo wprowadził do życia Josie radość, umiejętność prawilnego osądu oraz nadzieję – wiarę w bezgraniczną miłość, która według amorycznej strony Josie, przeznaczona była każdemu. Raees nie mógł być w tym przypadku, odbiegającym od reguły, wyjątkiem. 

______________________________________________

Ciao, Różyczki! ❤️
Według Leili i Samuela Becketta "Miłość usprawiedliwia... narcyzm. Miłość wymaga narcyzmu."
A według Was... Miłość wymaga narcyzmu, czy przezwyciężenia go?
Koniecznie dajcie znać w komentarzach, co sądzicie na ten temat! 😘
Chętnie dowiem się też, jakie emocje wywarła na Was rozmowa Leili i Josie ❤️ Spodziewałyście się tak ostrej awantury? 😈 Czy stawiałyście raczej na łagodniejszą wymianę zdań?
Czekam na Wasze komentarze, a zanim się pożegnam, napiszę jeszcze jedno – najważniejsze – pytanie ❤️
Czy przyjaciółki odnajdą nić porozumienia? 🤔
Tego dowiecie się już niebawem w kolejnym rozdziale TFL:RF! ❤️‍🔥
To bacio e vi vediamo! 💋
@Sonreir_K ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top