Rozdział 2
Jedyne, co czułam, to przeszywający mnie żal. Nie złość, nie smtutek. Najokorpniejszy w życiu żal. Mimo piekących oczu i wszystkiego, co jeszcze ciągnęło mnie w depresję, desperacko próbowałam chwycić czegokolwiek - byle bym była pewna, że nie siedzę na tyłku, czekając na dalszy ciąg wydarzeń. Po prostu zająć czymś ręce. I znaleźć go. Tak, to był mój największy cel. Nic innego się nie liczyło. Tylko Charles Greenheart. Tylko i wyłącznie on.
Środek jesieni. Liście spadają, tworząc przepiękny obraz. Może i jeszcze tydzień temu się uśmiechnęła, widząc rozwój mojej ulubionej pory roku. Teraz ucieszyłby mnie widok Charlesa.
Nawet nie zauważyłam, kiedy przystanęłam, żeby po prostu popatrzeć i wciągnąć do płuc trochę powietrza, które pięknie pachniało po deszczu. Słyszałam tylko szum wirujących liści i czyjeś kroki zza pleców.
- Meredith? Wszystko w porządku? - Usłyszałam głos mojej siostry, która położyła mi dłoń na ramieniu.
Pokręciłam lekko głową, starając się pozbyć mrocznych przemyśleń. Poczułam, jak samotna łza spływa mi po policzku.
Cassie stanęła przede mną. Po jej minie wywnioskowałam, że wyglądam jak obraz nędzy i rozpaczy. Siostra pokręciła głową z dezaprobatą, przy czym złote loki obijały się o jej twarz.
Cassandra - pomimo tego, iż miała tylko dwanaście lat - wyglądała dużo dojrzalej ode mnie. Jej włosy połyskiwały radośnie, aż żal było na to patrzeć wobec obecnej sytuacji. Miała na sobie szarą sukienkę do kolan i czarne kalosze, co przy moim ubraniu wyglądało naprawdę świetnie - bo ja założyłam dżinsy i trampki, które już dawno zdążyły przemoczyć się w kałużach.
Poza samym wyglądem, Cassie miała naprawdę mocny charakter. Często pod tym względem porównywałam ją do Albusa Dumbledore'a z serii książek o Harrym Potterze - inteligentna i pomocna, ze starczym poczuciem humoru. Było jednak w niej coś z małej, uroczej i naiwnej dziewczynki. Czułam potrzebę chronienia jej przed wszelkim złem, jakie kiedykolwiek miałoby ją spotkać. Nie chciałam, by skończyła jak Charly.
Siostra podała mi chusteczkę, a ja wytarłam nią oczy.
- Przepraszam. To tylko chwilowa załamka - stwierdziłam, siląc się na uśmiech.
- Meredith. - Spojrzała na mnie poważnie, ale z czułością. - Wiem, że to wszystko cię przytłacza. Pewnie tak samo bym się czuła, gdybym straciła Lloyda. Przepłakałaś już kilka nocy, więc najwyższa pora, by wziąć się w garść. Słuchaj, zanim tu przystanęłyśmy, prowadziłaś mnie dokądś.
Przez ostatnie zdanie cała rzeczywistość uderzyła we mnie ze zdwojoną siłą. Szukamy Charlesa. Idziemy w jego ulubione miejsce.
Pociągnęłam Cassie za rękę i pobiegłyśmy w stronę jednego z największych lasów w Ninjago. Razem z Charlym ciągle się tam wałęsaliśmy, wspinaliśmy na drzewa i leżeliśmy na łące, która znajdowała się pośrodku gąszczu, jakby była jego sercem.
Gaj był ogromny i wędrówka przez niego zajęłaby nam dwie godziny - bo to, do czego zmierzałam, znajdowało się za nim.
Była jednak sobota rano. Miałyśmy dużo czasu i wiem, że Cassie zrobi wszystko, by mi pomóc.
Spacerowałyśmy więc przez las. Moja siostra była w słabej formie fizycznej, ale nie narzekała. Uwielbiałam u niej tę cechę charakteru - dostosowanie się do okoliczności. Coś, co przydałoby się każdemu, a w szczególności mnie.
Mijałyśmy drzewa, które doskonale pamiętałam. Każdy krzaczek i kamyczek przypominał mi o Charlesie. Naprawdę mało brakowało, bym usiadła na tej brudnej trawie i zaczęła płakać z myślą, że już być może nigdy go nie zobaczę i nie usłyszę jego śmiechu. Na nogach utrzymywała mnie jednak obecność Cassie. Już kilkakrotnie w tym tygodniu rozpadałam się na jej oczach, a to ona była tą, która mnie składała. Nie mogę sobie pozwolić, by to kiedykolwiek się powtórzyło. Jestem jej starszą siostrą - to ja powinnam pomagać jej. Niestety, jest na odwrót.
Po godzinie marszu doszłyśmy do łąki. Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam. Rosło na niej mnóstwo kwiatów, których nazw nigdy nie potrafiłam zapamiętać, ale uwielbiałam je. Trawa była bardzo niska, więc wciąż można się na niej wygodnie położyć - jednak teraz, po deszczu, nie zalecałabym. Nareszcie mogłyśmy zobaczyć niebo, które było już całkowicie pozbawione chmur.
Na samym środku była ustawiona ławka. Mama kiedyś mi mówiła, że kiedyś urządzano tu pikniki i spotkania rodzinne, jednak wszyscy zapomnieli o tym miejscu - ławka była więc brudna i roiło się na niej od robaków.
Cassie głośno wypuściła powietrze i oparła ręce na kolanach. Wiedziałam, że jest zmęczona, ale nie chce się przyznać. Ja też musiałam odpocząć, więc usiadłam na nieco mokrej ławce. Widząc, że moja siostra nie chce brudzić sukienki od taty, zdjęłam bluzę i położyłam ją obok mnie, by Cassie mogła wygodnie usiąść, co po namowie zrobiła.
- Daleko jeszcze? - zapytała nieśmiało. Z zaróżowionymi policzkami i mokrym czołem wyglądała zabawnie, ale nie odważyłam się roześmiać. Dziwnie by mi było to robić po tygodniu przesiąkniętym żalem.
- Jesteśmy dopiero w połowie drogi - odpowiedziałam spokojnie. Oparłam się łokciami o stół i zauważyłam coś, czego na pewno w tym momencie nie chciałam zobaczyć.
Zaraz po zaprzyjaźnieniu się z Charlesem, zaczęliśmy tutaj przychodzić. Odnaleźliśmy to opuszczone miejsce i postanowiliśmy, że na zawsze zostanie nasze. Charly wyjął wtedy z kieszeni scyzoryk (naprawdę nie pamiętam, po co go ze sobą nosił) i wyrył w tej ławce swoje imię. Przekazał mi wtedy urządzenie i powiedział, bym zrobiła to samo.
Od tamtego czasu ta ławka nosi nasze imiona, ale czasem mam wrażenie, że to coś więcej. Jakbyśmy oddali w nią kawałki naszej duszy.
Wzdrygnęłam się i przejechałam kciukiem po napisach. Wróciły wszystkie wspomnienia. Nie dopuściłabym do siebie myśli, że to zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Teraz byłam pewna. Charles nie uciekł.
Ktoś go porwał.
Ale kto? I po co? Charly to przystojny i przyjazny chłopak, ale chyba żadna dziewczyna nie byłaby aż tak w nim zakochana, by go porwać.
Potrząsnęłam głową. Nie potrafię myśleć trzeźwo. Może potrzebuję więcej czasu? Albo jakiejś wskazówki?
Nie. Muszę stąd iść.
- Cassie - zawołałam. - Wracamy do domu. Nie będę cię już ciągała po lasach, nie ma po co.
- Ale co z Char... - przerwała, widząc moją minę. - To znaczy, jesteś pewna, że nie chowa się gdzieś tam?
- Jestem pewna.
I ruszyłyśmy tą samą trasą, którą przyszłyśmy. W połowie drogi jednak coś mnie zaniepokoiło. Stwierdziłam jednak, że mieszkanie z superbohaterami w jednym domu źle na mnie wpływa i po prostu zdawało mi się.
A jednak, myliłam się.
Jak spod ziemi, wyłonił się przed nami chłopak, góra trzynaście lat. Nie wyglądał na normalnego. Miał czarne jak smoła włosy i intensywnie niebieskie oczy, a na głowie spoczywał cylinder. Nosił koszulę, na której był niezwykle elegancki sweter, a jego spodnie miały łaty na kolanach. Przypominał młodego magika i myślałam, że zaraz zdejmie te nakrycie głowy i wyłowi małego króliczka. Zamiast tego pstryknął palcami i moja siostra zniknęła.
- Cassie! - krzyknęłam, rzucając się na miejsce, w którym dopiero co stała.
- Spokojnie - uśmiechnął się do mnie. - Mała wróci jak tylko skończymy rozmawiać.
- Kim jesteś?! - zapytałam, przerażona.
Chłopak podszedł do mnie i, stanąwszy na palcach, wyszeptał wprost do mojego ucha:
- Twoim najgorszym koszmarem.
Odskoczyłam do tyłu jak poparzona, a dzieciak zaśmiał się złowieszczo.
- Spokojnie, młoda! Tak naprawdę nazywam się William i jestem wszechpotężnym czarnoksiężnikiem z innego wymiaru - oznajmił ze stoickim spokojem.
Spuściłam wzrok na ziemię, bo jego cudowne oczy przeszyły mnie na wskroś.
- Ile ty masz lat? - mruknęłam gniewnie.
- Sto trzydzieści dwa.
Postanowiłam, że uwierzę mu na słowo.
- Czemu więc wyglądasz na trzynastolatka?
William westchnął tęsknie.
- Uważam, że dzieciństwo to najlepszy okres w życiu ludzi takich jak wy. Sam swoje też miałem, było wyjątkowo wesołe. Oczywiście mogę też wyglądać na nastolatka czy też starca, ale tak podoba mi się najbardziej. Poza tym, dziecko wygląda niewinnie. I oto właśnie chodzi - uśmiechnął się.
To wiele wyjaśnia.
- Po co tu przybyłeś?
Zaśmiał się łagodnie.
- No jak to: po co? Żeby zawładnąć tym nędznym wymiarem, oczywiście.
Zamrugałam szybko, jakby próbując pozbyć się tego chłopaka z przed oczu. Nie byłam pewna, czy mówi prawdę, ale po zniknięciu Cassie postanowiłam, że nie będę podawać w wątpliwość jego słów.
Nim zdążyłam ugryźć się w język, z moich ust wypłynęło ostatnie pytanie:
- Czy masz coś wspólnego z zaginięciem Charlesa?
William oniemiał, jakby nie spodziewał się takiego pytania. W końcu jednak na jego twarz powrócił wredny uśmieszek.
- Może tak, może nie. Jeśli chcesz się dowiedzieć, musisz mnie wysłuchać i zgodzić się na moje warunki.
- Okej - odparłam bez wahania.
- Postaram się streszczyć. Otóż wiesz, że chcę zawładnąć tym wymiarem, prawda? Jednak coś stoi mi na drodze - warknął i zacisnął pięści. - A tym czymś są władcy żywiołów. Większość zgładziłem bez problemu, ale została dziesiątka. Dziewięciu jest zbyt potężnych i pozakładali jakieś cholerne bariery ochronne na siebie i swoje domy. To znaczy, że oni mogą mnie zabić, ale ja ich nie. Dziesiątego nie mogę odnaleźć. Wyczuwam go, jest w Ninjago City na sto procent, ale... - zamilknął. - Nie mogę się dowiedzieć, kto to jest. Z resztą, nieważne.
Spojrzałam na niego wyczekująco. Zrozumiałam, jaka ważna i emocjonująca jest dla niego ta sprawa. Jednak zabijanie niewinnych ludzi...
Zaraz, zaraz. Czy on wspomniał coś o władcach żywiołów?
- William... - burknęłam. - Chyba nie zabiłeś moich rodziców?
Przez chwilę tylko spoglądał na mnie z powątpiewaniem, ale potem westchnął.
- Oczywiście, że nie! Nic nie wiesz o tym, że pozakładali te bariery i inne ustrojstwa?! - zdenerwował się. - Właśnie tu jest potrzebna twoja pomoc, Meredith. Możesz przejść te ochrony bez problemu. Wystarczy poczekać aż usną, a potem...
- Nie! - krzyknęłam. - Nie zabiję swoich rodziców! Nie jestem jak... Jak...
Upadłam na trawę i załkałam.
William kucnął przy mnie i patrzył na mnie z troską.
- Jak kto, Meredith? - zapytał delikatnym głosem i odgarnął włosy z twarzy.
- Jak Charly... - wymamrotałam.
Chłopak wstał i uśmiechnął się złowrogo.
- Widzisz? Ty i twój chłopak nie jestecie tacy różni! Słuchaj, wiem, gdzie on jest. Zabijesz rodziców i sprowadzę go specjalnie dla ciebie. Zgoda?
Spojrzałam niemrawo przed siebie. Nie miałam siły na to, by w ogóle zastanawiać się nad tą propozycją. Jeśli się zgodzę, Charles wróci i będzie dobrze, ale moi rodzice zginą i będę musiała iść do domu dziecka, albo do poprawczaka za zabójstwo. A może nawet do psychiatryka. Za to, jeśli odmówię... Wszystko będzie okej, ale Charles wymknie mi się z rąk.
- Jeśli się zgodzisz, możesz zostać moją prawą ręką i zamieszkać razem ze mną. Nie martw się, takich trzynastolatków jak ja nie kręcą gwałty. Będziesz całkowicie bezpieczna - zapowiedział z uśmiechem, jakby czytając mi w myślach.
- A co z Cassie?
- O nią się nie martw. - Machnął ręką. - To jak, zgoda? - Wyciągnął dłoń przed siebie.
A ja ją uścisnęłam.
~~~
Przepraszam, że tak długo ;~; Sami najlepiej wiecie, że różnie to w życiu bywa. Teraz mamy wakacje, a wakacje = więcej czasu = więcej rozdziałów. Możecie się więc przygotować na dziwne zwroty akcji i w ogóle ciupkę magii :D Jeśli w ogóle jeszcze ktoś to czyta xD Końcówkę trochę spaprałam, ale nie miałam pomysłu, jak lepiej to rozwinąć. To chyba tyle. Jak zwykle, pozdrawiam Was serdecznie i miłych wakacji :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top