Król, paź, królewna


Był sobie król,
był sobie paź
i była też królewna.

Było ich dwóch. Młodych, nierozłącznych. Skłóconych, obrażonych, a jednocześnie zawsze sobie niezbędnych. Dwójka kruków, silnych, pięknych ptaków. Jeden już prawie gotowy by opuścić gniazdo, wznieść się wysoko, hen, aż do nieba. Władać przestworzami.

Drugi jak pisklę dopiero co wyklute. Zawzięty, ślepy na otaczający go świat, o skrzydełkach wciąż za małych, zbyt nagich na zimny wiatr, na lód ukryty w chmurach.

Ale król czekał, czekał na swojego pazia cierpliwie.

Pojawiła się nagle. Jak płomyk, mała zapalniczka, okruch lodu zbiegły chmurom. Jak pierze na skrzydłach pazia, jak kraty nad głową króla.

Żyli wśród róż,
nie znali burz,
rzecz najzupełniej pewna.

Nie znali burz, znali pole bitwy, znali przegraną, porażkę. Nie było deszczu, nie było piorunów. Tylko łzy i przekleństwa rzucane w nicość.

A ona była jak kwiat najpiękniejszy. Eteryczna, śliczna, mała róża w odcieniu różu.

Żyli wśród róż, wśród płatków słodkich i kolców ostrych, bolesnych. Z metalicznym posmakiem żalu na językach i goryczą po bezowocnym entuzjazmie. Z zakrwawionymi dłońmi zaciśniętymi na pięknych różach.

Kochał ją król,
kochał ją paź,
kochali ją oboje.
I ona też kochała ich,
kochali się we troje.

Bo róża była zbyt piękna, zbyt odległa dla pisklęcia, zbyt mało znacząca dla dorosłego kruka. Drobna, piękna jak pączek wciąż niezakwitły. I durzył się w jej oczach kruk młody, i nie widział jej urody ten starszy. Kochali ją oboje.

A ona też kochała ich. Tak jak mała dziewczynka kocha ptaszki na parapecie. Tego milszego, mniejszego głaszcze z radością po pierzastej główce. Tego doroślejszego, trwożniejszego  podziwia z daleka. Tak jak róża podziwia dęby. Te młode z zazdrością, te starsze respektem.

Lecz smutny los, okrutna smierć
w udziale im przypadła.

Kruki spadły jak gwiazdy z nieboskłonu. Błyszcząc, paląc się, wypalając. A róża, nim zdążyła pomyśleć życzenie, sama zwiędła.

Króla zjadł pies.
Pazia zjadł kot.
Królewnę myszka zjadła.

Nie było jak podbiec, jak odbić, jak się rzucić. Na nic mu był geniusz, władza królewska. I tak upadł kruk. Ten, który doleciał najwyżej, utrzymał się samotnie w odległych przestworzach. 

Na nic paziowi była szabla, szybkie pchnięcia. Na nic dziobanie, skoro kot umiał pokazać pazury. I nagle okazało się, że kruk miał mniej piór, że to tylko słabe pierze. Sfora kotów pożarła, na kawałki rozszarpała małego kruczka. Pazia, który nie zdążył dogonić króla.

A królewna przepadła. Patrząc na spadające kruki, uschła. Wtuliła się w ciemne włosy koloru skrzydeł. Już nie jak róża, jak mały bławatek w ramionach myszy. Myszy, która przeżyła kruki.

***

Mam gorączkę, tak, bredzę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top