VII boule d'hiver

Czas leciał, wręcz uciekał równie szybko, co spłoszone zwierzę. A i wiązał się on z niewyjaśnionym niepokojem. W końcu Gryfon jak i Kogane tak chłodno zaczęli się mijać na korytarzach. Zaledwie mógł cudem wypatrzeć ciemną czuprynę, która jakby specjalnie próbowała umknąć jego spojrzeniu.

Wymieniali coraz mniej słów, nawet w przyjacielskim gronie.
Szatyn mógł wręcz przysiąc, że Ślizgon zwyczajnie go zbywa byle półsłówkiem i wraca do rozmowy z kimkolwiek, kto nie jest nim.

Wtedy właśnie poznał smak najbardziej rażącego uczucia.

Zazdrość.

Potrafiła wręcz trawić jego trzewia, gdy widział jak fiołkowe oczy wpatrywały się w rozmówcę obok. Delikatny śmiech wręcz ściskał go od środka i nie mógł uwierzyć, iż nawet towarzystwo Shiro czy Matta tak mogło zacząć mu przeszkadzać. Czuł się przy nich maleńki, czuł jak jego szanse znikały.
Topniały szybciej od wiosennego śniegu w promienny dzień.

Jednak nie to było najgorsze, a fakt jak bardzo zaczynał potrzebować uwagi Keitha. Tej, o którą wcześniej nie dbał, która nie była mu potrzebna do normalnego funkcjonowania.
A im z większą ignorancją się spotykał, tym bardziej głuchy żal otwierał mu oczy.

Niekiedy bywało i tak, iż siadał w swojej ławce podczas lekcji eliksirów. Czytał podręcznik lub udawał, iż notuje, jednocześnie uporczywie wpatrując się w ciemną czuprynę przed sobą.
W wyobrażeniach Keith odwracał się w końcu i znów zaczynali rozmawiać.
Nawet jeśli konserwacja miała zakończyć się wiązanką wyzwisk.

Jednakże rzeczywistość malowała się zupełnie inaczej.
Była chłodna, niemal dorównywała zimie za oknem. To właśnie przez nie można było dostrzec świat, który skrył się pod mroźną pierzyną.

Nadchodził magiczny czas świąt i jednej z najważniejszych uroczystości w całym Hogwarcie.
Czarownice czekały cały rok na odpowiedni moment, w którym wystrojone będą proszone do tańca. Również i dla chłopaków był to idealny czas na odszukanie partnerki.

Pidge nazywała to spóźnionym okresem godowym, porównując uczniów do mugolskiej przyrody. Śmieszyło to jej przyjaciół, jednak również i u nich przemykała ta myśl.
Nawet u samego McClain'a, który przecież tak dzielnie zabiegał o względy uczennic i czarowników.

Podczas gdy inni tonęli wręcz w szale słania zaproszeń, zaczął się zastanawiać czy i Keitha ktoś poprosi o towarzyszenie mu bądź jej na balu.
W końcu nie był nieatrakcyjny, wręcz przeciwnie. Bywał nieprzyjemny bądź też wycofany, jednak posiadał też wiele uroku. Tak, na pewno ktoś zechce go zaprosić.

Westchnął ciężko, trzymając suknie Allury, która próbowała wybrać coś na wieczór. W swoim zamyśle miała wyglądać idealnie, bez najmniejszej skazy. Być może dlatego nie wychodziła z sypialni od samego rana i przytrzymywala Latynosa u siebie, by pomagał jej w trudnych wyborach.

Gładził poły jednej z wieczornych kreacji, gdy mulatka spojrzała w lustro, posyłając mu nikły uśmieszek. Wiedział, iż ten niewinny wyraz był jedynie ciszą przed burzą.

- Więc, Lance... Z kim idziesz na bal? Zaprosiłeś już kogoś? - Zapytała, nawijając biały lok na palce.
Zielona suknia w ogóle nie przypadła jej do gustu, co mógł dostrzec w jej grymasie. Rozpięła zamek i odebrała złoty materiał od Lance by zaraz zniknąć za parawanem.

- Cóż możesz się domyślić. - Burknął mimowolnie i przetarł twarz dłonią.
W końcu nawet jeśli Altea nie wypowiedziała w tej chwili ani słowa, to i tak mógł usłyszeć jak przez jej myśli przebiegła ironiczna fraza "nasz McClain nie miał nikogo na oku?".

- A jak jest z tobą? Słyszałem, że odrzuciłaś wielu adoratorów.

Wyszła wtedy z cichym chichotem i znów podeszła do lustra. Tym razem w końcu rozpromieniła się, gładząc materiał przypominający płynne złoto.

- Cóż, Shiro jeszcze o tym nie wie, ale został moim partnerem do tańca. Gdy już skończę z tym wszystkim.. - Machnęła dłonią na toaletkę i stos wieszaków. - Wtedy pójdę mu o tym powiedzieć. Rany, chcę już zobaczyć jego minę!

Nie mógł powstrzymać cichego śmiechu, który wyrwał się z jego ust. Doskonale wiedział, iż Takashi i białowłosa mają się ku sobie od pierwszego roku nauki w Hogwarcie. Najwidoczniej jednak to ona miała wziąć sprawy w swoje ręce i dopilnować by w końcu przestali być tylko przyjaciółmi.

- A skąd wiesz, że ktoś już go nie zaprosił lub cię nie ubiegnie? - Zapytał zaczepnie, jednak dziewczyna roześmiała się jedynie i ubrała ulubioną biżuterię.

- Lance, jeśli masz zamiar powędrować do jego drzwi z bukietem kwiatów, to jedynie uprzejmie ostrzegam. Raczej nie chcesz spędzić balu pod postacią jaszczurki. - Pogroziła mu żartobliwie i upięła włosy w wysoki kucyk, z którego loki miękko opadały na jej plecy i ramiona. - I pamiętaj. Ja wiem wszystko, co dzieje się w tej szkole.

Wiem też, że powinieneś przestać bawić się w dziecinne gierki czy zasłaniać się strachem. Czas łapać okazję i spróbować swoich sił zanim wszystko przepadnie. Zanim i ty spłoszysz go swoim niezdecydowaniem.

Słowa Allury rozbrzmiewały w jego głowie głośno i uporczywie. Nie opuszczały go, niemal bijąc na alarm.

Może miała rację?

W końcu przegrał i tak wewnętrzną walkę, w której to próbował ukryć przed samym sobą fakt, iż mógłby pałać jakimkolwiek ciepłym uczuciem do Kogane.

Czas wyjść z cienia strachu i niepewności.

Dziarsko skierował kroki ku lochom, przedzierając się przez mroczne i zimne korytarze. Podkradł nawet pelerynę niewidkę by móc wejść niezauważonym do pokoju wspólnego Ślizgonów.
Dopiero pod sypialnią bruneta odważył się ją ściągnąć i niepewnie zapukał do drzwi.

Odpowiedziała mu jedynie cisza, przez co z początku gorzko pomyślał, iż może naprawdę z kimś wyszedł.
Chciał jednak zaryzykować i tak też zrobił z chwilą, gdy pchnął drzwi i wszedł do środka. A tam...

Zobaczył Kogane, który leżał na łóżku w odświętnym stroju. Splótł dłonie na klatce piersiowej, która unosiła się rytmicznie. Jego powieki pozostawały przymknięte, jednak chłopak nie spał, w żadnym wypadku.

- Czego chcesz, McClain? Znów coś wywiniesz? - Zapytał, nawet niemrawo poruszając ustami.
Cóż, tego Gryfon w zupełności się nie spodziewał. Również nie przemyślał tego, co właściwie chciałby mu powiedzieć.
Czuł tę okropną pustkę w głowie i aż przetarł twarz dłonią. Co teraz?

- Można powiedzieć, że taki mam zamiar. Jednak najpierw... Chciałbym cię przeprosić. Za wszystko do tej pory. - Zaczął i pozwolił sobie usiąść na sąsiednim łóżku. - Byłem dupkiem względem ciebie i dopiero teraz to zauważyłem.

- No, no. Jesteś bardzo spostrzegawczy, McClain. Co teraz, mam ci pogratulować? - Keith odezwał się niemal chrapliwie, ze słyszalnym wyrzutem.
Lance wiedział aż zbyt doskonale, iż ten ton jak najbardziej mu się należał.

- Przestań, naprawdę żałuję i głupio mi przez to wszystko. Zwłaszcza teraz, gdy coś zrozumiałem... - Westchnął ciężko i wręcz zatrzęsł się, gdy spojrzenie fiołkowych oczu w końcu go dosięgnęło.

Oh, więc teraz będzie tylko trudniej.

Był to nieodwracalny czas wyjaśnień, które mogłyby zmienić dosłownie wszystko. Musiał wyznać coś, do czego nie chciał przyznać się przed samym sobą.
Wziął jednak głęboki wdech i zdecydował się zaryzykować.

- Dużo się między nami pozmieniało od czasu całej tej kary i eliksirów. Wiem, że się na mnie złościsz i specjalnie mnie unikasz. Wszystko rozumiem i naprawdę nie wierzę, że mam zamiar powiedzieć to na głos, ale... Zaczęło mi cię brakować, Kogane.

Keith widocznie się tego nie spodziewał, w innym razie nie spojrzałby na niego ze szczerym szokiem, który próbował kryć pod maską obojętności. Ta jednak zaczęła pękać, gdy podniósł się do siadu i spojrzał uważnie na Latynosa.

Ten nawet nie miał zamiaru dać mu dojść do słowa, za bardzo wkręcił się w tłumaczenie swoich zawiłych uczuć.

- Najgorsze jest to, że nie tęsknię za tobą, jak za kolegą. Cholera, Keef. Nie mam pojęcia czy to wina tego eliksiru, miliona rozmów o tobie czy tego, że w końcu przejrzałem na oczy, gdy się ode mnie odsunąłeś. Nie rozumiem tego do końca, ale...

- Lance nie mów tego. Przysiegam, że jeśli to powiesz... - Głos Ślizgona ucichł, gdy szatyn podniósł się z łóżka i dzielnie stanął przed nim. Spoglądali na siebie niepewnie i płochliwie.
Jednak i tak te słowa w końcu wydobyły się ze ściśniętego gardła McClaina.

- Czuję, że się w tobie zakochałem, Keith. Zbyt mocno by móc to przemilczeć.

Kogane nie wiedział co zrobić, co odpowiedzieć. Wpatrywał się z lekkim niepokojem w błękitne oczy, które przemawiały do niego porażającą szczerością.

- To jakiś twój nieśmieszny żart? Znów chcesz zabawić się moim kosztem? - Zapytał tak, jakby nawet miał nadzieję, iż to kolejna nieprzyjemna uszczypliwość. Jednakże ta myśl zaczęła gasnąć, gdy Lance ukląkł przed nim i niepewnie zamknął jego dłonie w uścisku wilgotnych od stresu palców.

- Nie, to żaden żart i jestem z tobą szczery jak nigdy. Nie oczekuję też, że to odwzajemnisz, ale... Czy mógłbyś mi wybaczyć? To dla mnie odrobinę potrzebne bo chciałbym zaprosić cię na ten cholerny bal. - McClain uśmiechał się nieśmiało, a może i odrobinę smutno. Nie kłamiąc, wiedział, że jego szanse są marne i najpewniej nie ma nawet na co liczyć.
A milczenie jedynie upewniało go w tym odczuciu.

- Nieważne. Zapomnij o całej sprawie. - Podniósł się nagle z kolan i od razu podszedł do drzwi, znów otulając się peleryną. - Albo nie. Możesz nawet to rozpowiedzieć, że żałosny McClain na kolanach wdzięczył się do swojego rywala i w dodatku dostał kosza. Ha, wtedy będziemy kwita.

Latynos od razu wyszedł z pokoju i lochów, kierując się do głównej sali, która rozbrzmiewała muzyką, głośnymi rozmowami i śmiechem uczniów.
Przysiadł na schodach, nawet nie mając ochoty się bawić.

Wolał pobyć sam i jedynie popatrzeć na cały ten tłum. Wszyscy dobrze się bawili, tylko nie on. Miał do siebie żal, że jednak wszystko mu powiedział.
Czuł, że teraz naprawdę wszystko się zmieni.

Dostrzegł to nawet w zmartwionym spojrzeniu Allury, które dosięgnęło go zza ramienia Shiro.
Przynajmniej u nich zacznie się układać - przeszło mu przez myśl, jakby nieudolnie próbował się pocieszyć.

W końcu muzyka ucichła, a uczniowie popatrzyli po sobie, by zaraz zrozumieć co właśnie miało się stać.

Matthew wyszedł na podest by zapowiedzieć romantyczny wolny kawałek. Życzył wszystkim dobrej zabawy i z zadziwiającą gracją zeskoczył ze schodków.

A z nich, wprost w ramiona, które aż zapraszały go do siebie. Lance nie widział o tym, by Krukon kogoś miał, dlatego skupił wzrok na tajemniczym partnerze przyjaciela.

Dopiero po chwili go poznał i aż nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ten drobny kujon z chęcią został porwany do tańca przez samego Lotora!

Nawet oni dobrze się bawili, posyłając sobie nawzajem czułe spojrzenia i szepty, których nawet nie chciał podsłuchiwać.

Hunk siedział przy bufecie z Shay, która co moment rumieniła się i chichotała, opierając się o ramię Hawajczyka. Nawet Pidge znalazła towarzystwo!

Tylko on siedział sam jak palec, zupełnie odrzucony.
Jego własne myśli i widok rozbawionych uczniów zaczynał zadawać mu zbyt duży ból i dyskomfort. Musiał wyjść, w innym razie by w końcu nie wytrzymał.

Porwał jedynie kieliszek płonącego wina i zaczął kroczyć po schodach. Dopiero wtedy zobaczył Kogane stojącego przy balustradzie. Spoglądał w dół, oglądając całą uroczystość, jednak w końcu zwrócił swe spojrzenie ku szatynowi. Uśmiechnął się nawet pod nosem, czego z pewnością obaj się nie spodziewali.

- Zaprosić kogoś na bal i zwyczajnie uciec... Nie sądzisz, że to nieuprzejme? - Zapytał, unosząc jedną brew. Było to dość zaczepne, jednak po tych słowach obaj wymianie zamikli na dłuższy moment, jedynie wpatrując się w siebie nawzajem.

- Okej, przemyślałem to sobie i... To tylko bal, tak? Nic się nie stanie jeśli na ten czas zakopiemy topór wojenny. - Odparł w końcu, wywołując nagły napływ ulgi u Gryfona.

Aż miał ochotę go uściskać, śmiejąc się serdecznie. Za to jedynie skinął głową z nikłym uśmiechem i wyciągnął dłoń ku Mulletowi.
Ten ujął ją, jednak nie zaprowadził chłopaka na parkiet, a zaczął kroczyć w stronę wieży astronomicznej.

Przeszli skrzypiącymi schodami i cicho stąpali po drewnianych panelach, by dotrzeć do sterty poduszek i ogólnego legowiska stworzonego przez Gołąbka. Kompletnie nie spodziewał się tego spaceru z brunetem czy faktu, iż obaj usiądą przy otwartym oknie.

Noc była chłodna i przedzierała się do środka, otulając ich ciała przyjemnym chłodem.
Z początku nie wiedzieli o czym rozmawiać, w końcu tyle czasu trwali w nieprzyjemnej ciszy.
Jednakże z mijajacym czasem udało im się odnaleźć wspólny język i nawet momentami aż próbowali wzajemnie się przekrzyczeć.
Śmiali się, żartowali, jednak w końcu obaj ucichli.

Wsłuchiwali się w melodię, którą po raz kolejny dało się usłyszeć - ten sam wolny kawałek. I'll keep you safe.

Obaj kojarzyli ten utwór z mugolskiego festynu, na który zabrała ich Pidge. Nawet ona twierdziła, że to jedyny romantyczny kawałek, który może słuchać ze spokojem.

Jednak w tej chwili, gdy ich spojrzenia się spotkały... Melodia nie niosła za sobą ani odrobinę mugolskiej nuty, wręcz wydawała się być bajeczna, magiczna.

Lance wstał jako pierwszy, wyciągając dłoń ku Azjacie, który spojrzał na niego niepewnie. Wahał się długo i jedynie obrzucił dłoń szatyna zdziwionym spojrzeniem.

- No dalej, Keith. W końcu zaprosiłem cię na bal, prawda? - Zapytał, patrząc łagodnie i ze słyszalną nadzieją. - Zatańcz ze mną choć jeden raz.

Kogane westchnął cicho i wstał, otrzepując swe ubranie z kurzu. Podszedł pół kroku, unosząc wzrok na wysokość twarzy Latynosa.

- Coś dużo próśb jak na jeden dzień. Hm, McClain? - Zapytał, jednak wbrew swoim słowom czy niezbyt przyjaznej postawie, chłopak i tak ułożył dłonie na karku Gryfona.

Tak też zaczęli tańczyć, kołysząc się powolnie w rytm ciepłej melodii. Ich spojrzenia spotkały się i trwały wspólnie, nierozerwalnie.

Lance czuł się niemal jak w bajce, w końcu doświadczając tego uczucia, którego zaledwie zasmakował w pokoju życzeń.
Tak bardzo rozpływał się w tej chwili, że nawet nie miał pojęcia kiedy usta Ślizgona napotkały jego własne.

Z szokiem wpatrywał się w blade lico, które teraz pokryło się rumieńcem. W końcu sam przymknął powieki i odwzajemnił pieszczotę najlepiej jak umiał.
Wkładał w to wszelkie uczucia, które chciał przekazać Kogane, których nawet nie potrafił ubrać w słowa.

Odsunęli się od siebie dopiero w chwili, gdy usłyszeli początek pokazu sztucznych ogni. Lance od razu mimowolnie zachichotał pod nosem, w końcu ta scena tak bardzo przypominała mu te wszystkie denne romantyczne filmy.
Nie wiedział czy i Keith rozumiał jego powód rozbawienia, jednak dostrzegł cień uśmiechu u chłopaka.

- Cóż, można powiedzieć, że to jakiś znak. No wiesz, by jednak spróbować. - Brunet odezwał się cicho, sprawiając, iż serce tak głęboko zakochanego w nim chłopaka, aż zatrzepotało w jego piersi.
Wiedział już, że ten wieczór będzie udany. Tak samo jak i reszta kolejnych, które będzie mógł spędzić u jego boku.

-------
Hej, kochani
Wrócilam, choć muszę niestety przyznać, że od ostatniego czasu trudniej mi się pisze. Nie, to nie kwestia pomysłów - mam ich aż zbyt dużo. Jedynie jak już wyznałam pod jednym rozdziałem - jestem chora. Nie chcę rozwijać tematu, ale nie ukrywam, że nie mam już tyle siły by pisać po nocach czy w każdej wolnej chwili. A i ich mam teraz mniej, niestety. Ale się starałam, naprawdę i przepraszam za ewentualne błędy. To tyle z mojej strony.
Trzymajcie się, dbajcie o zdrowie i do napisania

Sam

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top