IV Bisous étonnants

Czas mijał zadziwiająco szybko. Dni ubywało, stawały się one coraz to krótsze i chłodniejsze. W codzienność zaczęło się wkradać coraz więcej to szarości i zimnych kolorów, które zwiastowały rychłe przyjście jesieni. Liście zżółkły, a poszczególne zajęcia przestały być organizowanymi na błoniach, które o tej porze mogłyby przyprawić uczniów i nauczycieli o solidne przeziębienie i nieprzyjemne moknięcie w deszczu, który potrafił zaskoczyć znienacka. 
Nie tylko ogólna aura i pogoda były jedynymi zmiennymi w Hogwarcie.


Oczywiście, choć mury były grube i chłodne, a korytarze przerażająco wielkie i długie, sama szkoła wiecznie tętniła życiem. A z tym wiązało się wiele zamieszania, niepomówień, dziwacznych wypadków i zachowań. Ostatnie z wymienionych męczyły Kogane przez cały czas. Jednakże nie jego własne, choć chłopak również miał swoje dziwaczne odruchy. Kto więc aż tak go zadziwiał? 

Lance, nikt inny jak Lance McClain, jego odwieczny rywal i uosobienie szydery w ludzkiej skórze. Chyba dla każdego ucznia, jak i pracownika szkoły magii, widok dwóch chłopaków - gryfona i ślizgona - pochłoniętych wzajemnym skakaniem sobie do gardeł i rzucaniem wymyślnych obelg, był czymś wręcz naturalnym. Ot, częścią szkolnej codzienności, można by rzec. Również miłostki Latynosa były czymś zwyczajnym. Każdy choć kilka razy na dzień widział go całego w skowronkach, uśmiechniętego od ucha do ucha lub szykującego się na "polowanie na swą ofiarę"  z użyciem "ogromnych pokładów uroku osobistego".

Zwykle po jego kokieteryjnych popisach, lub też w ich trakcie, był on zaczepiany przez nikogo innego, jak Keitha. Następował wtedy prosty i niemalże wyuczony schemat, który składał się z kpiącego uśmiechu ucznia przystrojonego zielenią i nutą złośliwości, wrogiej postawy Lance'a i finalnej kłótni, którą nie sposób było przerwać bez ofiar i dwu godzinnego obrażania się na cały świat. 

To wszystko wpasowywało się w normy szkolnych korytarzy, lecz ostatnie zachowania Lance'a stawały się poważną anomalią i źródłem plotek głośniejszych niż to, jakoby Shiro miałby podkradać Allurze kosmetyczkę i każdego ranka podkreślać oczy i swoje pociągające rysy twarzy. Brunet zaprzestał jakichkolwiek wyzwisk, docinek i nawet nie wyśmiewał on staromodnej fryzury swojego kolegi, a opiewał zachwytem miękkie pukle.

Nie raz zdarzyło mu się głośniej wypowiedzieć swoje (nie)skrywane marzenie, o zanurzeniu dłoni w ciemnych kosmykach, które mógłby leniwie przeczesywać i nawijać na palce.

Komplementował sylwetkę ślizgona, niemal omdlewał na widok tak niespotykanego uśmiechu i rozwodził się nad intensywnym kolorem oczu, które najczęściej kryły się przed nim za długą i niesforną grzywką. A mówiąc już w skrócie i najbardziej ogólnikowo; wzdychał do Keith'a Kogane, którego jeszcze niedawno z równym zapałem... cóż, wyzywał. 

Wiele osób zaczynało się domyślać, co mogłoby być powodem nagłego zauroczenia we własnym odwiecznym wrogu. Nie od dziś wiadomo, że nienawiść od miłości dzieli bardzo cienka granica, jednak nie jest to też aż tak proste. W końcu nastoletnie życie nie jest jedynie ckliwą telenowelą, w której to wystarczy jeden drobny uśmiech, by całe spojrzenie na jedną osobę diametralnie się odmieniło. Zwykle wtedy chodzi o korzyści lub odurzenie i właśnie drugi aspekt był powodem dziwacznych podchodów McClain'a. 

Potrafił on teraz poświęcać całe godziny lekcyjne na przyglądanie się ciemnowłosemu jak ten w skupieniu studiuje tekst, słucha profesorów lub bez celu bawi się ołówkiem, podrzucając go w dłoni. Czasami nawet bazgrał krótkie wyznania na wolnym kawałku papieru (lub też bezcześcił tył podręczników, wyrywając z niego przypisy) i formował urokliwego ptaka, którego posyłał w dłonie Kogane.

Ten niestety za każdym razem traktował to jako żart i choć początkowo czytał każde skreślone słodkie słówko, tak z każdym kolejnym liścikiem zwyczajnie zgniatał ten urokliwy twór i wyrzucał go do kosza. Dodatkowo smucił Lance'a tym, z jaką dumą spoglądał w twarz gryfona, posyłając papierowe stworzenie w odmęty kosza na śmieci, pokazując ile znaczy dla niego ów niewinny prezent. 

Skrupulatnie tłamsił uczucia kolegi, nawet o nich nie wiedząc i nie zastanawiając się, co może kłębić się pod tą starannie ułożoną czupryną i jaki jest powód tych rozczulonych spojrzeń, które tak chętnie mu posyłał. Jednakże ten kompletnie się nie zrażał, wręcz przeciwnie. 

Nawet teraz dzielnie przemierzał długie korytarze, cudem nie gubiąc się w ich labiryncie i uparcie zmierzał przed siebie. W stronę lochów, w których to znajdował się pokój wspólny ślizgonów. W pomieszczeniu unosił się zapach lawendowych świec, które nijak pasowały do dość mrocznego wystroju, jednak były ulubionym dodatkiem Nymy. A dobrze było pamiętać, iż z tą dziewczyną nie warto było zadzierać, gdyż była wyjątkowo kłótliwa, marudna i broniąc swoich racji i pomysłów, byłaby gotowa wejść każdemu za skórę. 

Mimo i tak panującej ciemności, grube zasłony były tu wiecznie zaciągnięte i jedynymi źródłami światła były pojedyncze lampy i świeczki, które podobno nadawały temu miejscu przyjemny nastrój. Jednakże, bądźmy ze sobą szczerzy, czy wilgotne i ponure lochy, których jedynym weselszym akcentem są niepasujące lawendowe świeczki, mogą równać się choć minimalnej przyjemności? Czy mogą być miejscem zachęcającym do przebywania w nim? 

Najwidoczniej dla gryfona lochy były niemal rajem, gdyż co raz przyspieszał kroku, by  jak najszybciej dostać się do swojego celu. 

W końcu pewnie wypowiedział hasło i wślizgnął się do pokoju, w którym o dziwo nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Od razu wypatrzył grupę nastolatków, która zajmowała miejsce na dużej skórzanej kanapie.

Nyma niemal leżała na meblu, niedbale wsparta o oparcie i leniwie machała nogą w rytm muzyki, która dobiegała z głośników ustawionych na szarych meblach, tuż przy  nieco poobdzieranej już ścianie.

Czasami zaczepiała ciemnowłosego, trącając czubkiem buta jego łydkę lub ciągnęła go za kosmyk włosów, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. W końcu kochała dostawać jak największe pokłady atencji, a i dokuczanie Kogane sprawiało jej swojego rodzaju przyjemność.

To niemal jak dwie pieczenie na jednym ogniu. Niestety sam ślizgon skutecznie ją ignorował, znosząc nieprzyjemny nacisk ciał, które opierały się o niego z obu stron. I to nie tak, że nie lubił towarzystwa i był niedotykalski, a zwyczajnie nie przepadał za byciem zgniatanym i wręcz wbijanym w mebel. Może nie czerpał aż takiej przyjemności z życia, ale też nie śpieszyło mu się umierać i w tak mało zjawiskowy sposób, jakim było zaduszenie przez aż nazbyt towarzyskich znajomych.

Zwyczajnie potrzebował swojej przestrzeni osobistej, a ta była bezceremonialnie zakłócana przez, nie tylko innych członków Domu Węża, ale i przez kolejnego intruza. McClain, gdy w końcu odważył się podejść bliżej, (i tym samym zignorował cichy głosik w głowie, który próbował odciągnąć go od jakże nieprzemyślanego i niebezpiecznego planu) stanął tuż przed samym meblem. 

- To znowu ty, Lance? Mówiłam ci już, że nie chcę się z tobą umówić. - Nyma lekko zmarszczyła brwi, by zaraz przybrać rozbawiony wyraz twarzy i rozejrzała się niemal dyskretnie po zebranych, obserwując reakcje na rodzącą się scenkę. Westchnęła wręcz teatralnie i przesunęła szczupłymi palcami po włosach, by zaraz oprzeć się o podłokietnik i nachylić się w stronę niechcianego przybysza. - Jesteś okropnie nachalny, Lance. Jednak w sumie ci się nie dziwię...

- Nie przyszedłem do ciebie, durna. - Machnął na nią dłonią i wywołał tym niemały szok i szepty ślizgonow. W końcu tyle lat próbował przekonać do siebie Nymę, wysilając się na najróżniejsze popisy. Kupował jej drobne upominki, podsyłał czekoladki czy kwiaty do pokoju.

Zaczepiał ją na każdym kroku, uśmiechając się wdzięcznie. A jednak w tej chwili w ogóle go nie interesowała, co do samej dziewczyny dotarło dopiero po chwili, gdy przestała się śmiać wraz z innymi, odbierając to jako żart.


Chciała już zapytać, kto w takim razie jest powodem jego obecności w takim miejscu, jak to, jednak chłopak szybko ją ubiegł. Posłał delikatny uśmiech w stronę Keith'a i w końcu wydusił ciche "cześć". Niestety, odpowiedziała mu jedynie cisza i kpiące spojrzenie kolegi, który miał już po dziurki w nosie tej dziecinady i podchodów, których kompletnie nie rozumiał.  

- Co, chcesz powiedzieć, że to do mnie przyszedłeś? - Ciemnowłosy spojrzał na niego spode łba i westchnął ciężko, gdy Rolo ustąpił gryfonowi miejsca i z cichym chichotem przesiadł się na parapet. Również i Nyma, nieco zmieszana i urażona, opuściła kanapę, dając im więcej swobody.

To jednak nie oznaczało wolności dla Keitha, gdyż zaraz znów musiał znosić uciążliwy napór. Sam Lance nie widział nic złego w, nieco zbyt nachalnym, wspieraniu się o ramię ciemnowłosego i całkowicie niedyskretnym wdychaniu jego przyjemnego zapachu. 

Nie odzywali się do siebie, a prócz zaciekawionych błękitnych oczu, ślizgon mógł czuć na sobie wiele innych wścibskich spojrzeń, które nie opuszczały jego osoby. Wyklinał je w myślach, rzucając wiązanką również i w stronę Latynosa, który właśnie próbował dotknąć jego włosów. 


- Czego właściwie chcesz, Lance? - Zapytał, odkładając na bok książkę, którą próbował czytać od jakiegoś czasu i spojrzał na niego uważnie, cierpliwie czekając na odpowiedź. Ta nigdy nie nadeszła, a zamiast dostać jakiekolwiek wyjaśnienia, otrzymał coś znacznie innego. Dopiero po chwili i znaczącym pogwizdywaniu, był w stanie zorientować się, co tak właściwie się działo.


Brunet najzwyczajniej w świecie uwiesił się na jego szyi i korzystając z nieuwagi kolegi, musnął jego wargi swoimi, by zaraz złączyć je w dużo pewniejszym pocałunku. Zatopił dłoń w ciemnych włosach, które w tej chwili przypominały mu miękki i jedwabisty puch. Przesuwał po nich palcami, niemal czując iskierki, które tańczyły pod jego palcami z każdym najmniejszym ruchem. Nawet nie myślał o tym by się odsunąć od szatyna, który w tej chwili najzwyczajniej zamarł, nie mogąc się ruszyć, a jego umysł zdawał się odmówić posłuszeństwa, nie rejestrując wszystkiego prawidłowo. 

Nawet nie wiedział, kiedy brunet zdecydował się wdrapać na jego kolana, ostrożnie przesuwając dłonią po znów poobijanym boku. Pogładził go, niemal kojąco masując zesztywniały od kontuzji mięsień,  jednak jego szczęśliwa chwila prędko się skończyła, gdy czyjeś silne ręce odciągnęły go od Keith'a, który spoglądał ku niemu z zaskoczeniem wymalowanym na zarumienionej twarzy. 


- Keith, wszystko w porządku? - Shiro odezwał się łagodnie, trzymając Lance'a, który wierzgał jak oszalały i marudził, że chce wrócić do wcześniejszej sytuacji i wygodnych kolan ślizgona. Sam poszkodowany początkowo milczał i wpatrywał się w trójkę przyjaciół; zmartwionego Takashi'ego, Pidge, którą teraz zżerały wyrzuty sumienia oraz Lance'a, który spoglądał na niego z nie tak niewinnym uśmieszkiem, jakby mogło się wydawać. 

- Jak się czujesz? Stało się coś złego? - Tym razem to krótkowłosa odezwała się, podchodząc bliżej i ostrożnie zajęła miejsce obok niego, zachowując przy tym bezpieczny dystans. Wzięła głęboki oddech, przygotowując się psychicznie na opowiedzenie mu całej historii. W końcu był winna chłopakowi wyjaśnienia. Bóg jeden wie, do czego by doszło, gdyby nie wtargnęliby w odpowiednim momencie. Chciała zabawić się ich kosztem i odpłacić się za tę cholerną karę, fakt, ale nie chciała ich krzywdy. Tak więc opowiedziała mu dosłownie wszystko, wytrzymała nawet zawiedzione i wściekłe spojrzenie Keith'a oraz pokrzykiwania jego niezbyt cichego wielbiciela. 

- Więc co teraz z nim zrobimy? - Ciemnowłosy odezwał się w końcu, spoglądając na Latynosa, który wciąż musiał być przytrzymywany przez silne ramiona starszego gryfona. - Bo najwidoczniej naszprycowałem go na tyle, że jeszcze długo będzie w tym stanie. 

- Zarkon nasz opie... - Chciała już odezwać się siarczyście, jednak prędko dosięgnął ją karcący wzrok Shirogane. Widocznie rozpuścił dziewczynę i teraz zbyt często używała niecenzuralnych słów, przez co zrobił się z niej naprawdę zaczepny i niegrzeczny Gołąbek. - Opiewał wieloma obelgami. Stwierdził, że całe to zamieszanie to wyłącznie nasza wina i jakoś musimy sobie radzić i to do czasu... Aż mu nie przejdzie. 


- To całkiem dobra zagrywka wychowawcza. - Wtrącił kolorowo-włosy, jednak zaraz cofnął się nieco, widząc karcące spojrzenie ich obojga. - Spójrzcie na to z innej strony. Przynajmniej w końcu nastąpi kres tych wszystkich kłótni, może nawet się polubicie. 

- Ale ja już bardzo lubię Keitha. Baaardzo. - Lance odezwał się nagle i pomachał radośnie do ciemnowłosego, posyłając mu jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów. Był promienny i ciepły niczym plaże, które ten tak kochał. Można by nawet nazwać go uroczym, gdyby pominąć fakt o wstępnym molestowaniu, o którym Keith jednak nie potrafił zapomnieć. - Ty też mnie lubisz, prawda, Keithy? 

- Uwielbiam. - Wycedził przez zęby, odwracając wzrok i przecierając twarz dłonią. Więc szykuje się dla niego naprawdę trudny czas. 

Próby wyciągnięcia Latynosa z Pokoju Wspólnego były nie lada wyczynem, który niestety nie powiódł się sukcesem. Chłopak przypominał teraz obrażone dziecko, leżąc na podłodze w pozycji embrionalnej, jednocześnie tuląc się do kostek ciemnowłosego, który spoglądał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Jego dwójka znajomych mogła się jedynie domyślać, iż jest on już niezwykle zmęczony i najchętniej uciekłby od tych czułości, najlepiej jak najdalej. 

Z każdą minioną minutą, robiło się coraz to gorzej. Za każdym razem, gdy gryfon lub krukonka próbowali zabrać Lance'a z zamiarem zamknięcia go w jego dormitorium, ten jeszcze mocniej się wtulał w swojego ex wroga.

W pewnym momencie zaczął nawet płakać, mamrocząc pod nosem, iż nie chce nigdzie iść. Bo przecież on nie zaśnie, jego łóżko będzie zbyt puste, niemal tak puste, jak jego serce, które potrzebuje ciepła Kogane.

Po całej smutnej litanii, zaczął rzucać (pseudo)groźbami, które mówiły o tym, iż jeśli sam się nie zabije po powrocie do sypialni, to najprawdopodobniej umrze z tęsknoty. 

Więc można by stwierdzić, iż to chyba jego żałosne jęki o jakże ogromnej niedoli, doprowadziły do tego, że Keith w końcu postanowił zainterweniować. Delikatnie odsunął Shirogane od bruneta i sam nie mógł uwierzyć w to, iż wyciągnął do niego dłoń, pomagając mu wstać. 


- Niech już zostanie. Prześpi się u mnie, a rano pomyślimy, co zrobimy dalej. - Westchnął ciężko i zwrócił się do Latynosa. - Ale masz szanować moją przestrzeń osobistą, dobra? W innym razie cię zrzucę i to nie z łóżka, a z wieży astronomicznej. 

Chłopak energicznie pokiwał głową i stanął przy jego boku, nagle się rozpromieniając. Ich wspólni przyjaciele  w końcu zniknęli w swoich pokojach, szykując się do snu, a i ślizgon zaprowadził uciążliwego wielbiciela do łazienki. Poczekał cierpliwie aż ten się wykąpie, posłał mu łóżko i nie musiał dwa razy powtarzać, iż teraz zostało im tylko iść do sypialni. 


- Nie masz współlokatorów, Keith? - Chłopak zdziwił się widocznie, siadając na miękkim materacu i po krótkiej chwili wahania, ułożył się na łóżku, naciągając na siebie koc. Przyglądał się z uwagą ciemnowłosemu, który jedynie wzruszył ramionami i kontynuował zaplatanie warkocza, który zwykle robił sobie do snu.

- Jakby ci to prosto wyjaśnić. Nikt nie chciał ze mną mieszkać. - Mruknął, związując kosmyki czerwoną gumką i gestem poprosił, by chłopak się przesunął. Zignorował współczujący i zdziwiony wzrok Latynosa, i wcisnął się do łóżka, układając się plecami do niego.


Dopiero w tej chwili w jego umyśle zaczęło się tlić wiele myśli. W końcu Lance był upity eliksirem, wręcz wszystko mogło strzelić mu do głowy. Mógł zrobić wszystko, zresztą byli teraz sami. Nikt by nawet nie usłyszał, gdyby cokolwiek się działo.

To nie tak, że mu nie ufał i aż tak żałował swojej decyzji, jednak  teraz w nim tliła się iskierka strachu i niepewności, gdy materac skrzypnął odrobinę głośniej i chłopak czuł ciepło drugiego ciała, odrobinę bliżej niż wcześniej. 

Jednakże z jego własnych obaw i miliona galopujących myśli, wyrwał go cichy, niemal nieśmiały głos. 


- Mógłbym się do ciebie przytulić? - Zapytał, czekając i nie ruszył się nawet o milimetr. Wpatrywał się za to w nieświadomie skuloną postać i miał nadzieję, iż jednak do jego uszu dotrze pozwolenie. 

- A czy prosiłem cię o to? - Keith nawet nie musiał podnosić głosu czy warknąć przez zęby, by zabrzmieć co najmniej niemiło. Chciał po tym zwyczajnie zignorować gryfona, jednak nie było to możliwe, gdy ten odsunął się nagle na sam skraj łóżka, wzdychając smutno. Zabrał swoją poduszkę, jednak nie ułożył ją pod głową, a w swoich ramionach, które mocno zacisnął na chłodnym i mile pachnącym materiale, chcąc mieć przy sobie choć skrawek szatyna. 

- No chodź, skoro musisz. - Kogane wciąż nie brzmiał zbyt przyjacielsko czy też troskliwie, jednak na pewno znacznie złagodniał. Nie musiał też długo czekać, bo już po chwili McClain przysunął się, otaczając skulone ciało ramieniem i wtulił się w napięte plecy. Nie robił jednak nic więcej, jedynie zaczynał coraz głębiej oddychać, sennie go głaszcząc. W pewnej chwili, zrobił coś naprawdę niespodziewanego. Nie, nie próbował się znów dobierać do biednego ślizgona, teraz nie skinął nawet palcem bez jego wyraźnej zgody. Za to zaczął cicho nucić mu do ucha i czekał aż ciemnowłosy w końcu się rozluźni i zaśnięcie stanie się dla niego o wiele łatwiejsze. W końcu zdawał sobie z tego sprawę, iż sama jego obecność jest dla Koreańczyka niemałym problemem.

- O czułości nie powinno się prosić, Keith. Powinny być czymś naturalnym, co zwyczajnie przychodzi...od tak, bezinteresownie i bezwarunkowo. - Mruknął łagodnie i cicho, niemal zagłuszany przez szelest pościeli, gdy poruszył się na łóżku, nieświadomie ocierając się policzkiem o czubek głowy szatyna. - I nie musisz się przed nią bronić, gdy ofiarowuje ci ją ktoś miły. Pozwól sobie na odrobinę ciepła. 

Keith chciał mu już coś odpowiedzieć, sam nie był pewien co, jednak gdy spojrzał przez ramię, dostrzegł śpiącego już Latynosa i darował sobie podejmowanie niepotrzebnego już dialogu. Za to zaczął realnie rozkoszować się słodką ciszą, przyjemnym ciepłem i oddechem, który zaczynał delikatnie łaskotać jego odkryty kark. Może ten pomysł nie był aż tak tragiczny i ta noc może mieć nawet swoje plusy? Tego nie wie nikt, prócz dwójki śpiących już nastolatków. 


---------------------

Spokojnie, szczury w końcu mnie nie dopadły, nic innego też nie. Wróć, jedynie ostry artblock i depresja twórcza, bo nie umiałam napisać ważnej sceny. I tu zaczynają się podziękowania dla Neks, Lucjanka i Krakersa (ps szykuj papiery adopcyjne) za wsparcie psychiczne i opieprzanie mnie za odstawiany cyrk XD Przesyłam dużo przytulasów i wyimaginowane naklejki dzielnego wsparcia 

No i dziękuję wszystkim za wytrzymywanie mojego lenistwa i nie trzymania się terminów ;; 

Trzymajcie się i do zobaczenia przy Dirty Laundry 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top