Rozdział 2 „ Intruz"

(Ai Wen)

   Wiedząc, że nie mam już na dzisiaj żadnych obowiązków przyszykowałem się do wyjścia z kumplem. Z przyzwyczajenia nasypałem trochę przysmaków dla psiaka, gdyż wciąż liczyłem na to, że wróci. Było to wielce naiwne z mojej strony, ale czułem się podle, bo cząstka mnie wierzyła, że to z mojej winy Tong Tong zaginął. I choć szanse na to, by nagle magicznym sposobem się odnalazł były mniejsze niż jeden na milion, to i tak nie umiałem się powstrzymać. Nie potrafiłem sobie wyobrazić sytuacji, gdyby biedny Tong Tong pojawił się i nie znalazł przygotowanego jedzenia. Nie był typem, który potrafi się sam zorganizować, więc zapewne prędzej siedziałby głodny, niż sobie coś sam znalazł. Pomimo tych drobnych wad, z którymi Tong Tong przyszedł na świat, to był z niego dobry zwierzak. Nawet jak na rasę husky mój Tong Tong miał dziwne zwyczaje. Pomimo tego, iż nie powinien, to lubił bawić się dosłownie ze wszystkimi zwierzakami gospodarskimi, a co najdziwniejsze ogromną przyjemność sprawiała mu możliwość wytarzania się w błocie. Nie wiem, skąd mu się to wzięło, był odmieńcem, ale kto by takiego nie kochał. Bywał niesforny i strasznie uparty, potrafił być niezwykle upierdliwy, ale jego lenistwo wygrywało wszystko. Czasem odnosiłem wrażenie, jakby nie dorastał ze mną, lecz wśród stadka naszej rozpuszczonej wieprzowinki i może stąd nabrał tych swoich chorych przyzwyczajeń. Możliwe, iż przejął też trochę cech po jie, której zawsze wszędzie było pełno. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. To by tłumaczyło, dlaczego Tong Tong oraz jie zniknęli mniej więcej w tym samym czasie. Może są gdzieś tam razem i wzajemnie się wspierają.

   Założyłem ciepłą bluzę, bo choć prawdziwie ostra zima przeminęła, to do wiosny daleko. Wyszedłem z domu nim zdążyło się na dobre ściemnić. W połowie drogi spotkałem Fu Chao, opatulonego w swój okazały, gruby, futrzasty kożuch. Tak, jakby był co najmniej na Syberii. Był dopiero początek lutego! Czy rzeczywiście było aż tak zimno, czy to tylko on był takim zmarzluchem? Dostrzegłem, że ma na plecach średnich wymiarów podróżny plecak. Wybierał się gdzieś? Mógł przynajmniej dać znać, że będzie zajęty, to nie wyciągałbym go teraz na mały spacerek. Przekraczając ośnieżoną ścieżkę, pod stopami słyszałem coś jakby chrupot i chrzęst śniegu- mimo iż temperatura była na plusie, to śnieg i tak nie chciał stopnieć. Nic również nie zapowiadało na to, iż w najbliższym czasie szybko do tego dojdzie. Biały puchowy proszek z chmur sięgał do połowy kolan, a podczas chodu słychać było, jak śnieg 'skrzypi'. Do głowy mi nie przyszło, by zaopatrzyć się w dodatkowy szalik czy cieplejsze spodnie. Czułem, jak przetarte podeszwy w butach przeciekają i wkładka nasiąka od wewnątrz śniegiem, a co za tym idzie, moje świeżo uprane i dopiero co założone skarpetki już przemokły.

-Nie mówiłeś, że szykujesz się na wyprawę- zagadałem do niego ignorując fakt, że marzną mi stopy, a palców to już w ogóle nie czuję.

-Zapakowałem się za nas obu, mój kumplu – odpowiedział z wielkim bananem na twarzy, na co zmarszczyłem brwi.

-To znaczy?

-Oj biedaku. Nie powiedziałem ci, w jakim stanie zastaniemy dom dziadka – jego odpowiedź nadal nie była jasna.– Chodź już, nie traćmy czasu. Opowiem ci po drodze.- dodał, uważnie taksując mnie wzrokiem od góry do dołu i z uznaniem pokiwał głową, następnie niczym zmyślny i doświadczony podróżnik zaczął iść. Poprawiłem starą, połataną wełnianą czapkę i potarłem grubymi rękawicami nos, który zrobił się cholernie czerwony i zimny od zaledwie krótkiego stania na zewnątrz. W przeciwieństwie do przyjaciela nie mogłem sobie pozwolić na grube, puchate nauszniki, a tym bardziej na potrójnie obszyty futerkiem kaptur przy drogim okryciu wierzchnim. Nawet na jakąś lichą i żałośnie tanią kominiarkę czy ciepłą osłonę na twarz... nawet na to nie mogłem sobie pozwolić! Nie ma tragedii, może nie dostanę odmrożeń, tylko dlatego, że nie posiadam odpowiedniego ubrania. Gdy zacznę iść, to zgodnie z prawami fizyki powinienem się rozgrzać, prawda?

    Po 2,5 godzinach drogi Fu Chao i ja dotarliśmy na miejsce docelowe. Przed nami stał w pełnej okazałości opuszczony dom, który niegdyś należał do jego dziadka. Zastanawiałem się, czy wypada mi przekroczyć progi tej cennej budowli pamiętającej jeszcze czasy epoki Ming. Swoją drogą, to intrygujące, jak taki zabytek zdołał przetrwać ponad 300 lat. Chociaż w sumie mój dom też był równie stary...

-Rozgość się- rzucił do mnie jak gdyby nigdy nic Fu Chao, a ja wciąż nie mogłem się przyzwyczaić do starego budownictwa i to w zasięgu mojej ręki... a raczej stóp. Parę centymetrów i postawię stopę tam, gdzie, zakładam że, niegdyś żył jakiś minister z ówczesnej epoki. Ale czadowo!

Choć dom był opuszczony, to zadbany. Wbrew pozorom oraz domysłom, na całe moje oraz Fu Chao szczęście, chateczka nie pachniała stęchlizną ani kurzem. A przynajmniej nie dało się tego wyczuć. Nie było czuć nieprzyjemnego odoru. Ciekawe, kto o ten dom dbał, bo nie sądzę, by był to Fu Chao. Wiele mogę o nim powiedzieć, ale mój kumpel słynie z posiadania dwóch lewych rąk. W swoim 26-letnim życiu nigdy nie sięgnął po haczkę, sierp czy grabie, a wypadałoby, bo nasza wioska jest strasznie zacofana. Nie było to miłe, lecz jeżeli chodzi o funkcjonowanie na wiosce, to wykazywał w pewnym stopniu ułomności, przez co niektóre czynności musiały być wykonywane za niego. Może byłem dla niego za ostry, to w końcu nie jego wina, że nigdy nie nauczył się prawdziwego wioskowego życia, bo przyszło mu żyć w bogatej rodzinie. Poza tym przez 14 lat był jedynakiem i dopiero pojawienie się na świecie młodszej siostry otworzyło mu nieco klapki na oczach. Teraz okazywał dobre chęci, lecz nadal nie można było nazwać go pracoholikiem.

    Bądź co bądź byłem nauczony innych zwyczajów niż Fu Chao, dlatego dopiero po odprawieniu odpowiedniego rytuału powitalnego dla duchów przodków mieszkających w tych betonowych, niosących echo, włościach, przeszedłem przez próg dawno niezamieszkiwanego domu, doświadczając przy okazji gęsiej skórki. Mimo wszystko czułem się tutaj nieswojo. Od razu poczułem znajomy chłód po zdjęciu butów, a po plecach przeszły mi dreszcze. Jak bardzo chciałem, aby nie okazało się, że mam mokre skarpetki. Nic z tego. Ponadto dostałem skurczy w palcach u stóp; czułem, jak krew przestała mi prawidłowo krążyć w żyłach. Jeżeli nie ma tu jakiegoś ogrzewacza czy kominka z drewnem, to liczę chociaż na jakąś świecę- to ostatnie, co może mi w tej chwili pomóc się rozgrzać.

-Trzymaj – zwrócił się do mnie Fu, machając mi przed oczami parą długich skarpet typu frottè . – I ściągnij to wątłej jakości, klejące się jak wielorybi tłuszcz, coś, co masz na stopach.

Nie chciałem paść ofiarą jego żartów, więc nie zastosowałem się do jego polecenia.

-Chcesz zachorować?- usłyszałem.

-Nie zachoruję– zaprzeczyłem, rozmiękczając skarpetki w palcach, próbując choć trochę wycisnąć z nich wodę, lecz nic to nie pomagało.

- Zdajesz sobie sprawę, że nie będzie ciepło, dopóki nie znajdę drewna? Jest -18 stopni.

-Trochę się zahartuję, nie zaszkodzi mi. – odparłem nie do końca rozumiejąc, z jakiego powodu Fu Chao robi z igły widły. – A tak w ogóle, to czemu tu tak zimno? Czy to normalne?

-Jesteśmy w głębi lasu, wystarczy, że przeszlibyśmy mały kawałek, a bylibyśmy u podnóży gór. To stamtąd taki ziąb nadlatuje- objaśnił i uśmiechnął się złowieszczo.- Pomyśl Ai Wen. Znajdujemy się parę metrów od tych piekielnych, niektórzy mówią, że przeklętych gór. To jak rzut beretem do tej nawiedzonej wioski, ale tam wolałbym nie zachodzić.- wyjaśnił i sugestywnie poruszał brwiami. Naprawdę musiał mi przypominać w tej chwili? Czemu on się tak uwziął...

    Grzebał chwilę w swoim zadziwiająco głębokim plecaku. Kosztował pewnie fortunę, ja bym nie kupił.

-O, jest! – powiedział i wyciągnął krótki, połyskliwy przedmiot, który w rzeczywistości okazał się mini latarką. Zaczął mi tym ustrojstwem świecić po oczach i od razu zrobiło się jaśniej. – Zakładaj skarpety raz-dwa, ty uparciuchu- powtórzył i cierpliwie czekał, nim nie zdjąłem swoich dziurawych, a na dodatek najcieplejszych, lecz umoczonych roztopionym już śniegiem skarpet i nałożyłem te od niego. Topiłem się w nich, bo miał o 4 rozmiary większą stopę, ale nie byłem na odpowiedniej pozycji, aby mu cokolwiek wypominać. Faktem jest, że wiele razy mi pomagał, wobec czego nie mogłem tylko na nim żerować. Jego chęć pomocy i życzliwość w pewnym stopniu rekompensowały jego wrodzone wady. Poniekąd Fu Chao i Tong Tong zdawali się być podobni. Lecz kiedy chciał, to i jeden, i drugi potrafił być równie wredny, jakby coś całkowicie złego ich opętało. Ze wściekłym Fu Chao wolałem nie zadzierać, bo jest nie na moje siły, a i tak tylko ja jeden w naszej wiosce potrafiłem poskromić jego wszechobecne, wielkie niczym strusie jajo, ego.- Coś się tak zasępił? Wciąż go szukasz? A może tęsknisz za tą wyimaginowaną laleczką?

-Nie zaczynaj...- poprosiłem go, gdyż naprawdę nie chciałem teraz rozmawiać o moim psiaku, który nie wiadomo gdzie się podziewa, a już na pewno nie o Shan.

-Chciałem tylko powiedzieć, że Tong Tong musiałby być głupi, żeby cię zostawić. Na pewno ktoś go przygarnął i jest w dobrych rękach, a co do Shan Shan, to się otrząśnij. Serio, jedno twoje słowo i daję moim dziewczynkom namiary na ciebie, a dalej niech się dzieje, co się chce.

-Jeżeli próbujesz mnie pocieszyć, to ci nie wychodzi!- przerwałem mu nieco gwałtownie, przez to moja uwaga zabrzmiała jak warknięcie. Wszystko jedno. Nie miał prawa wypowiadać się w tej kwestii, a ja nie miałem i nie mam zamiaru przypominać mu za każdym razem, że nie jestem zainteresowany jego znajomościami.

* * *

    Po tym jak posililiśmy się skromnymi przekąskami, które spakował dla nas Fu Chao, on sam zdecydował się zająć się sprzątaniem starej, niepozornej chatki, ja zaś wyszedłem na małe zwiady. Jeżeli miałbym spędzić kolejną godzinę lub dwie na wysłuchiwaniu jego życiowych mądrości, wolałem usunąć się z drogi. Nie chciałbym się z nim pokłócić, a naprawdę niewiele do tego brakowało, gdyż całkiem niepotrzebnie poruszał tematy, na które nie miał prawa się wypowiadać. Żeby jeszcze miał jakieś pojęcie... Tak czy siak potrzebne było nam drewno, bo nie wzięliśmy żadnych świec, a przy świetle latarki nie ogrzejemy się. Uznałem więc, że taki podział obowiązków był jak najbardziej fair wobec Fu Chao, którego zapewne obleciałby strach na myśl o dodatkowej nocnej ekspedycji. Dlatego też zabrałem stare, lecz solidnie zszyte kawałki szmat przy okazji znalezione w ciemnej, staroświeckiej i nieoświetlonej klitce; jak się okazało trzymano tu rzeczy używane niegdyś na gospodarstwach. Pięknie, że już od początku dopisuje nam szczęście, ale nie zdziwię się, jak gdzieś usłyszę pisk myszy. Możliwe, iż pomieszczenia są pokryte pajęczyną, którą uplatała przez lata pajęczakowa rodzinka. Po związaniu drewna materiałem na koniec wyszłoby na to, że i tak zmieściłoby się tu więcej opału niż do plastikowego wiaderka po farbie czy innej oleistej substancji, więc nawet nie fatygowałem się, aby znaleźć bardziej praktyczny przedmiot.

   Znalezienie drewna przy -18 stopniach to będzie nie lada wyzwanie. Zabrałem jednak siekierę na wszelki wypadek, a płachtę zwinąłem w pół i przerzuciłem sobie przez ramię. W lesie było ciemno i ponuro, słyszałem tylko pohukiwanie jakiejś nawiedzonej sowy, uważnie obserwującej każdy mój krok. Tak jakby spodziewała się przy okazji upolować jakiś przysmak do przekąszenia, lecz niestety byłem tu tylko ja i ona- nieznośna sowa. Żadnych zajęcy, śnieżnych kotów czy ogromniastej, zbłąkanej lamy. Dla pewności zapaliłem latarkę i dopiero przy jej świetle zauważyłem parę osobliwych śladów należących do Tong Tonga...nie, to chyba niemożliwe!

Wiedziony ogromnym uczuciem ciekawości podążałem za śladami psa- tak oto dotarłem na znajomo wyglądającą polanę i aż mnie ścisnęło w żołądku. Tak się złożyło, że przez siedem ostatnich lat nie bywałem w tych terenach nawet przypadkiem. Dostrzegłem odśnieżoną ścieżkę, która rozwidlała się w trzy strony, lecz wybrałem tą, na której były odciśnięte łapki Tong Tonga. Tym sposobem zaszedłem do samotnej i prawdziwie prowizorycznej izby leśnej. Obok zamarzniętego pnia leżał stos równo ściętego drewna. Zapakowałem tyle drewna, ile dałem radę upchać, związałem końce płachty w gruby węzeł i liczyłem na to, że jednak jakoś dojdę z powrotem tam, skąd przyszedłem. Nagle poczułem, że coś mnie obserwuje. Może to znowu ta denerwująca, a na dodatek wyjątkowo nieporadna sowa?

Zamarznięte sople na gałęziach nisko rosnących krzaków zostały poruszone przez nagłą i na pewno niespodziewaną wichurę. Złowieszczy świst zimowego wiatru sprawił, iż w uszach nieprzyjemnie mi zaszumiało, a przez całe ciało rozeszły się mrowienie oraz dreszcze. Po śniegu ktoś lub coś stąpało, lecz nie byłem w stanie zlokalizować, z której strony ten odgłos dochodzi, gdyż ni stąd, ni zowąd rozpętała się zamieć. Nie było sensu łudzić się, że zdążę wrócić na normalną drogę, dlatego niewiele myśląc wszedłem do wątpliwej jakości izby, ciągnąc za sobą nie mniej jak trzy kilogramowy wór. Zorientowałem się, że drzwi nie są szczelne, ale prawdziwy problem pojawił się, gdy parę razy wyjątkowy silny podmuch sprawiał, iż szeroko otwierały się. Dopóki nie znalazłem czegoś, czym mógłbym zabezpieczyć drzwi, musiałem do nich podchodzić i zamykać, co nie było łatwe, gdyż nadciągająca zamieć szczypała po oczach, a prószący śnieg wręcz palił moje popękane wargi. Przez długi czas słyszałem nie tylko mknący z zawrotną prędkością huczący wiatr. Dopóki nie poczułem się senny, wydawało mi się, że słyszę piski oraz walenie o drzwi, ale nie byle jakie, lecz charakterystyczne. Czyżby to był Tong Tong?

* * *

   Kiedy już się obudziłem, nadszedł ranek. A konkretniej wczesny ranek. Poznałem to po tym, że po odblokowaniu przepuszczających powietrze do środka drzwi, na zewnątrz nad ściółką leśną pokrytą większą warstwą śniegu, górowała mgła. To nie mogły być tylko opary z gotującej się głęboko pode mną warstwy ziemi, ale efekt niefortunnej zamieci. Swoją drogą, jak to możliwe, aby na początku lutego pojawiło się to zjawisko? Wściekły się niebiosa chyba...

W moje oczy uderzył złośliwy promyk słońca, tchórzliwie skrywającego się za wielkimi altocumulusami. Może teraz jest przyjemnie, ale później zrobi się nieciekawie; jakie to szczęście w nieszczęściu znać się na chmurach. Zrozumiałem, że przygląda mi się para dużych, czekoladowych oczu, a na dodatek psich, bo oprócz tego widoku cieszącego oczy, to także do mych uszu dobiegło znajome szczekanie.

-Tong, Tong, jesteś tu piesku?– zawołałem. Byłem przepełniony ogromem naiwności oraz uczuciem radości i wszechogarniającej ekscytacji. Głupi ja. Wpakowałem się w zaspę śnieżną jak jakaś rodowita ofiara losu, na szczęście w niezbyt głęboką. Do mych uszu dobiegło radosne poszczekiwanie. Kątem oka rozpoznałem wesoły pysk czworonoga. Tak mi go brakowało...nie miałem więcej żadnych złudzeń- to był i jest mój Tong Tong. Nie wiem, gdzie się podziewał, ale się znalazł. Choć śnieg był sypki, to jednak przemarzłem i nie miałem siły się ruszyć.– Tong Tong, pomóż...- zawołałem cicho, ale zupełnie się tego po nim nie spodziewałem. Pies najzwyczajniej w świecie zignorował mnie. Poczułem, jak szklą mi się oczy. Nie tak wyobrażałem sobie spotkanie psiaka po półtora roku.– Tong Tong?- powtórzyłem ponownie, by upewnić się, że to on, na co zaszczekał. To był on, tylko on szczekał w taki charakterystyczny sposób, jakby się śmiał, więc dlaczego sprawiał mi ból?

Leżałem przykryty puchową kołdrą jak taka ostatnia sierota, czułem obrzydzenie do siebie przez swoje roztrzepanie i bezmyślność, dopóki Fu Chao nie przybył i nie pomógł się wygrzebać. Cały się trząsłem. Fu Chao otrzepał mnie ze śniegu.

-Martwiłem się. Gdzieżeś ty polazł – Fu Chao posłał mi karcące spojrzenie a ja patrzyłem się w miejsce, gdzie do niedawna prosto na mnie, tęsknymi ślepkami, patrzył Tong Tong.

-Pies...- zacząłem.

-Co ty bredzisz – przerwał mi i popatrzył się na mnie zaniepokojony.

-Fu Chao, Tong Tong...on... widziałem mojego psa. – przyznałem, a mój kumpel wybałuszył na mnie przerażone oczy. Przyłożył rękę na moje czoło i pokręcił głową.

-Jesteś rozpalony i majaczysz –stwierdził, po czym usadził mnie w saniach. Nie wiem, jakim cudem on się w nie zaopatrzył, ale jedno było pewne – tym razem nie okazał się takim nieudacznikiem jak ja.

 💖  💖  💖  💖

Rozdział świeżutki i ciepły jak bułeczki z piekarni, który dopiero co się napisał, a ponieważ ta wredota, bias wrecker Byun Baekhyun wdarł się dość szybko na moją listę , także rozdział dodaję od razu. Jestem zła i niedobra, bo niezwykle przyjemnie pisało mi się o Byunie z takiej perspektywy osoby takiej no.. roztrzęsionej emocjonalnie? Nazwa chmury ma znaczenie, ale o tym kiedy indziej. 

-SongJiji 

13.09.2017 =19:30=

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top