P. VI - SOLIDNE DWA NA DZIESIĘĆ
Vanya nie była do końca pewna, jakim cudem wylądowała za kółkiem, choć sama nie posiadała prawa jazdy. Ważne, że Ben odmawiał puszczenia Klausa choćby na sekundę i trzymał go możliwie najbliżej przy sobie, cicho prosząc by chłopak nie odchodził. W tylnym lusterku Numer Siedem zauważyła, że chłopak tak bardzo pochylał się nad bratem, że ich czoła się stykały. W innych warunkach może nawet uznałaby to za urocze, ale tym warunkom daleko było do idealnych. Diego był tak przerażony, że nie potrafił się na niczym skupić i tylko wpatrywał się w blednącą twarz Numeru Cztery. Nie kwestionował nawet tego, że Ben był wśród nich i że wreszcie mógł fizycznie coś zrobić. Liczyło się tylko to, że mógł, że wspierał Klausa. Ale Ben podświadomie czuł, dlaczego tak się dzieje. Zauważył, że w momentach większego stresu Numer Cztery ma więcej mocy. Zupełnie tak, jak gdy pokłócili się o jego ćpanie, a on przywalił mu z sierpowego. Teraz, gdy chłopak praktycznie umierał mu w ramionach, stres najwidoczniej wywaliło poza wszelkie znane ludzkości skale.
Diego wbiegł jak opętany do szpitala. Nie czekał nawet aż Vanya do końca zatrzyma auto, po prostu otworzył drzwi i wybiegł, od samego wejścia krzycząc na pracowników placówki, że mają nagły wypadek. Nim spora gromada przybiegła przed wejście, Numer Siedem zdążyła zaparkować tak blisko drzwi, że nieomal w nich stanęła. Zaciągnęła ręczny i nie wyłączając nawet silnika, wyskoczyła z auta żeby otworzyć drzwi i ułatwić lekarzom dostęp do poszkodowanego.
Lekarze przełożyli Klausa na mobilne łóżko i zaczęli wypytywać o przyczyny jego obecnego stanu. Mimo pośpiechu wszyscy Hargreevesowie byli zaskoczeni profesjonalizmem, jaki wykazywali pracownicy ratujący ich brata. Vanya, która przynajmniej zewnętrznie wydawała się najbardziej opanowana, odpowiedziała unikając jakichkolwiek szczegółów. Wspomniała o walce, a lekarze sami dopisali sobie jedną z tych historyjek o gangach. No i doszedł też fakt, że niektórzy Klausa kojarzyli, gdy trzeba było go ratować z przedawkowania. Nie trzeba było długo czekać aż dodali dwa do dwóch. A to, że wyszło im pięć to był błąd, którego Hargreevesowie nie zamierzali im wyjaśniać. Ranę na brzuchu z resztą wszyscy doskonale widzieli, więc wspomniała głównie o tym, że solidnie uderzył plecami. Początkowy pośpiech ustał niemal natychmiast, kilkadziesiąt minut później, gdy jeden z mężczyzn uznał, że pacjent niestety zmarł.
Ben nie chciał tego słuchać. Nie potrafił sobie tego nawet wyobrazić. Z całej siły kopnął rząd krzeseł, które stały w korytarzu, odwracając wzrok od lekarzy, którzy przykrywali twarz Klausa prześcieradłem. Nie zdążyli nawet opróżnić sali, ba, nie zdążyli nawet do niej dojechać. Zresztą, większość z nich nawet nie chciała go jakoś szczególnie mocno ratować. Mieli wyrobine o nim opinie i to, że prywatne opinie zostawia się poza szpitalem było całkowitą bzdurą. Vanya opadła na krzesło, chowając twarz w dłoniach i czując, jak po jej policzkach spływają łzy. Wiedziała, że to wszystko to była jej wina i że nigdy sobie tego nie wybaczy. Że nikt nigdy jej tego nie wybaczy. Bo w końcu Klaus miał najlepsze relacje z większością rodzeństwa. Głównie dlatego, że rzadko kogoś oceniał i po prostu akceptował wszystko, jak leciało. Diego tylko podszedł do łóżka i szarpnął prześcieradło, zrzucając je na podłogę i ze łzami w oczach zaczął wydzierać się na lekarza, że to przecież nie może być koniec. Ekipa ratownicza nie komentowała tego w żaden sposób. Wszyscy wiedzieli, że straty tak naprawdę nie da się przeboleć.
Rumor, którego narobili, zapewne dałby radę obudzić umarłego. Miał też jedną, dodatkową zaletę, a mianowicie absolutnym przypadkiem ściągnął pewnego szczupłego blondyna, który przechodził korytarzem obok i w normalnych warunkach nawet nie zajrzałby do tej części. Chłopak natychmiast rozpoznał osobę leżącą na stole i ochrzanił ludzi z góry do dołu. Na nic zdały się słowa innych lekarzy, że chłopak nie ma pulsu, że nie oddycha, że ma tak obszerne rany, że nie ma szans się wylizać. Blondyn, na którym spoczęły pełne nadziei spojrzenia Hargreevesów, był na to wszystko zbyt uparty. Widząc, kto leżał na stole natychmiast zebrał ludzi i oznajmił, że mają przewieźć chłopaka do jednej z pobliskich sal, gdzie będzie go operował. Nawet nie chciał słuchać o innych opcjach.
Lekarz, zostawiony bardzo szybko sam sobie, bo inni nie chcieli psuć sobie statystyk czyjąś nieuniknioną śmiercią, ocenił szybko stan technicznie martwego pacjenta i wziął się za odkażanie i zszywanie rany na brzuchu tak, żeby ciało Klausa skupiło się głównie na regeneracji ważniejszych części ciała. Kręgosłupa, złamanych kości i wstrząsu mózgu. Te elementy przynajmniej wymienili lekarze przeprowadzający wstępny rekonesans, nim jeszcze spisali go na straty. Na złamany kręgosłup czy kości niewiele mógł poradzić, ale doskonale pamiętał, jak wiele, wiele lat wcześniej Klaus został postrzelony, a dzień później nie miał po tym nawet blizny czy zaczerwienienia, więc zdawał sobie sprawę, że z jego martwością to może być różnie.
Diego, Vanya i Ben czekali przed salą, absolutnie zestresowani. Nie można było ich jednakże winić, bo wszyscy po prostu zamartwiali się o stan brata. Ben usiadł dwa krzesła obok Vanyi i zaplótł ręce na klatce piersiowej, sprawiając tak nieprzyjemne wrażenie, że Numer Siedem nieomal cieszyła się, że nie usiadł bliżej. Diego chodził w tę i z powrotem, jakby liczył, że w ten sposób albo cofnie czas, albo zdobędzie uwagę jakiegokolwiek miłościwego boga. Ich niepokój wzrastał stopniowo przez kilka godzin, które Klaus i uparty lekarz spędzili za zamkniętymi drzwiami salki. Może nie odchodziły zza drzwi odgłosy rodem z horroru, ale cisza była wtedy jeszcze bardziej przygnębiająca.
Gdy w strefie wejścia padły strzały, wszyscy natychmiast wbiegli do pomieszczenia Klausa. Nie musieli nawet o tym myśleć. Raz, że chcieli zejść z oczu wrogom, a dwa, że musieli przecież chronić brata. Lekarz wciąż go operował i wydawał się absolutnie nieprzejęty faktem, że ktoś właśnie szturmem próbuje wziąć jego miejsce pracy, prawdopodobnie zabijając po drodze kilkanaście osób. Nieznany osobnik wszedł do sali, mierząc do nich z karabinu z ewidentnym zamiarem zabicia. Po stroju Diego poznał, że to jeden z ludzi, którzy zaatakowali akademię, więc mógł śmiało założyć, że to były współpracownik Numeru Pięć. Nie żeby miał czas na podzielenie się z kimkolwiek tą informacją, skoro za chwilę miał zginąć i przy dobrej wierze wylądować w tym samym pozaziemskim kurwidołku, co Klaus. Tuż za napastnikiem pojawił się, zupełnie znikąd, numer Pięć, który wbił mu skalpel w szyję bez najmniejszego wahania. Ben patrzył na to zaskoczony i dopiero po chwili przypomniał sobie, że jego brat był przecież płatnym mordercą. A jak karykaturalnie niewinnie wyglądał, stojąc nad tamtym trupem.
- Musimy wiać, jest ich więcej. Przyszli po Vanyę - zarządził Numer Pięć, gestem pokazując rodzeństwu, że mają się pospieszyć, bo nie przelewa im się z czasem.
Ben z miejsca odmówił, stwierdzając, że nigdzie się bez brata nie ruszy. Z całej jego postawy biła zarówno wrogość, jak i pewien ośli upór, który zmotywował Vanyę i Diego do uczynienia tego samego. Numer Pięć rozejrzał się, zupełnie nie wiedząc, jak ma przemówić im do rozsądku. Nie mógł nawet patrzeć na blade ciało Klausa. Nie miał pojęcia, co powinien był zrobić, gdy w oddali usłyszał nasilające się na korytarzu kroki. Nieznany lekarz, którego wszyscy tak szybko okrzyknęli bohaterem, zakrył Klausa prześcieradłem, łącznie z twarzą i oznajmił, że naprawdę powinni już iść. Że nic więcej nie dało się zrobić. Ben miał ochotę wyrwać skalpel z dłoni Numeru Piątego i wbić go w aortę nieszczęsnego lekarza. Nie potrafił wyobrazić sobie życia bez Klausa. Nie chciał musieć wyobrażać sobie takiego życia. Nie docierało do niego, że jego brat tak naprawdę mógł okazać się śmiertelny. Mimo tylu prób samobójczych, mimo Wietnamu, mimo tylu przedawkowań i nieomal utonięć. Kiedyś Ben przywykł do wiary w nieśmiertelność Klausa i postawienie go przed faktem, że rzeczywistość mogła być inna, po prostu do niego nie docierało. Bo jak mogłoby.
Pospieszani przez lekarza wszyscy niechętnie wyszli i zaczęli swoją wielką ucieczkę szpitalnymi korytarzami. Doktorek prowadził ich i zdawać by się mogło, że znał teren, co mogło dać im przewagę w ucieczce przed grupą morderców, ale każdy miał prawo do błędu. Zestresowani do granicy możliwości, pominęli fakt, że Ben zaczął świecić się lekko na niebiesko, a po krótkiej chwili zaczął w ogóle niknąć. Numeru Sześć to nie zdziwiło. W końcu to Klaus był jego łącznikiem z tym światem. A skoro nie było już Klausa to pozostało mu tylko wierzyć, że spotkają się jako duchy i będą nawiedzać razem frajerów aż do końca czasu. Nie taka znowu tragiczna wizja. Może nawet uda im się w końcu zagrać w te pieprzone łapki.
Cała grupa została zapędzona w kozi róg, nim się nawet spostrzegli, że tracą jakiekolwiek możliwości wyjścia. Winda nie działała, co lekarz skomentował tym, że atakujący musieli najwidoczniej odłączyć prąd. A do schodów nie mieli jak się dostać. Diego stanął z najszerszym uśmiechem, jaki zdarzył mu się od kiedy Numer Pięć powiedział im o całej tej apokalipsie i wyszedł przeciwnikowi na przeciw. Stanął kilka kroków przed rodzeństwem, absolutnie spokojny i z nożami w dłoniach. Jeśli miał umrzeć to miał zamiar zrobić to z godnością. No i wizja ponownego spotkania Klausa i Bena też nie była mocno zniechęcająca do śmierci. Vanya uśmiechnęła się lekko widząc postawę brata i mimo łez cieknących jej po policzkach, skupiła się na obronie tego, co jeszcze jej z rodziny zostało. Nawet nie zauważyła, gdy jej włosy przyjęły ten przerażający, biały odcień.
Klausowi zdawało się, że był zawieszony w nicości, choć musiał przyznać, że owa nicość była więcej niż przyjemna. Wreszcie absolutna cisza nie zakłócana przez wrzaski zmarłych. Wreszcie brak czucia czegokolwiek, brak bólu, brak narkotyków i alkoholu. Brak wszystkiego. Tylko czysty i nieskończony spokój, który został zniweczony odgłosem klaksonu od roweru. Klaksonu, który Klaus już kiedyś gdzieś słyszał. Chłopak wybitnie niechętnie otworzył oczy i ujrzał szary świat, który pamiętał z jednego ze swoich licznych przedawkowań. A tuż przed nim stała i spoglądała na niego z niejakim rozczuleniem, ale i z uśmiechem młoda dziewczynka, która ów rower prowadziła za kierownicę.
- Wychodzisz odebrać swoich ulubieńców żeby towarzyszyć im w ostatniej drodze? - spytał Klaus, uśmiechając się lekko. Ich ostatnia rozmowa skończyła się dla niego koniecznością rozmowy z ojcem, ale i rozczarowaniem z powodu braku możliwości rozmowy z ukochanym, ale nie miał jej tego za złe. Wiedział, że robiła wszystko, by mu pomóc.
- Nie mogę mieć ulubieńców - zaprzeczyła z miejsca, marszcząc lekko czoło, jakby głowiła się nad niezwykle trudnym zadaniem. - Muszę być sprawiedliwa. Ale gdybym mogła, z pewnością wyszłabym po Ciebie. To co zrobiłeś dla siostry było więcej niż godne podziwu.
- Dziwne uczucie rozmawiać z Tobą ponownie - przyznał się szczerze Klaus, drapiąc w tył głowy i nie wiedząc, jak powinien był zareagować na jej ostatnie słowa. Numer Cztery dalekim był od przywyknięcia do komplementów. Niby zawsze udawał, że jego samoocena jest tak wielka, że mógłby nią obdarować pół Afryki, a i tak nie zauważyłby różnicy u siebie, ale prawda była zgoła inna. I pełna kompleksów. - W ogóle umieranie to dziwne uczucie - uznał, wzruszając ramionami.
- Oh, nie umarłeś. To jeszcze nie Twój czas - zaprzeczyła natychmiast dziewczynka, opierając rower o pobliskie drzewo i stając tuż przed Klausem. - Przyszłam do Ciebie, bo się nudzę tu sama, ale zaraz stąd odejdziesz. Ot chciałam chwilę porozmawiać. Lubię z Tobą rozmawiać. Jesteś zabawny. Nie wiedziałeś, że gdy Twoja dusza opuszcza ciało to ono samo się regeneruje? Nawet z najgorszych ran? Nawet z tego, że kilka godzin temu strzaskałeś sobie kręgosłup w drobny mak i powinieneś był się wykrwawić po drodze do szpitala? Nie mówiąc już nawet o wstrząsie mózgu i fakcie, że niemal każda kość w Twoim ciele została złamana?
- Auć to brzmi boleśnie - oznajmił Klaus, krzywiąc się, jakby coś naprawdę fizycznie go w t tamtym momencie zabolało. - Wiesz przecież, że nie za wiele wiem o własnych mocach - zauważył, dość sugestywnie przypominając jej o jej wkładzie w ostatnią jego większą akcję.
- Ah, zapomniałabym - przyznała, przekrzywiając lekko głowę. - Masz problem z narkotykami. Znaczy miałeś, ale to normalne, że Twój przeżarty tymi beznadziejnymi substancjami mózg wyparł kilka faktów i wspomnień.
- Czekaj, Ty wiesz wszystko - zreflektował się Klaus, wskazując dziewczynę oboma palcami i uśmiechając się do niej szeroko. - Czyli rozumiesz moją moc. Czy będę w stanie wskrzesić brata i ukochanego? Czy będę w stanie sprawić żeby zmarli wreszcie dali mi spokój? Wolałem być normalny, naprawdę. Kiedyś nie brali mnie na poważnie, nikt na mnie nie liczył. Mogłem się nawet zaćpać żeby od tego oderwać. A teraz nagle muszę być poważny i dorosły i wziąć odpowiedzialność za masę ludzi - zaczął lekko narzekać Numer Cztery i choć w jego głosie brzmiała satyra, w jego oczach widniał strach, że zawiedzie.
- Nie mogę odpowiedzieć Ci na to pytanie. To złamałoby zasady - oznajmiła dziewczynka, kręcąc głową z niejakim smutkiem. Naprawdę chciała mu pomóc, ale nie do końca wiedziała, jak bardzo może nagiąć zasady. - Pilnuję porządku we wszechświecie, ale on jest ogromny. Myślę, że nie zauważyłabym zniknięcia paru dusz. I wiem, że tak naprawdę nie wolałbyś być normalny. Nigdy taki nie byłeś. Nie rezygnuj z własnej wyjątkowości tylko dlatego, że ona Cię przeraża. Odnajdź wewnętrzny spokój i zaufaj sobie, a kto wie, może nawet dasz sobie radę - skomentowała z lekkim uśmiechem i delikatnym wzruszeniem ramion, ale Klaus zrozumiał przekaz podprogowy i to, czego dziewczynka nie mogła powiedzieć mu wprost. Musiał dać radę. Innego wyjścia po prostu nie było.
- Prawie mam ochotę zacząć w Ciebie wierzyć, wiesz? - spytał, uśmiechając się zawadiacko.
- Nie musisz. Liczy się tylko to, że ja wierzę w Ciebie - skomentowała dziewczynka i tym razem w jej głosie pobrzmiewała duma, ale też smutek. - Myślę, że powinieneś już iść. Może Twoje ciało nie zregenerowało się jeszcze do końca, ale Twojemu rodzeństwu grozi niebezpieczeństwo. A, i Klaus, lubię Twoje odwiedziny, ale nie wpadaj ponownie zbyt szybko, dobrze? - poprosiła, odchodząc kawałek i znów podchodząc do opartego o drzewo roweru.
- Wiesz jak to ze mną jest - odparł Klaus, wzruszając teatralnie ramionami. - Nie mogę niczego obiecać.
Klaus odwrócił się i ruszył biegiem wzdłuż prostej drogi. Nie wiedział skąd wiedział, że była to słuszna droga, ale po prostu tak czuł. I wiedział, że przemiła dziewczynka nie poprowadziłaby go w niewłaściwą stronę. Po chwili świat stał się jakiś taki bardziej kolorowy i Klaus nie potrafił stwierdzić, czy przypadkiem nie wolał, gdy był on czarno-biały.
Chłopak zabluźnił cicho acz szpetnie, spoglądając na własny brzuch owinięty zdecydowanie zbyt czerwonym od krwi bandażem. Nie miał jednak zbyt wielkiego wyboru. Czując się beznadziejnie zmusił się do zarzucenia na siebie zakrwawionej i zakurzonej marynarki bogom dziękując, że chociaż wciąż miał na sobie spodnie. Zachowując absolutną ostrożność chwycił garść skalpeli z pobliskiej szafki ze sprzętem medycznym, które to wrzucił sobie do kieszeni, uznając, że cholera jedna wie, co i kiedy mu się przyda, skoro najwidoczniej szykowała się wojna. Dobrze, że jedną miał już za sobą. W drugiej kolejności rozbroił ze wszystkiego martwego żołnierza, sprawdzając, ile naboi zostało mu w magazynku i przygotowując z góry broń, by nie tracić na to czasu później. Pełen nowej nadziei i chęci uratowania najbliższych, wyszedł na korytarz, broń trzymając w gotowości. Odwrócił się, słysząc za sobą hałas, odruchowo szykując się już do strzału i opuszczając karabin w dosłownie ostatniej sekundzie. Nieomal nacisnął spust.
- Odłóż to, bo jeszcze kogoś przez przypadek zranisz! - wydarł się Luther, zirytowany głupotą brata. - Przecież Ty w życiu broni w dłoniach nie miałeś - warknął nieco ciszej chłopak,a gdy Allison uderzyła go z łokcia w żebra, wytłumaczył cel ich wizyty. - Numer Pięć nam powiedział, że wysłali za Wami oddział. Może i nie wierzę w niewinność Vanyi i chcę ją odizolować dla dobra świata, ale nie dam jej zabić obcym. W końcu jest rodziną.
Klaus nie skomentował tego w żaden sposób. Darował sobie nawet uszczypliwe komentarze apropo wielkości mózgu Luthera i tego, jak wolno trybił. Ruszył jedynie biegiem w stronę, w którą czuł, że powinien się poruszać, zupełnie ignorując Luthera, który niczym zacięta płyta powtarzał, że Klaus powinien odłożyć karabin zanim zrobi komuś krzywdy. Zupełnie jakby broń kiedykolwiek służyła do czegokolwiek innego, niż "robienie komuś krzywdy". No Klausowi karabin nigdy kwiatków nie podlał, ale cóż, co ćpun to inne wizje, nie? Numer Cztery nie zważał zupełnie na to, że ponownie otwierał sobie ranę, która na dobrą sprawę nie zdążyła się jeszcze zagoić. Choć i tak był zaskoczony, że jest w tak dobrym stanie. Odnalazł rodzeństwo bardzo szybko i z miejsca stanął jak wyryty. Ludzie, na których najbardziej mu zależało, znaleźli się w naprawdę patowej sytuacji. Klaus nie namyślał się i oddał dziewięć celnych strzały. Wszystkie idealnie w głowy przeciwników od tyłu. Nie żeby to było jakoś wybitnie trudne biorąc pod uwagę niewielką odległość, ale gdy wszystkie ciała uderzyły o podłogę, Klaus odetchnął z wyraźną ulgą i zabezpieczywszy broń, rzucił ją na nowy stos trupów, przez który nieporadnie próbował przejść by dotrzeć do najbliższych. Luther obserwował całą tę sytuację tak zaskoczony, że szczękę mógł nieomal zbierać z ziemi, bo leżała gdzieś przy trupach.
- W końcu rok w Wietnamie, co? - spytał Diego, próbując jakoś rozładować atmosferę i wcale nie przyznać się do tego, jak bardzo cieszy się, że widzi brata. Gdy jednak ten znalazł się wystarczająco blisko, przyciągnął go do cholernie mocnego uścisku, który wyrażał więcej niż tysiąc słów.
- A wydaje się, jakby to było niemal dwa dni temu, nie? - podtrzymał śmieszka Klaus i odwzajemnił uścisk, z którego stosunkowo szybko musiał się wyplątać. W końcu Diego nie stał tam sam.
- Wiedziałem, że kiedyś odwdzięczę Ci się za uratowanie życia - oznajmił lekarz, uśmiechając się szeroko. - Dłużej się nie mogłeś zbierać? Akcję ratunkową to Ci oceniam na dobre dwa na dziesięć - stwierdził, nim i on wylądował w ramionach Numeru Cztery.
- Uznajmy, że jest dwa jeden dla mnie. W końcu gdyby nie ja to Twój mózg zdobiłby ścianę - zauważył zaczepnie Klaus. - No i kiedyś dawałeś mi solidne osiem Matty.
- Musiałem być wtedy ostro upalony - powiedział na swoją obronę chłopak, ale Klaus i tak puścił mu oczko.
Vanya rzuciła się bratu w objęcia, na krótką chwilę. Chciała go za to wszystko przeprosić, powiedzieć, że jest wdzięczna i że docenia, ale nie potrafiła znaleźć słów. A zresztą, mina Klausa mówiła jej, że chłopak wszystko rozumiał nawet bez jakichkolwiek słów. Ben stał za nimi wszystkimi, nie dowierzając, że to Klaus. Bał się w to uwierzyć. Nie chciał zrobić sobie płonnej nadziei. Chłopak podszedł do niego ostrożnie, zupełnie jakby podchodził do dzikiego, nieznanego zwierzęcia. A jednak, gdy obaj uśmiechnęli się lekko i porwali w objęcia, był to najdłuższy uścisk tamtego dnia. Nie potrzebowali żadnego "wróciłem bracie", żadnego "cieszę się, że nic Ci nie jest". Nie potrzebowali słów w ogóle. W końcu znali się nawzajem na wylot. Choć trzeba było przyznać, że Ben najwidoczniej czuł potrzebę groźby.
- Jeszcze jedna taka akcja i skopie ten Twój nie do końca martwy zad tak bardzo, że wymyślą na Twoją część nowy odłam breakdance'u - powiedział tak groźnym tonem, że Klaus mimowolnie skurczył się w sobie, ale nie odsunął się na krok od brata.
Ben zresztą wkrótce rozpłynął się w powietrzu wśród niebieskiej poświaty i uśmiechając lekko. Z daleka dało się słyszeć kroki ludzi. Zapewne kolejnego oddziału, który jak jeden z wielu przeszukiwał szpital. Klaus na swoje nieszczęście dokładnie wiedział ilu. Potrafił rozróżnić ich kroki. To Vanya utorowała im drogę do jednej z sal, by wszyscy mogli się schować, a Klaus, przebrany za żołnierza został sam na korytarzu. Początkowo Diego miał zostać z nim, ale obaj uznali, że Vanya potrzebuje całodobowej ochrony przed Lutherem. No i cały myk ze zwiedzeniem przeciwników wymagał czołowej gry aktorskiej, a w tym zdecydowanie specjalizował się Klaus. Tak więc Numer Cztery stał i patrzył, jak jego rodzeństwo zamyka się w pobliskiej sali. Lekko się uśmiechnął do Bena, który pokazał mu dwa kciuki w górę. Czekali na przeciwnika z bronią w dłoniach, choć plan, który sam zresztą wymyślił, podobał mu się równie mało, co świni ubojnia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top