P. IV - CO ZŁEGO MOŻE SIĘ STAĆ?
Klaus poklepał się kilkukrotnie po twarzy, zupełnie jakby liczył, że to naprawdę pomoże mu się jakkolwiek skupić. Nim spojrzał ponownie na Diego, przetarł jeszcze oczy i uśmiechnął się słabo. Kręciło mu się w głowie jak diabli, co nie pomagało na ten dudniący ból i wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że zaraz zwymiotuje. Z nieco ironiczną radością przypomniał sobie, że przecież nie jadł niczego przez cały poprzedni dzień, więc zwrócenie czegokolwiek raczej mu nie groziło. Mokra od potu koszulka przywarła mu do pleców, ukryta pod warstwą grubego koca. Na koniec Numer Cztery przetarł jeszcze twarz rąbkiem koca, by zetrzeć z czoła dość widoczne krople potu i mimo bladości, postarał się nie tracić szczerego uśmiechu, ale też zaniepokojenia stanem brata.
- Przeżyjesz? - spytał Klaus, dość wymownie wskazując palcem na nos Diego i delikatnie go pukając, na co chłopak zareagował syknięciem.
- Trzymam się lepiej, niż Ty - wytknął mu Numer Dwa takim miękkim i delikatnym tonem, jakby liczył, że Klaus się przed nim otworzy i powie mu, co się stało i jak się trzyma.
Zamiast tego jednak Numer Cztery uśmiechnął się szeroko, tym razem nieco teatralnie. Diego doskonale znał ten uśmiech i szczerze go nie znosił. Był to typowy uśmiech Klausa, którego ten używał, gdy był w fizycznym i emocjonalnym bagnie, ale nie chciał się z nikim dzielić swoimi problemami, więc wykrzywiał tę swoją zarośniętą buźkę i udawał, że wszystko u niego jest w jak najlepszym porządku i że może pomóc komuś, kto tej pomocy realnie potrzebuje. A tym razem, mimo że z Klausem było tak źle, jak nigdy przez ostatnich kilkanaście lat, chłopak i tak spychał swoje problemy na dalsze tory. Dobrze, że nikt nie skomentował tego, że ledwie dał radę dotrzeć do łóżka, na którym spała Vanya, choć Bena solidnie do tego korciło.
Klaus delikatnie potrząsnął ramieniem siostry, spokojnie do niej mówiąc. Dziewczyna przebudziła się po krótkiej chwili i widząc Diego, poderwała natychmiast, jakby mimo wszystko spodziewała się ataku z jego strony. Vanya zaryłaby głową o znajdującą się nad nią pryczę, gdyby nie refleks Klausa, który w ostatniej chwili zdążył umieścić dłoń w odpowiednim miejscu, zapobiegając zderzeniu. Siostra uśmiechnęła się do niego lekko i trochę zgarbiła, by nie narażać się więcej na takie sytuacje.
- Musisz nam wszystko dokładnie opowiedzieć - poprosił Diego, choć na widok jakichś takich zbyt jasnych tęczówek siostry miał ochotę się wzdrygnąć. - Musimy znać wszystkie fakty żeby ustalić jakiś plan działania. Tym bardziej, że w ciągu ostatniego tygodnia nasz dom został zaatakowany już dwukrotnie i jestem niemal więcej niż pewien, że na tym się nie skończy.
Vanya, zdając sobie sprawę z tego, że nie za bardzo ma wybór, a że przede wszystkim jest braciom po prostu winna pewne odpowiedzi, zaczęła opowiadać. Nie pominęła żadnego szczegółu. Opowiedziała im o Leonardzie, o tym, jak próbował nastawić ją przeciw rodzinie, o tym, jak ją zdradził, ale powiedziała im też o tym, jak raniła Allison i jak zabiła Leonarda. Jej opowieść wywoływała różne emocje, ale koniec końców wszyscy trzej chłopcy wykazali się ogromnymi pokładami zrozumienia i współczucia, których Numer Siedem się po nich nie spodziewała.
Klaus sam nie wiedział, czy zbyt źle się czuł żeby pojąć cały zakres historii, czy po prostu wciąż patrzył na Vanyę przez pryzmat dziecka, które znał, a które jego zdaniem nie skrzywdziłoby nawet mrówki, czy może rozumiał, że strach czasami popycha człowieka do najróżniejszych postępków. Wiedział jedynie, że zamierzał wspierać Vanyę, bo widział, że dziewczyna z natury zła nie była. I widocznie żałowała swoich złych czynów. Przynajmniej tych, które naprawdę były złe, bo zamordowania Leonarda nie żałowała, ale Klaus nie potrafił się temu dziwić. Diego w pierwszym momencie nie wiedział, jak powinien był zareagować, ale o słowach Allison przypominała mu kartka, którą wciąż międlił w dłoni, więc ostatecznie zdecydował, że i on pomoże Vanyi. Ben za dużo do gadania nie miał, a zresztą słyszał go i tak tylko Klaus, który syknął na niego, pokazując mu dobitnie, ile zmarli mają do gadania.
- To co robimy? - spytał Diego, patrząc to na Klausa, który bawił się nieśmiertelnikiem, który miał na szyi, to na Vanyę. - Klaus?
- Ja? - spytał zaskoczony chłopak, gdy całe jego rodzeństwo wlepiło w niego wzrok jakby był istnym mesjaszem. - Skąd ja mam wiedzieć? Czemu ja mam wiedzieć?
- Jesteś chwilowo najlogiczniej myślącą osobą z wszystkich tu obecnych - zauważył Diego, przypominając mu, czyim pomysłem była cała ta akcja od samego początku.
- Ja? - powtórzył pytanie Numer Cztery śmiejąc się z niedowierzaniem, patrząc na rodzeństwo ze szczerym współczuciem. - No to jesteśmy w absolutnej dupie, bo nie mam pojęcia, co mamy robić. W życiu nie byłem za nikogo odpowiedzialny, nawet za siebie. Naprawdę nie wiem, czego Wy oczekujecie od zwykłego ćpuna - zaczął Klaus swoją tyradę, próbując jakkolwiek uświadomić bliskich, że ufanie mu i powierzanie mu czegokolwiek, jeśli miałoby wypalić, było tragicznym pomysłem.
Numer Cztery naprawdę nie wiedział, co miał robić. W życiu nie był w sytuacji, w której byłby odpowiedzialny za kogoś. No, przynajmniej od śmierci Bena. A teraz Diego i Vanya patrzyli na niego, jakby liczyli, że ma gotowy plan na wszystko. Chłopak mógł się powstrzymywać od narzekania na to, jak beznadziejnie się czuł, ale między tym, że nie wywlekał swojego odwyku przy każdej rozmowie, a dowodzeniem czwórką ludzi była solidna różnica. Rozglądał się więc z przerażeniem, licząc, że któreś z jego rodzeństwa przyzna, że żartowało, jednak nic takiego się nie działo. I nim zdążył jakoś zaprotestować, odezwał się telefon Vanyi, którego wibracje wprawiły wszystkich w chwilowe osłupienie. Dziewczyna sięgnęła po telefon i natychmiast odczytała wiadomość, pod koniec uśmiechając się smutno.
- Muszę oddzwonić - powiedziała, zbierając się do wyjścia na korytarz, jednak Klaus, tknięty przeczuciem, chwycił ją delikatnie za nadgarstek. Potrafił wyczuć kiedy ktoś jest przejęty nieopisanym smutkiem, bo musi sobie czegoś odmówić z taką samą dokładnością, z jaką wyczuwał, w jakiej proporcji ktoś rozwodnił wódkę.
- Od kogo jest ta wiadomość? - spytał spokojnie, uśmiechając się pocieszająco.
- Od dyrygenta - odparła Vanya odpowiadając uśmiechem na uśmiech, ale ze smutkiem wymalowanym na całej twarzy. - Mamy dzisiaj występ końcowy, premierę, do której ćwiczyliśmy przez ostatnich kilka lat. I generalnie miałam grać drugie skrzypce, ale gwiazda wieczoru odpadła, więc wskoczyłam na jej miejsce. Moje nazwisko jest nawet na plakatach. Mamy wykupione wszystkie miejsca. Ale zadzwonię, że nie mogę się pojawić.
- Zależy Ci na tym występie, prawda? - spytał zadziwiająco poważnie Klaus, wstając nagle i zapominając o powyżej znajdującej się pryczy i uderzając w nią tyłem głowy i bluźniąc niemiłosiernie, wyprostował się. - Ćwiczyłaś do niego parę lat i każdy lubi być w centrum uwagi. Chcesz dzisiaj wystąpić?
- Wiesz, jasne, że chcę, ale to najgłupszy możliwy wybór żeby się tam w ogóle pojawić. Allison i Luther na pewno tam będą, a nie chcę ryzykować konfliktu - zaczęła tłumaczyć się Vanya, ale szybko zamilkła widząc rozczulony wzrok Klausa.
- Zadzwoń do tego Twojego dyrygenta i powiedz, że przyjdziesz, ale że zabierasz ze sobą trójkę braci, którzy chcą najlepsze, zakulisowe miejsca. W filharmoniach są miejsca zakulisowe w ogóle? Nie? - spytał Klaus nieco oszołomiony, nie do końca rozumiejąc, jak działają teatry czy filharmonie, co było absolutnie zrozumiałe biorąc pod uwagę, jak rzadko w takowych placówkach bywał.
- Miałeś rację, jesteśmy w dupie - przyznał Ben, opuszczając w wyrazie załamania ramiona.
- No co? - spytał go Klaus, wpatrując się w niego, co z zewnątrz wyglądało dość zabawnie. - Nigdy nie słyszałem, jak Vanya gra na skrzypcach. Grasz na skrzypcach, prawda? To się nazywa skrzypce, nie? I żaden z Was też nie. Dlatego pojedziemy i posłuchamy, a jakby były problemy to najwyżej szybko się zwiniemy - Klaus wzruszył ramionami, jakby jego plan był banalnie prosty do wykonania, choć jego gestykulacja mająca ukazywać łatwość ich ucieczki rozbawiła wszystkich.
- Troje braci? - wtrąciła się z pytaniem Vanya, oczekując od Numeru Cztery odpowiedzi i dość ostentacyjnie spojrzała po obecnych w pomieszczeniu osobach, których może i potrafiła naliczyć trójkę, ale z nią włącznie.
- No nie zapominajcie cały czas o Benie! Nawet nie wiecie, jak bardzo go to rani - oznajmił Klaus, teatralnie przykładając dłoń do czoła i udając zranionego w imieniu brata.
- W ogóle. Ani trochę. Nic - oznajmił Numer Sześć, patrząc na Klausa, jak na skończonego błazna, ale nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu, gdy ten na niego syknął, jak za każdym razem, gdy w czymś się nie zgadzali.
- Klaus, jesteś pewny? - dopytywała Vanya, choć w całej jej postawie zaszła widoczna zmiana. Była o niebo szczęśliwsza. Naprawdę zależało jej na tym występie, jak na niczym innym.
- Absolutnie tak. Co złego może się stać? - spytał, wzruszając ramionami i prychając cicho, jakby na drugie imię miał "niebezpieczeństwo".
- Luther, Allison i Numer Pięć mogą nas zaatakować - przypomniała mu Vanya, kręcąc lekko głową z niedowierzaniem, że chłopak naprawdę mógłby o czymś takim nie pomyśleć.
- Ta cała śmieszna organizacja, dla której pracował Numer Pięć, prawdopodobnie nas zaatakuje. Na pewno obserwują wszystkie ważne dla Vanyi miejsca, skoro to ona miała być heraldem apokalipsy - dodał Diego tym samym tonem, co siostra.
- No! Czyli tak jak mówiłem, to perfekcyjnie bezpieczny plan - oznajmił Klaus, klaszcząc w dłonie i uśmiechając się szeroko. - Poważnie, mamy przewagę na każdym polu. Allison chwilowo jest pozbawiona mocy, a jedyne, co potrafi Luther to mocno uderzyć. My mamy nożownika i dziewczynę, która włada telekinezą. Tak by to przynajmniej nazwali w x-menach. I jeśli dostanę kawę to ustawimy sobie zmarłych na czatach. Będzie git - obiecał chłopak, wymyślając calutki plan na biegu i w pewnym momencie milknąc i robiąc zaskoczoną minę, gdy ów plan okazał się nawet nie taki tragiczny. - Diego, zbierz tyłek - zarządził, potrząsając lekko głową żeby otrząsnąć się z zadumy. - Poważnie mówię. Będziesz kierowcą. Najpierw skoczymy do domu Vanyi po skrzypce, później na jakąś kawusię, po działkę dla mnie i na występ - zarządził, a widząc morderczy wzrok Bena uniósł dłonie w geście poddania się. - Żartowałem z tą działką. Znaczy, nie do końca, no ale. A zresztą nieważne. Vanya zagadaj do tego swojego gościa, ja załatwię parę spraw z Earlem. Spotkamy się w aucie.
Nie czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony rodzeństwa, Klaus wyszedł z pokoju, zataczając się tak mocno, że nawet Diego poderwał się z miejsca żeby go przytrzymać. Chłopak zrzucił to jedynie na zbyt nagły ruch, a później i tak pomylił kierunki, więc musiał się wracać. Zahaczył tylko jeszcze o łazienkę, gdzie ochlapał twarz lodowatą wodą i spróbował się skupić. Musiał się skupić. Doskonale czuł, jak całe jego ciało niemal błaga o narkotyki, ale wiedział, że nie może ulec.
- Co to jest za niesprawiedliwy deal żeby zwykłemu ćpunowi zrzucać na łeb odpowiedzialność za cały świat - mruknął cicho, klepiąc się po policzkach i próbując doprowadzić do jako takiego stanu. - Świat zszedł na psy. I to dosłownie.
- Za tydzień czy miesiąc będziesz na to wszystko patrzył z zupełnie innej perspektywy - obiecał mu Ben, kładąc dłoń na ramieniu, choć Klaus znów nie mógł tego poczuć. Zupełnie jakby jego moc sama wiedziała lepiej, kiedy ma się pojawić, a kiedy nie.
- O ile dożyję - oznajmił przesadnie szczęśliwym tonem Klaus i ruszył w stronę kanciapki Earla.
Ben nie komentował już niczego więcej. Wiedział, że chwilowo i tak nie uzyska żadnej odpowiedzi, bo Klaus sam przed sobą jeszcze do wielu rzeczy nie potrafił się przyznać. Uśmiechał się jednak lekko widząc jak brat bawi się nieśmiertelnikiem Dave'a. To zawsze był dobry znak. Zawsze, gdy Klaus nie wiedział, co powinien robić, łudził się, że w ten sposób pyta o radę ukochanego, który był tak do bólu przepełniony dobrem, że Numer Cztery, nie chcąc go zawieść, podejmował te lepsze decyzje. Niejednokrotnie trudniejsze, to fakt, ale koniec końców lepsze dla wszystkich dookoła.
Klaus nie miał bladego pojęcia, jak mieli się obronić. Tak naprawdę. Najbardziej chciałby zostać w Czyśćcu przez najbliższych kilka dni, przeczekać najgorsze momenty odwyku, ale wiedział, że nie mógł o to prosić rodzeństwa. Tuż po występie Vanyi będą musieli uciekać. Ukryć się gdzieś, zaszyć na prawdopodobnie kilka miesięcy. Wtedy, w najtrudniejszy z możliwych sposobów, poradzi sobie z uzależnieniem. Teraz mógł mieć tylko nadzieję, że Earl poratuje go solidnym zapasem Metadonu, dzięki któremu Klaus da radę dotrzeć do tego bezpiecznego przylądka. No i fałszywymi papierami. To też by się przydało. Earl był więcej niż chętny do pomocy, przypominając Klausowi, że przecież chłopak nie musi mu się z niczego tłumaczyć i że na niego zawsze może liczyć. Numer Cztery miał wyraźne problemy z proszeniem kogokolwiek o jakąkolwiek pomoc i Earl niestety nie był żadnym wyjątkiem, nawet jeśli Klaus próbował ukryć swoje zakłopotanie pod warstwą perfekcyjnej gry aktorskiej. Niemniej chłopak uśmiechał się lekko i szczerze, gdy przemierzał gąszcz korytarzy do zapasowego wyjścia, w dłoniach podrzucając klucz do bramy, który dostał, gdy zapowiedział, że dziś wrócą późno, bo Vanya ma koncert. Earl nawet pożyczył mu ciuchy, które wydawały się odpowiedniejsze na taką okazję.
- Ben, mam do Ciebie prośbę - powiedział cicho, gdy byli sami. - Jak będziemy już gdzieś daleko. W sensie jak to wszystko się skończy. Będę potrzebował Twojej pomocy.
- Co tylko chcesz Klaus - odparł Ben od razu, próbując lekko uderzyć brata po ramieniu, ot w braterskim geście, ale nie odnosząc zamierzonego skutku.
- Widzisz to malutkie, urocze pudełeczko? - spytał Klaus, podnosząc do góry rękę i trzymając między palcem wskazującym a kciukiem okrągłe, pomarańczowe, półprzezroczyste opakowanie pełne tabletek. - To Metadon. Nigdy wcześniej tego nie brałem, więc nie wiem, jak się zachowam. Teoretycznie ma pomóc w leczeniu, cóż, mnie. Tylko, że zazwyczaj przepisywany jest przez lekarza i brany pod jego kontrolą. Niby ma pomagać w leczeniu uzależnień, ale cholernie łatwo się od tego uzależnić. Taka mała, niezbyt przyjemna sztuczka. Dlatego, jak to wszystko się skończy, będziesz musiał mi to, jak za starych dobrych czasów, zabrać i schować. Nie wyrzucić. W przypadku gorszego zjazdu muszę to mieć przy sobie żeby pikawa mi nie stanęła. Schować.
- To po co to w siebie w ogóle ładujesz? - spytał z niedowierzaniem Ben, obserwując, jak Klaus podrzuca pudełko i bierze dwie pierwsze tabletki na raz.
- Bo jeśli ich nie wezmę to najbliższe dwa do czterech dni spędzę dygocząc z zimna i nie będąc w stanie przejść nawet dwóch kroków - uświadomił go Klaus, chowając tabletki do jednej z licznych kieszeni granatowej marynarki, której rękawy zdążył już podwinąć do łokci. - Wiesz, może Diego miał rację z całym tym pieprzeniem, że ciało to powinna być świątynia. Moja się trochę wali po tych wszystkich latach haju.
Temat absolutnie się urwał, gdy dotarli do auta. Vanya pochwaliła Numer Czwarty za naprawdę dobry wygląd, za co chłopak podziękował, teatralnie się kłaniając. O dziwo, mieszkanie Vanyi było czyste. Wysłali Bena na zwiady, więc chłopak co rusz wyskoczył przez okno i pognał do odpowiedniego apartamentu, jakby gonił go sam diabeł, z czego Klaus nie potrafił przestać się śmiać. Gdy wrócił, nie okazując żadnej oznaki zmęczenia, spojrzał na Numer Czwarty jednoznacznie, sugerując, co potrafią, a czego niektórzy z tam zebranych nie potrafili i dlaczego Klaus zaliczał się do tej drugiej grupy, co sam zainteresowany zbył machnięciem ręki. Gdy Klaus rozbijał się po jej kuchni, nalawszy kawy Benowi i pijąc resztę prosto z dzbanka, a Diego chodził pomiędzy oknami, wyglądając na ulicę i co rusz sprawdzając, czy na pewno nikt ich nie okrąża czy nie przymierza się do ataku, Vanya spakowała najpotrzebniejsze i ulubione rzeczy do walizki i dwóch toreb. Klaus z przerażeniem zauważył, że gdy torby stanęły przy drzwiach, całe mieszkanie było praktycznie puste. Jasne, zostały szafki, łóżko czy reszta mebli, ale Vanya, która podobno mieszkała tam ładnych parę lat, miała na tyle niewiele rzeczy, że zdołała tak szybko zwinąć cały swój dobytek. Klaus przytulił ekspres do kawy i oznajmił, że bez niego nie idzie, a Diego chwycił walizki Numeru Siedem i wrócili do auta. Łatwiejszą część dnia mieli za sobą.
Gdy zaparkowali na tyłach filharmonii, Klaus wyskoczył z auta i usiadł na masce po turecku. Przymknął oczy, próbując się skupić, gdy jego Diego odprowadzał Vanyę do sali prób. Dłonie Numeru Czwartego zaczęły delikatnie świecić na niebiesko, gdy próbował poznać historię tego miejsca. W tamtym momencie docenił też dwie rzeczy. Po pierwsze ogromne burrito, które kupił mu Diego, doskonale zdając sobie sprawę z tego, od jak dawna Klaus niczego nie jadł, a po drugie Metadon, który już zaczynał działać i mętlik w głowie chłopaka zaczynał się powoli rozjaśniać. No i nie było mu już tak cholernie zimno. Numer Cztery tak mocno zacisnął pięści, próbując przywołać do siebie okolicznych zmarłych, że wbił sobie we wnętrza dłoni paznokcie tak mocno, że na maskę auta powoli zaczęła kapać krew. Chłopak nijak się tym jednak nie przejął i otworzył oczy, w pierwszym momencie nieomal zlatując z maski z przerażenia, które wywołał w nim widok rzeszy martwych ludzi.
- Układ jest taki moi kochani - oznajmił cicho, wstając i stając na masce żeby każdy na pewno dobrze go widział. - Będziecie moimi czujkami. To dla mnie bardzo ważny występ i nie chcę żeby coś go zakłóciło, ale tak prawdopodobnie się stanie. Wy wszyscy jesteście martwi. Taka miła informacja, jakby ktoś nie wiedział. Nikt poza mną Was prawdopodobnie nie widzi. Więc będziecie sobie chodzić i patrzeć, a jak szambo zacznie się wylewać to transportujecie się do mnie i mi o tym powiecie. A w nagrodę wyślę Was wszystkich pospiesznym do szczęśliwych zaświatów. Pasi? - spytał Klaus, choć jego głos ewidentnie sugerował, że jakikolwiek sprzeciw był niewskazany. Ludzie natychmiast rozpierzchli się po całych włościach, obserwując cały teren.
- Wiesz, jak kogoś odesłać? - spytał cicho Ben, gdy ruszyli z Klausem na teren za kulisami głównego audytorium.
- Dowiem się jak wytrzeźwieję - uznał Numer Cztery, pospiesznie wcinając burrito i godząc się na niezbyt przyjazne spojrzenia pracowników filharmonii, które dobitnie sugerowało mu, że nie powinien raczej jeść w takim miejscu.
- Tylko nie ćwicz tego na mnie. Ja to bym wolał w tę drugą stronę - mruknął Ben, wkładając dłonie do kieszeni bluzy.
- Aż tak głupi nie jestem - wytknął mu Klaus. - Wiesz, że popracuję nad tym, jak tylko wytrzeźwieję. I jeśli tylko dam radę to już za kilka miesięcy nie będziesz tylko kupką popiołu.
- Kto jak nie Ty Klaus? - spytał Ben, uśmiechając się szeroko. - A nawet jeśli nie to cieszę się, że jestem Twoim bratem. Nie muszę nawet mieć kontaktu z resztą rodzeństwa, ale cieszę się, że trafiłem na Ciebie, że to Ty masz moc związaną ze zmarłymi. Że możemy pogadać. Niby mówiłem, że obserwowanie, jak się staczasz jest tragiczne i po części tak jest, bo boli mnie, że nie mogę Cię wesprzeć na tyle żebyś poczuł się dobrze, ale chcę żebyś wiedział, że zawsze będę tam, gdzie będziesz mnie potrzebował.
- Jesteś upierdliwy jak wrzód na dupie - mruknął Klaus, nie wiedząc, jak zareagować na tak miłe słowa, a Ben tylko zaśmiał się cicho.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top