P. III - SOLIDNY PRAWY SIERPOWY
- Pomogłeś mu! Pomogłeś im! - wydarł się Luther tak głośno, że usłyszała go prawdopodobnie cała ulica, a stojący tuż obok niego Diego miał wrażenie, że popękały mu bębenki.
Nożownik stał, próbując rozmasować uszy i skupić się ponownie na otaczającej go rzeczywistości, bo donośny głos brata wykopał jego świadomość o dwa wymiary dalej. Największym wyzwaniem okazało się jednak nie spojrzenie na Luthera, jak na skończonego debila, bo właśnie za niego chwilowo uznawał go Diego. I nie chodziło tu o zwykłe, dziecinne przytyki, jak tego jednego razu, gdy Numer Dwa nabazgrał coś obraźliwego na karteczce, a Luther pobiegł z tym do Reginalda i zmuszony do przeprosin Diego przyznał, że po prostu nie sądził, że Numer Jeden potrafił w ogóle czytać. O nie, tym razem postawa Numeru Dwa podszyta była nieopisana dumą. Spełnił swoje zadanie. Zagadał Luthera. Cierpiał wierutnie słuchając po raz dwutysięczny o tym, że ojciec wysłał Luthera na Księżyc, ale znosił to dzielnie dla rodzeństwa, które wtedy go potrzebowało. Diego nie potrafił też powstrzymać się od smutnego uśmiechu, gdy uświadomił sobie, że Klaus nigdy nie będzie tak otwarty. Chłopak może ze trzy razy w ciągu całego ich życia zwierzył mu się z czegokolwiek i Diego doceniał każdy z tych momentów. W głębi duszy wiedział jednak, że gdyby Klaus odczuwał większe wsparcie ze strony rodziny, może nie sięgałby po narkotyki. Może nie byłby cieniem samego siebie. O tak, Diego zdecydowanie wolałby żeby to Numer Cztery nawijał mu o swoich problemów, bo za każdym razem, gdy słyszał słowo "Księżyc", miał ochotę wydłubać Lutherowi oczy łyżeczką.
Niemniej jego krzyki ściągnęły Allison, która pojawiła się w kuchni z notesem w dłoni i zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Dziewczyna stanęła w drzwiach i oparłszy się barkiem o framugę, oczekiwała jakichkolwiek wyjaśnień, których chwilowo nie mogła otrzymać, bo jej bracia, zbyt zajęci kłótnią między sobą, początkowo nawet jej nie zauważyli.
- Tak! Rozmawiając z Tobą, jednocześnie teleportowałem się do piwnicy i uwolniłem naszą siostrę, bo nagle to jest moja supermoc - oznajmił Diego, podnosząc głos i gestykulując, jakby mówił o największej oczywistości świata. Jego ton zdecydowanie nie ostudził irytacji i zdenerwowania Luthera.
- Nie, to zdolność Numeru Pięć! - odparł równie nieprzyjemnym tonem, stając przy kuchennym blacie. - Tyle, że on nigdy nie uwolniłby zagrożenia, jakim jest obecnie nasza siostra. A nawet jeśli by chciał to nie miał w ogóle pojęcia o tym, że ją uwięziliśmy! Więc to logiczne, że uwolnił ją Klaus, choć zupełnie nie rozumiem dlaczego. Przecież się ze mną zgodził. No co? - warknął Luther, zauważając, że Diego wpatruje się w niego z mieszanką dumy i zaskoczenia, opierając się o stół.
- Nie, nic nic. Kontynuuj. Po prostu nigdy nie sądziłem, że umiesz używać mózgu, więc Ty i próba logicznego myślenia jest warte dokładnego zapamiętania - przyznał się szczerze Diego, dolewając oliwy do ognia i będąc tego doskonale świadomym. - Wiesz, raczej szybko się to nie powtórzy, a chciałbym o tym opowiedzieć Klausowi, jak go spotkam. W życiu mi nie uwierzy, że ruszyłeś te dwie szare komórki, które masz pod kopułą.
- Skoro nie brałeś w tym udziału to dlaczego niby Klaus zrobił dwa kubki z kawą? - Luther ku ogólnemu zdziwieniu wszystkich podszedł do tematu z innej strony.
- Zawsze robi dwa - odparł Diego, patrząc na brata jak na idiotę. Ten detal dało się zobaczyć nawet przez ostatnich siedem dni, a co dopiero przez cały pryzmat ich wspólnego życia. Niemniej widząc triumfalne spojrzenie Luthera, który najwidoczniej uznał, że wygrał, Diego poczuł się w obowiązku wytłumaczenia mu paru spraw. - Jeden zawsze zostawia Benowi. Ma nadzieję, że któregoś dnia Ben da radę realnie się z niego napić.
- Przecież Ben nie żyje - wytknął mu Luther, co raz bardziej pusząc się, że przyłapał brata na nieścisłości w jego historyjce.
- Mogło Ci umknąć jakieś ostatnie trzydzieści lat naszego życia, więc powiem Ci to wprost tak, że nawet Ty dodasz dwa do dwóch i dostaniesz cztery - oznajmił Diego, a jego ramiona wyraźnie opadły w geście załamania. - Ben jest martwy, a Klaus potrafi widzieć i rozmawiać ze zmarłymi. Czyli Klaus może rozmawiać z Benem - Numer Dwa podsumował to takim tonem, jakby tłumaczył trzylatce, czemu nie wolno jeść plasteliny.
- Przecież Klaus nie potrafi rozmawiać ze zmarłymi - prychnął Luther, zakładając ręce na piersi. - Nikt nawet nie pamięta, czy w ogóle ma jakąkolwiek moc, bo ćpa tyle, że sam nie jest w stanie jej opanować.
Diego zakrył twarz dłonią, uznając, że nie będzie rozmawiał z kimś, z kim rozmowa przypomina rzucanie grochu o ścianę. Na szczęście jednak na scenę wkroczyła Allison, która podeszła do Numeru Jeden i położyła mu dłoń na ramieniu. Z całej jej postawy wręcz emanowała radość, że najwidoczniej Vanya zdołała uciec, ale nie mogła tego pokazać Lutherowi. Gdy już zwróciła na siebie jego uwagę, wyciągnęła notes i nabazgrała na nim szybko jedno, proste zdanie.
"Sprawdź, czy Vanya nie uwolniła się sama."
Luther tylko skinął twierdząco głową, bojąc się, że jeśli chociażby się odezwie to użyje złego tonu i jeszcze bardziej rozwścieczy Allison, która i tak ledwie z nim rozmawiała. Posłusznie skierował się w stronę windy, mamrocząc tylko przekleństwa pod nosem, a zdecydowana większość nich skierowana była w stronę Diego, na co chłopak zareagował dość ostentacyjnym przewróceniem oczu. Gdy tylko winda zniknęła w czeluściach długiego szybu, Allison podeszła do Numeru Drugiego i przekartkowała swój notatnik. Palcem wskazała swoje gardło i ogromną ranę, z którą będzie musiała żyć do końca życia, a następnie wyrwała jedną z wcześniej zapisanych kartek i wcisnęła ją w dłonie Diego, patrząc na niego intensywnie, jakby próbowała wymusić na nim obietnicę. Numer Dwa skinął głową na znak, że rozumie po czym zmiął kartkę i schował ją do kieszeni spodni.
"Moja wina."
- Nie żebym chciał psuć rodzinną atmosferę - zaczął Numer Pięć, pojawiając się dosłownie znikąd i przyprawiając Allison i Diego o przedwczesny zawał. - Ale moja poprzednia firma tak jakby atakuje nasz dom. Są trochę źli, że nie doszło do apokalipsy. Bo to już oficjalnie odwołane, przynajmniej na razie, ale dzień jeszcze młody, a oni zmieniają zdanie co kilka chwil.
Jego ostatnie słowa zostały niemal zagłuszone przez huk wyważanych drzwi, tupot zdecydowanie zbyt wielu stóp i rozkazy wydawane przyciszonym głosem. Diego, jak nigdy w życiu, cieszył się, że Klausa akurat nie ma w domu. Numer Pięć zniknął niemal natychmiast, a po odgłosach, które dochodziły zza drzwi, można było się domyśleć, że zaatakował byłych współpracowników. Numer Dwa spojrzał poważnie na Allison. Kazał jej się schować, z niejaką przykrością wytykając brak mocy i podkreślił, że chodzi im tylko o bezpieczeństwo. Przecież nie mogli stracić kolejnego członka rodziny. I to ostatnie zdanie Diego wypowiedział takim tonem, że Numer Trzy nie wiedziała, czy miał na myśli Bena, Klausa czy Vanyę. Niemniej, zgodnie z prośbą brata ukryła się i czekała, aż zrobi się nieco bezpieczniej. Przynajmniej przez pierwsze pięć minut, bo gdy tylko minął szok, że ktoś odważył się ponownie zaatakować ich dom, przypomniała sobie, że nie tylko dzięki swojej zdolności była przydatna w drużynie. Nikt z rodzeństwa, no może poza Diego, nie znał się tak dobrze na sztukach walki wręcz. Dlatego dziewczyna chwyciła dwa noże z pobliskiego stojaka i wyszła z kuchni.
Walka toczyła się dosłownie wszędzie. Wszędzie też walały się już trupy. Ściany ubrudzone były krwią i popękane w miejscach, w których czyjaś twarz bądź plecy, spotkały się z nimi zbyt nagle. Żyrandol leżał w kawałkach na posadzce, albo tym, co z posadzki pozostało po tym, jak Numer Pięć ukradł jednemu z atakujących granat i odpalił go na środku wejściowego hallu. Numer Pięć pojawiał się i znikał, atakując znienacka, Diego krył się, co rusz schodząc do parteru i rzucał wszystkim, co mu się nawinęło pod rękę, jak opętany. Jednak jego celność jak zwykle była nie do podważenia. Allison zaszła kilku mężczyzn od tyłu i spuściła im manto w tradycyjny sposób.
Gdy pół godziny później, wszyscy jak jeden mąż opadli na schody, opierając się o siebie i oddychając ciężko, zmęczeni walką, musieli przyznać, że brakowało im wspólnych akcji. Że szkoda, że ich rodzina tak bardzo porozchodziła się w swoje strony. Żadne z nich nie potrafiło jednak powiedzieć tego na głos. Z o dziwo pozbawionej krępacji ciszy wybawiła ich matka, wchodząc do pomieszczenia, jak zwykle uśmiechnięta od ucha do ucha.
- Mogliście powiedzieć, że zaprosicie kolegów - oznajmiła kobieta, zakładając ręce na piersi w elegancki sposób. - Przygotowałabym przekąski.
- Mamo, to nie są nasi koledzy - sprostował Diego, ciężkim tonem, ale odnosząc się do opiekunki z absolutnym szacunkiem.
- Ah, rozumiem - kontynuowała kobieta, zupełnie nie przejmując się zaistniałą sytuacją. - Zmykajcie dzieciaki, a ja tu posprzątam. Narobiliście nie lada bałaganu!
- Co tu się... - spytał Luther, zaskoczony wychylając się z kuchni i rozglądając się po drobnej apokalipsie, którą zastał w domu.
Allison tylko przewróciła oczami i nim chłopak zdążył do niej podejść, uciekła po schodach do swojego pokoju i dało się tylko słyszeć głośny trzask drzwi uderzających o framugę. Mimo to Luther, nie czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia, pobiegł za siostrą, nieomal potrącając po drodze Numer Pięć, a Diego powstrzymał się przed podstawieniem mu nogi tylko i wyłącznie dlatego, że tuż obok nich wciąż stała Grace.
- Zagadam do Hazela. Może on będzie wiedział coś więcej, jak stoimy z tą całą apokalipsą - oznajmił Numer Pięć i nim Diego zdążył go powstrzymać, że przecież miał się na Hazelu zemścić za zabicie Patch, Numeru Pięć już przy nim nie było.
Chłopak westchnął więc cicho i pożegnawszy matkę, wyszedł z akademii. Zżerała go niepewność, czy Klaus i Vanya dali sobie radę. Martwił się o nich, jak diabli. Nieco bardziej o Klausa, ale było to absolutnie logiczne, biorąc pod uwagę, że ich rodzinna więź była o wiele silniejsza, niż ta, którą dzielił z Numerem Siedem. Zastanawiał się, gdzie mogli się udać i miał nadzieję, że Klaus zostawił mu jakąś wskazówkę. W końcu kto, jak nie brat, mógłby tak doskonale wiedzieć, że jest raczej człowiekiem czynu, a nie myśli i planów. Siedząc jednak za kierownicą swojego ukochanego autka nie potrafił wpaść na żaden logiczny pomysł. W końcu, zirytowany, trzasnął drzwiami i przesiadł się do tyłu, by położyć, tak jak zawsze robił to Numer Cztery, gdy gdzieś razem jechali. Gapił się przez chwilę w sufit, bawiąc się w dłoni kartką, którą dostał od Allison i bał się, że zawodzi zaufanie brata. Gdy jednak jego dłoń trafiła na coś chłodnego, coś, co okazało się być monetą z odwyku Klausa, Diego uśmiechnął się szeroko i wkładając oba przedmioty do kieszeni, przeskoczył fotele, by ponownie znaleźć się za kółkiem. Z miejsca wcisnął gaz do dechy i chwilę później już go nie było. I chyba pierwszy raz w życiu cieszył się, że jedzie do Czyśćca.
Klaus czuł się cholernie zmęczony. Miał ochotę tylko gdzieś się wyrzygać i pójść spać. Niemal czuł, jak fizycznie skręca mu się żołądek. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tak bardzo korciło go, by załatwić sobie działkę i znów się znieczulić. A na dudniący ból w jego głowie zdecydowanie kojąco nie działała banda ćpunów wydurniająca się na dziedzińcu. I gdyby chociaż byli to żywi ćpuni to może Numer Cztery inaczej by do całej sprawy podszedł. Tyle że no nie byli. Klaus sam nie wiedział kiedy zasnął, z policzkiem opartym o chłodną szybę, z ciałem wstrząsanym nieustającymi drgawkami. O tyle dobrze, że Vanya spała spokojnie i z tego, co zauważył Klaus, gdy ostatnio na nią zerkał, chyba nawet lekko się uśmiechała.
Ben obserwował brata z niepokojem, jakiego nie odczuwał chyba jeszcze nigdy. Jasne, był dumny z Klausa, że chłopak przebolał pierwsze dwa dni bez ćpania, ale doskonale wiedział, że decydujące będą najbliższe dwa. Najgorsze dni z najsilniejszym syndromem odstawienia. A Klaus był zbyt uparty żeby komukolwiek o tym powiedzieć i poprosić o pomoc, zupełnie, jakby na nią przecież nie zasługiwał. Ben doskonale wiedział, że z takiego właśnie założenia wychodzi Klaus i że sam ma o sobie prawdopodobnie najgorsze zdanie, z którym zdecydowanie nie pomagał Luther, gadający co rusz, jak to Klaus jest tylko bezwartościowym ćpunem. Tyle, że Ben równie dobrze wiedział, że Klaus tej pomocy potrzebuje. I oddałby, co tylko by mógł, żeby móc być tą osobą. By móc mu fizycznie pomóc. Wiedział, że Klaus docenia jego wsparcie, ale po prostu chciał potrafić zrobić więcej.
Przyglądając się Klausowi, który wyglądał na więcej niż chorego, Ben zdał sobie sprawę, że dłonie chłopaka świecą delikatnie na niebiesko. Nie było to może jakiś jasny, neonowy, olbrzymi znak, ale nie dało się tego nie zauważyć. Tknięty przeczuciem Ben spróbował podnieść leżący na łóżku koc. Za pierwszym razem jego dłonie przeniknęły przez materiał, jak za każdym razem. Za piętnastoma kolejnymi również. Chłopak powoli zaczynał się irytować, więc odetchnął żeby się uspokoić i skupił na zadaniu. Wiedział, jak bardzo zależało mu na bracie. Wiedział, że Klausowi przydałoby się trochę ciepła. Gdy otworzył oczy, zauważył, że jego dłonie emanują podobny blask, co dłonie Numeru Cztery. Z nową nadzieją Ben sięgnął po koc i tym razem poczuł jego fakturę. Z niedowierzaniem obserwował, jak sam podnosi koc, nie mogąc uwierzyć, że to się realnie działo. W pierwszym momencie nawet ze zdziwienia go upuścił. Miał ochotę krzyczeć, śmiać, chwalić się, ale wiedział, że nie powinien budzić Klausa, nie, gdy chłopakowi udało się zasnąć, choć zdecydowanie nie był to spokojny sen. Ben skupił się, jak tylko mógł i rozłożył koc, przykrywając szczelnie brata i lekko się do niego uśmiechając. O ile prostsze byłoby życie gdyby Klaus chciał choćby porozmawiać o swoich problemach, choćby z nim.
Kolejne godziny mijały spokojnie, choć Ben zrywał się na każdy najmniejszy szmer. Wiedział, że Klaus mu zaufał w sprawie ich bezpieczeństwa. Wiedział, że musiał stać na czatach. Nie mógł zawieść tego zaufania. Z jednej strony chciał coś zrobić, sprawdzić, czy może podnieść jakieś inne przedmioty, ale wolał oszczędzać tę umiejętność. Nie wiedział, czy ma ona limity, czy nie. Zresztą, tak czy siak, co rusz musiał poprawiać koc, który spadał z Klausa, który nawet śpiąc z nogą przewieszoną przez krawędź parapetu wierzgał się tak bardzo, że non stop ten koc z siebie zrzucał. Ben tylko patrzył na niego ze smutkiem, mając nadzieję, że może teraz, gdy Klaus wytrzeźwieje, wszystko się ułoży jakoś tak lepiej.
Vanya narzekała na zapalone światło, więc Klaus zgasił je jakiś czas wcześniej. Głównie z tego powodu wybrał miejscówkę przy oknie zamiast łóżka. Może i głośno się do tego nie przyznawał, ale cholernie bał się ciemności. Bał się, że gdy się obudzi, nagle znajdzie się znowu w tamtym przerażającym mauzoleum. Ben doskonale to wiedział. To było powodem ich zamieszkania razem. Przecież każdy dzieciak w akademii miał swój pokój. Jednak, gdy Ben zobaczył przerażonego Klausa po jego pierwszej wizycie w krypcie i zrozumiał, jak bardzo wryło mu się to w psychikę, poprosił Grace o przestawienie łóżka Klausa do jego pokoju, decydując, że nie spuści brata z oczu. Nie przeszkadzało mu zapalone światło, którego Numer Cztery potrzebował żeby zasnąć, względnie spokojnie. Nie przeszkadzało mu wstawanie, po kilka razy w ciągu jednej nocy, by obudzić Klausa z koszmarów i przypomnieć mu, że przecież nie jest sam i że wszystko jest w porządku. Ben nie znał lepszego brata i nie miał nikogo bliższego niż Klaus i nawet, gdy miał tylko pięć lat wiedział, że nie chciał za nic w świecie, go stracić. Nieważne, jakich niedogodności musiałby doświadczyć.
Gdy więc usłyszał chrobot przekręcanego w zamku klucza, poderwał się na równe nogi. Przez myśl nawet mu nie przeszło by obudzić rodzeństwo, chciał ich obronić i wiedział, że da radę. Światło wpadające z korytarza, gdy nieznany osobnik stanął w drzwiach, nieco oślepiło Bena. Na tyle, że nie był w stanie powiedzieć, kim ów osobnik był. Potrafił jednak stwierdzić, że mężczyzna przybył sam. Dlatego skupiając się o niebo bardziej, niż gdy przykrywał Klausa, przyjął pozycję i wyprowadził jeden, prosty cios. Silny prawy sierpowy, prościutko w czyjś nos. I trzeba przyznać, uderzenie było solidne. Tak solidne jak zakłopotanie Bena, które nastąpiło tuż po nim.
- Kurwa, co jest - warknął nieco zbyt głośno Diego, chwytając się za obolały nos i czując, jak powoli wypływa z niego strużka krwi, zupełnie nie rozumiejąc, co się właśnie stało, ani kto go uderzył.
Jego dość głośne wejście zwróciło uwagę Klausa, który natychmiast się przebudził, prawie gotów do akcji, ale zupełnie nieprzygotowany na to, że ktoś mógłby go przykryć. Zaplątał się więc w koc i runął na podłogę, jak długi, boleśnie obijając sobie tyłek i patrząc na wszystkich obecnych z nieskończonym niezrozumieniem.
- Kurwa, co jest - mruknął, niemal identycznym tonem jak Diego, a Ben przewrócił oczami. Czasami jak na dłoni było widać, że są braćmi. Klaus wyplątał się koca, ale nie odrzucił go tylko podszedł do włącznika światła i pstryknął go, mrużąc oczy z powodu nagłej jasności. - Kurwa, Diego, krwawisz - zauważył, niezbyt odkrywczo, ale pognał do łazienki po papier, potykając się co rusz to o własne nogi, to o rogi koca.
- Ben, co się stało? - spytał cicho, gdy był już sam na korytarzu, a Diego usiadł na dolnej pryczy i odchylał głowę do tyłu.
- Przywaliłem Diego - odpowiedział Ben, z miną równie zaszokowaną, co ta Klausa. - Przestraszyłem się, że ktoś przyszedł po Ciebie albo Vanyę i zadziałałem zanim pomyślałem.
- Lepiej nie mów tego jemu. Jeszcze chłopak Ci przetrąci Twoją martwą dupę - zarządził Klaus, patrząc na brata dość jednoznacznie i podbierając cały dostępny w łazience papier i z góry mocząc jego część, zdecydowanie zbyt mocno opierając się o umywalkę by się nie przewrócić. Trząsł się tak bardzo, że chodzenie sprawiało mu kłopot i Numer Sześć doskonale to widział. - Chociaż jak Ty to kurwa zrobiłeś?
- Sam nie wiem - oznajmił Ben, wzruszając ramionami. - Wydaje mi się, że to Twoja zasługa. W sensie, jesteś teraz trzeźwiejszy, niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Więc Twoja moc wzrasta. A skoro wzrasta Twoja moc to może mogę jakoś bardziej ingerować w świat. Klaus, Klaus, trzymasz się? - spytał, aktualnie przerażony, patrząc jak Numer Cztery nieomal mdleje, przytrzymując się zlewu. Ben chwycił jego rękę i przełożył sobie przez kark tak, by stanowić dla chłopaka realne wsparcie w czasie podróży powrotnej. - No już bracie, dasz radę, musisz tylko dojść z powrotem do pokoju. Jestem tu, wspieram Cię.
- To ostatnie to dość adekwatne określenie, nie sądzisz? - zażartował słabo Klaus, doceniając pomoc brata i ciesząc się jak diabli, że mógł wreszcie go dotknąć. Może nawet pograją w łapki, jak poczuje się lepiej? Ben nic na to nie odpowiedział tylko w geście załamania pokręcił przecząco głową i doprowadził Klausa aż do łóżka, gdzie odebrał go od niego Diego, równie przerażony stanem Klausa, co zaskoczony jego dziwną pozycją w czasie chodzenia. Numer Dwa zamknął jednak za nim drzwi i przyjął chusteczki, tamując krwawienie nosa i skupiając się tylko na bracie. Cały ten rumor na szczęście nie obudził Vanyi, choć żaden z nich nie potrafił stwierdzić, jakim cudem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top