P. II - SAINT AGNESE
Vanya siedziała, kuląc się w sobie jak najbardziej, jakby z jednej strony chciała się ukryć przed całym światem, a z drugiej liczyła, że w ten sposób zatrzyma przy sobie jakiekolwiek resztki ciepła. Stresowała się całą tą sytuacją, praktycznie nie rozumiała, co się działo i jakie mogło mieć to wszystko skutki. Niby Luther coś tam do siebie mamrotał, że to najwidoczniej ona jest odpowiedzialna za apokalipsę, przed którą ostrzegał ich Numer Pięć, ale dla niej nie robiło to najmniejszego sensu. W końcu całe swoje życie myślała, że jest zwyczajna. Teraz, gdy patrzyła na prawdziwie zwyczajnych ludzi, przemierzających spokojnie ulice, rozmawiających i najwidoczniej będących spokojnymi, zazdrościła im. Ironicznie pomyślała, że w życiu nie sądziła, że przyzna się do czegoś takiego.
Klaus siedział obok niej, obejmując się ramionami i kręcąc lekko głową, nie potrafiąc się zmusić do otwarcia oczu. Wystarczyło, że słyszał trajkotanie dwóch małych dziewczynek, których nie powinno tam być. Bycie trzeźwym już dawało mu się we znaki i gdy tylko widział ich zakrwawione, młode twarze, żałował, że nie może czegoś wziąć. Jakoś się otumanić i odciąć od zmarłych. Inna sprawa, że więcej niż doskonale odczuwał konsekwencje nagłego odstawienia narkotyków. Czuł, jak dłonie mu się trzęsły, choć próbował to ukryć, zaciskając palce na ramionach, dźwięki dookoła niego były jakieś takie głośniejsze, bardziej wwiercające się w jego mózg. Zwłaszcza dźwięk dziecięcego śmiechu. Z jednej strony tak bardzo marzył o błogiej nieświadomości i odlocie, ale z drugiej nie chciał zawieść Vanyi i Bena. Pochylając się i ukrywając twarz w dłoniach, kątem oka dostrzegł, że brat trzyma dłoń tuż nad jego ramieniem, w geście pocieszenia. Klaus nie mógł tego oczywiście poczuć, ale docenił sam gest, uśmiechając się lekko do Numeru Sześć.
- Klaus wszystko w porządku? - spytała szczerze zmartwiona Numer Siedem, robiąc dokładnie to samo, co Ben, choć jej rękę chłopak poczuł.
- Tak, tak, zrobiło mi się trochę niedobrze od jazdy autobusem - skłamał natychmiast chłopak. - Zazwyczaj jeżdżę z Diego, a on o to swoje auto dba jak o normalny człowiek o własnego dzieciaka, więc jeździ spokojniej i nie czuć tych wszystkich zakrętów i nierówności - pociągnął wymówkę, mając nadzieję, że Vanyi nigdy nie dane było przejechać się z Diego, który za kółkiem szalał, jakby w poprzednim życiu był kierowcą wyścigowym. Ben, który przecież doskonale znał styl jazdy Numeru Dwa spojrzał na brata z jeszcze większym współczuciem. Widząc jego pełen zmartwienia wzrok Klaus tylko syknął na niego i postarał się jakoś odciąć od śmiechu dziewczynek.
- Wiesz, jeśli potrafiłbyś nas doprowadzić stąd do Czyśćca to moglibyśmy się przejść. Może lepiej byś się poczuł? - zaproponowała dziewczyna, mimo że za oknem zbierały się solidne wieczorne chmury.
- Stoją za oknem? - spytał cicho Klaus, patrząc na Bena, który wstał i stanął między rzędami foteli żeby się rozejrzeć, gdy Vanya patrzyła na brata z absolutnym niezrozumieniem. Numer Sześć ze współczuciem pokiwał twierdząco głową, na co Klaus westchnął ciężko i nieco teatralnie, próbując jakkolwiek zakryć to, w jak głębokim, mentalnym gównie był, swoją cudowną grą aktorską. - Zostańmy w autobusie. Do Czyśćca mamy jeszcze kilkanaście przystanków, a nie jesteśmy przygotowani na pogodę na zewnątrz - zauważył, patrząc się ze smutkiem na dwie radosne dziewczynki kilka foteli przed nimi. Vanya podążyła za jego wzrokiem, ale nie dostrzegła niczego nadzwyczajnego. - Jakoś to przeżyję - mruknął cicho Klaus, prostując się, by oprzeć się w nieco wygodniejszy sposób i przerzucić nogi nad podłokietnikiem i zajmując w ten sposób kolejne dwa miejsca.
Klaus nie chciał tego przyznawać, ale szczerze martwił się o Diego. Wcześniej sądził, że Luther nigdy nie skrzywdzi nikogo z rodzeństwa, niezależnie od konsekwencji czy powodów, ale ostatnie działania Numeru Jeden położyły kłam tym założeniom. Z drugiej strony Diego był względnie kryty. Przecież rozmawiali, gdy Vanya uciekła. Klaus wiedział, że jemu się solidnie oberwie przy najbliższym ich spotkaniu, ale postanowił się tym na razie nie martwić. Wierzył, że Diego da sobie radę. Że znajdzie monetę i się domyśli. Musiał w to wierzyć. W końcu sam nie panował nad własnymi mocami, więc jak mógłby pomóc Vanyi? Klaus nie pamiętał żeby od ukończenia trzynastu lat był trzeźwy choć przez kilka dni, a czysty chociaż przez dwadzieścia cztery godziny. Moce, które u siebie odkrywał były dla niego absolutną nowością i przerażało go to do szpiku kości. Z rozmyślań, które nie należały do zbyt przyjemnych, wyrwała go Vanya, kładąc głowę na jego ramieniu. Chłopak natychmiast usiadł normalnie i gdy dziewczyna ułożyła się wygodniej, objął ją ręką. Uznał, że jeden problem na raz zdecydowanie mu wystarczy. A Vanya chwilowo była ważniejsza. Klaus nie potrafił powstrzymać się od bolesnej myśli, że przez całe jego życie zawsze był ktoś ważniejszy od niego. Chłopak zauważył też, że fragment zewnętrznego poszycia autobusu, o który wcześniej opierała się Numer Siedem, był pognieciony jak zmięta kartka papieru. Uznał jednak, że komentowanie tego może nie być najlepszym pomysłem.
- Dlaczego mi pomagasz Klaus? - spytała wreszcie Vanya, nerwowo wyłamując palce.
- Bo jesteśmy rodziną - odparł chłopak, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. - A ja nie chcę stracić już nikogo więcej. Nie zniosę straty kolejnej bliskiej mi osoby.
- Tyle, że zawsze byliśmy rodziną, a do tej pory jakoś się nie kwapiłeś do roli brata - wytknęła mu dziewczyna. - Nie zrozum mnie źle, jestem wdzięczna za Twoją pomoc i doskonale wiesz, że lubię trzeźwego Ciebie. Po prostu jestem ciekawa skąd ta zmiana - wyprostowała swoją wypowiedź, bojąc się, że zabrzmiała nieco zbyt ofensywnie i że chłopak może uznać, że porzucenie jej lub oddanie Lutherowi będzie lepszym wyjściem.
- Wcześniej nie rozumiałem, jak ważna jest rodzina - przyznał Klaus cicho. - Myślę, że straciłem poczucie przynależności do Hargreevesów w momencie śmierci Bena. Zawsze z nim byłem najbliżej i jego odejście praktycznie mnie zniszczyło. Bo widzisz, tylko Ben wiedział o mnie wszystko. Wiedział, co wymyślał nasz ojciec. Z jednej strony mnie akceptował i dawał mi poczucie przynależności, ale z drugiej doskonale mnie rozumiał i potrafił się ze mną wydurniać całymi dniami. No i był moim zdrowym rozsądkiem. Powstrzymywał mnie przed ćpaniem, wlewaniem w siebie hektolitrów taniego alkoholu. Teraz też próbuje, nie zrozum mnie źle, ale nie ma za dużego pola do popisu. Kiedyś mógł mi fizycznie zabrać dragi i spuścić je w kiblu, a teraz może mi tylko serwować pełne wsparcia gadki, które rzadko odnoszą pożądany skutek. Przynajmniej odnosiły. Więc po jego śmierci straciłem wszystkie hamulce. Odsunąłem się od rodziny, odsunąłem się od ludzi i żywych, i martwych. Myślałem, że to dobry sposób na życie. Ale jakiś czas temu kogoś poznałem. Najcudowniejszego człowieka, na jakiego przyszło mi się natknąć. I to on nauczył mnie, że rodzina jest warta więcej, niż cokolwiek innego na calutkim świecie. Jego straciłem bezpowrotnie. Umarł, ale odnalazł spokój. Odszedł tam, gdzie nie mogę go dosięgnąć, nie mogę z nim porozmawiać. To nie to samo, co z Benem. To boli kilkadziesiąt razy bardziej. Po prostu nie sądzę, że dałbym radę przeżyć śmierć kolejnego członka rodziny. No, może poza Lutherem, bo to jego pierdolenie o Księżycu zaczyna działać mi na nerwy. O, to nasz przystanek - oznajmił, zupełnie innym tonem, natychmiast zrywając się z miejsca i biegnąc w stronę kierowcy z pytaniem, czy mógłby się jeszcze na sekundę zatrzymać.
Mężczyzna najwidoczniej szybko miał dość nawijki Klausa, bo otworzył drzwi i oboje rodzeństwa znalazło się na przystanku. Klaus bez słowa skierował swoje kroki w stronę jednego z niezbyt przyjaźnie wyglądających podwórek i zszedł po schodach prowadzących do piwnicy. Vanya po chwili zwątpienia ruszyła za nim. Numer Cztery znał ten teren w przeciwieństwie do niej, a ostatnim, czego dziewczyna chciała, byłoby zostanie samą. Przeszli przez gąszcz korytarzy by w końcu wyjść schodami na parter, który inaczej nie był nijak dostępny. Na dobrze oświetlonym korytarzu, z którego okien widać było podwórze, stało kilkanaście piętrowych łóżek.
- I znowu tutaj - westchnął ciężko Ben, zaplatając dłonie na piersi i opuszczając głowę w geście załamania. Chłopak naprawdę nienawidził Czyśćca. Klaus posłał mu tylko złowrogie spojrzenie.
- Wracasz tak szybko Klaus? - spytał jeden z mężczyzn, zwracając na siebie uwagę Numeru Cztery, mówiąc średnio wyraźnie, zwieszając się z górnej pryczy, na co Numer Cztery wzruszył znacząco ramionami i obracając się w okół własnej osi, zaczął iść tyłem, by przez chwilę patrzeć na rozmówcę, robiąc z palców pistoleciki.
- Wiesz jak to ze mną jest Jay, nowy dzień, nowa działka - oznajmił przesadnie radosnym tonem, który sprawił, że człowiek, który go zagadał zaśmiał się szczerze.
- Jakbyś przyszedł za dwa, trzy dni to już by mnie tu nie było chłopie - stwierdził kolejny z mężczyzn, leżący na jednym z dalszych łóżek, które mijali, na co Klaus odpowiedział pełnym jednoznacznego niedowierzania uśmiechem.
- Robbie, wiedziałem, że tu będziesz, jak wpadnę w odwiedziny. Mówiłem Ci ostatnio, że nie wierzę, że Ci się uda, co? - dodał żartobliwie, a mężczyzna machnął na niego ręką, bo obaj doskonale wiedzieli, że gdy tylko wyjdzie poza granice ośrodka, natychmiast sięgnie po kolejną dawkę.
Vanya trzymała się blisko Klausa, nieco przestraszona. Sama nie wiedziała, czego powinna się była spodziewać. Niby przywykła do tego, że jej brat przez większość czasu był naćpany, ale widok tylu ludzi w jednym miejscu, w takim stanie, mocno ją przybił. Numer Cztery delikatnie ścisnął jej rękę.
- Nie musisz się ich bać - powiedział cicho, jakby czytał jej w myślach. - To dobrzy ludzie. Naprawdę. Tylko pokonały ich własne słabości, traumy czy wypadki. Dlatego tu są, dlatego są w takim stanie. I wiesz, mimo wszystko jestem jednym z nich, więc jeśli chcesz ich oceniać to pamiętaj, że oceniasz też mnie - dodał, uśmiechając się smutno i znowu przełączył się na swój teatralnie szczęśliwy tryb, gdzie szedł z szeroko rozstawionymi ramionami i co jakiś czas to się obracał, to zawzięcie gestykulował, zatrzymując się niemal przy każdym, by zamienić z nim słowo czy dwa.
Vanya obserwowała to zaskoczona, uświadamiając sobie, że może i opisała Klausa w książce, ale że zrobiła to bardzo powierzchownie. Tylko z tej jednej strony, którą znała. Ten Klaus, który uratował ją, był zupełnie kimś innym. Nie odezwała się jednak słowem, tak jak nie odezwała się, gdy wreszcie dobili do okienka znajdującego się prawie na samym końcu korytarza.
- O Klaus, dzisiaj nie z Diego? - spytał na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna siedzący po drugiej strony szyby.
- Wiesz, jak to jest z braćmi Earl - oznajmił Klaus, wzruszając ramionami i robiąc na chwilę przesadnie smutną minę. - Czasami muszą zająć się poważniejszymi sprawami w imieniu reszty rodziny.
Earl przyjrzał się uważniej twarzy Klausa. Nieco bladej, nieco zlanej potem. Przyciągnął do siebie chłopaka za przód koszulki i spojrzał mu prosto w oczy. Uśmiechnął się lekko, puszczając go, gdy ten z miejsca poprawił sobie odzienie. Stres Vanyi momentalnie podskoczył i już chciała atakować rozmówcę, gdy zauważyła, że Klaus, chociaż udawał obrażonego i zranionego zachowaniem Earla, tak naprawdę się uśmiechał.
- Co Cię tu przywiało, skoro wydajesz się względnie czysty? - spytał mężczyzna przyjaźnie.
- Potrzebuję pomocy - przyznał się z miejsca Klaus, nieco nerwowo drapiąc się w tył głowy. - Widzisz, wpadłem w trochę nie takie towarzystwo, narobiłem sobie trochę wrogów. Zwłaszcza takiego jednego, olbrzym po prostu i zachowuje się jakby zwiał z zoo - gestykulacja Klausa była tak żywa, że Numer Siedem nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. - Wiesz, jak to z ćpunami bywa. I potrzebuję kryjówki. Razem z siostrą. Własnie, Earl to jest Vanya, Vanya to Earl. Troszkę żeśmy przeszli w ostatnich dniach i drobne odosobnienie i święty spokój dobrze nam zrobią.
- Czyli chcesz pokój stałego klienta? - dopytał zaskoczony Earl, patrząc podejrzliwie na Vanyę.
- Tak. Wiem, że to dziwne. Normalnie wolałbym poleżeć z chłopakami i poplotkować o różowych słoniach w kosmosie, ale ta sprawa jest na to trochę zbyt ważna. Wiesz, ostrożność, bezpieczeństwo. Takie sprawy - wytłumaczył Klaus, mając nadzieję, że Earl go zrozumie.
Mężczyzna skinął tylko twierdząco głową i odblokował elektroniczny zamek w drzwiach tuż obok okienka. Klaus podziękował mu za to solennie i chwytając się za framugę wychylił do tyłu by pomachać ludziom znajdującym się na korytarzu.
- Czeeeeeeeeeść chłopcy! Wiecie, że kocham Was wszystkich! Robbie, do zobaczenia następnym razem! - oznajmił, niczym królowa opuszczająca dwór, a zebrani odkrzyknęli pożegnania.
Gdy przemierzali kolejny gąszcz korytarzy, Vanya spytała tylko cicho, czy na pewno są tu bezpieczni i czy mężczyźni znajdujący się na korytarzu przypadkiem ich nie wydadzą Lutherowi, jednak Klaus szybko temu zaprzeczył. Ćpun ćpuna nie wyda. Nikomu. Odmawiali informacji nawet Diego, choć widzieli go przecież tyle razy, jak taszczył niezbyt przytomne cielsko Klausa do Earla. I choć ćpuna łatwo można było przekonać działką, jedynym, co można było uzyskać, były fałszywe informacje odziane w ubranko prawdziwych.
- Diego się pojawi? - spytał Earl, nawet się nie odwracając i sprawdzając kolejne numery pokojów i pokonując kolejne schody. W powietrzu zawisło pytanie, czy Klaus chce, by brat znał jego miejsce pobytu.
- Raczej tak - przyznał Klaus. - Mam nadzieję, że tak. Tylko nie wiem kiedy. I pamiętaj, jeśli pojawi się sam to możesz go wpuścić, ale jeśli tylko wyczujesz, że coś jest nie tak, powiedz, że nie miałeś miejsc i wysłałeś go do Saint Agnese. Może tu przyjść pod przymusem albo w czyimś towarzystwie, a tego raczej wolałbym uniknąć - przyznał chłopak.
- Do Saint Agnese? Nie wytrzymałbyś w tym religijnym pierdolniku przecież - zauważył Earl, zatrzymując się nagle. - Czy oni się nie każą modlić trzy razy dziennie, tak grupowo? Ich dyrektorka miała solidnie nasrane we łbie. Takie wrażenie przynajmniej odniosłem wrażenie.
- Oj ma i to solidnie - przyznał Klaus ze śmiechem. - Ale wino mszalne ma niezłego kopa. I żebyś Ty widział jej minę, jak zasnąłem na ołtarzu z butlą takiego w łapie, a dookoła wszędzie były porozsypywane te ich wafle. Wrzeszczała na mnie tak głośno, że myślałem, że łeb mi eksploduje. Niemniej, Diego o tym wie. Odbierał mnie wtedy z Saint Agnese. Więc jeśli mu to powiesz to zrozumie, że jesteśmy tutaj, ale że nie może wejść.
- To pokopane, jak dobrze Twój brat zna Twój ćpuński tyłek - zauważył Earl, ale otworzył wreszcie przed nimi jedne drzwi i odpiąwszy klucz od pęka, rzucił go Klausowi. - Rozgośćcie się. Nikt Wam dup zawracać nie będzie. Klucz do zwrotu, jak będziecie wychodzić. A i Klaus, jestem z Ciebie dumny. Trzeźwość Ci służy.
- Czemu wszyscy to ciągle powtarzają? - spytał Klaus, załamanym tonem i wzrokiem z miejsca zgromił Bena, który chciał dodać swoje trzy grosze w tej sprawie.
Ben bez pytania kogokolwiek o zdanie rozlokował się na górnej pryczy jednego z dwóch dwupiętrowych łóżek i usiadł, przerzucając nogi przez krawędź i machając nimi w powietrzu. Klaus spojrzał na niego z zawziętością, w duchu obiecując sobie, że jeśli Vanya będzie chciała zająć drugie górne łóżko to najzwyczajniej w świecie wykopie Bena z jego. Albo będą spali we dwóch na jednym. Przecież nie była to dla nich żadna nowość.
- Vanya, może spróbujesz się przespać? - spytał Klaus, siląc się na ciepły i spokojny ton, do którego nie przywykł. - Popilnujemy z Benem żeby nic Ci się nie stało i obudzimy jeśli przyjdzie Diego. A jeśli nie przyjdzie to obudzisz się, jak odpoczniesz. Przyda Ci się trochę spokoju i odpoczynku po tym, co ostatnio przeszłaś. A ja spróbuję wymyślić, co zrobimy dalej.
- Dlaczego mam Ci zaufać? - spytała Vanya, wciąż stojąc w jednym i tym samym miejscu od momentu wejścia do pomieszczenia. - Ostatnio zaufałam Lutherowi, a on mnie zdradził. Rozumiem całą tę gadkę o rodzinie, ale śpiąc będę absolutnie bezbronna. To mnie trochę przeraża.
- Możesz mi zaufać, bo wiem, co czujesz - oznajmił cicho Klaus. - Ojciec zamykał mnie w mauzoleum żebym opanował swój dar. Nie wyszło to za dobrze, bo skończyło się tak, że boję się zmarłych, jak niczego innego na świecie. Niemniej, gdy zobaczyłem Cię w tamtej dźwiękoszczelnej celi, zobaczyłem samego siebie w tamtym mauzoleum. I chwilowo zdradzenie Ciebie byłoby jak zdradzenie siebie. Nie wiem, czy to, co mówię ma jakikolwiek sens. Narkotyki jeszcze ze mnie schodzą. I będą schodzić przez cholernie długi czas, biorąc pod uwagę, ile tego gówna w siebie wpakowałem. Może i Diego miał rację, że ciało to świątynia.
Vanya uśmiechnęła się do brata i słabo go przytuliła. Zastanawiała się, kiedy ostatnio czuła się częścią tej rodziny i doszła do wniosku, że chyba utraciła to poczucie gdzieś koło trzynastki. Choć wcześniej, jako jedyna pozbawiona mocy, też nie do końca do nich pasowała. A dzieciaki bywają wredne. Tylko, że to wszystko należało zostawić w przeszłości. Dlatego dziewczyna uśmiechnęła się lekko, gdy położyła się na dolnym łóżku. Naprawdę czuła się bezpiecznie przy Klausie. Może i zachowywał się jak głośny idiota, ale chciał dobrze. I mimo, że miał do wygrania własne bitwy, wstawiał się za nią. Nie mogła tego nie docenić. Tak jak nie mogła nie docenić tego, że chłopak przykrył ją szczelnie kocem, by nie zmarzła w nocy, a sam usiadł na parapecie, obserwując uważnie na zmianę ją, drzwi, które wcześniej na wszelki wypadek zakluczył i podwórko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top