ROZDZIAŁ 5
ANASTASIA
To nie był dobry pomysł.
Zrobiłam to pod wpływem impulsu, ale teraz żałuję. Siedzę zamknięta w jednej z kabin w łazience i nie chcę wyjść. Moje nogi same podrygują w stresowym rytmie, a paznokcie wbijają się w uda, sprawiając ból mimo grubych jeansów.
Ana, ty idiotko.
Jak mam teraz stąd wyjść i niezauważona opuścić budynek szkoły? Mam już dość dzisiejszego dnia. Chciałabym zapaść się pod ziemię, a najlepiej, cofnąć czas.
Przeważnie jestem spokojna i opanowana. W ostatnich latach, pracowałam nad sobą razem z moją psychoterapeutką. Pamiętam, jak powtarzała mi, że wyżywanie się na innych, nie ułatwi mi życia. Ciągłe krzyki i buntowanie się, tylko sprawiły, że oddaliłam się na jakiś czas od cioci i wujka, którzy byli moją ostatnią szansą na normalne życie po wypadku.
Ja nie jestem buntowniczką. Już nigdy więcej.
Chryste, to tylko rozpęta wojnę.
Jacob ma rację. Włożyłam cholerny kij w mrowisko i one się zemszczą. Zrobią to wtedy, gdy będę najmniej się tego spodziewała. A ja naprawdę chciałam spokojnie rozpocząć połowę semestru w nowym liceum.
Wzdycham żałośnie i w końcu podnoszę się z sedesu. Otwieram ostrożnie drzwi kabiny i wychodzę. Łazienka jest pusta, bo właśnie trwa lekcja. Wszyscy siedzą na zajęciach i ja też powinnam. Ale zamiast tego, ukrywam się jak tchórz.
Opuszczam łazienkę i kieruję się do schodów. Zbiegnę szybko z drugiego piętra i wyjdę ze szkoły, nie natrafiając się na żadną z barbie. Im częściej będę powtarzała w myślach ten wspaniałomyślny plan, tym większe szanse, że go zrealizuję bez niespodzianek.
Naprawdę mam taką nadzieję.
Idę pospiesznie zadowolona z ciszy i spokoju na korytarzu. Czuję się tak, jakbym była tu jedyna. Unoszę prawą dłoń do twarzy i dotykam delikatnie czoła. Będzie cholernie duży siniak. Co najmniej połowa twarzy mnie boli i już teraz wiem, że ciężko będzie to przykryć pudrem.
Skręcam w prawo, docierając do schodów. Nieruchomieję na widok Aarona stojącego kilka schodków niżej. Patrzy na mnie obojętnym wzrokiem, trzymając nonszalancko obie dłonie w kieszeniach czarnej bluzy.
Zrywam momentalnie kontakt wzrokowy i obracam się o sto osiemdziesiąt stopni, wbijając spojrzenie w drzwi sali od angielskiego.
- Nie przyszedłem cię straszyć, Anastasio.
Nienawidzę, gdy zwraca się do mnie pełnym imieniem. To tak, jakbyśmy byli zupełnie obcy.
- Mówiłam, że się nie boję – odpowiadam ledwie słyszalnie.
- Musisz wiedzieć, że będę cię bronił i...
Odwracam się z powrotem, rzucając mu kpiące spojrzenie.
- Nie potrzebuję.
- Doprawdy? – pyta z cwanym uśmieszkiem na ustach. – Dzisiaj byłem świadkiem raczej twojej słabości niż siły.
- Oddałam jej – upieram się, ignorując zdrowy rozsądek, który właśnie odleciał gdzieś daleko. Nie powinnam wypowiadać tego zdania z taką dumną w głosie. – Nie masz mnie przed czym bronić.
Jego twarz zmienia się nagle. Uśmiech znika, zastępując go wkurzeniem. Zaciska szczęki tak bardzo, że mam wrażenie, jakby zaraz miał sam sobie zrobić krzywdę. Robi krok do przodu, przez co ja cofam się.
Wygląda piekielnie... Dobrze? Być może nie powinnam tego przyznawać, ale Aaron White jest cholernie przystojny. Mimo iż bracia White byli bliźniakami, to Aaron bardzo różnił się od Adama. Zarówno charakterem, jak i wyglądem. Adam miał tyczkowate ciało i szeroki uśmiech, który rzadko schodził z jego twarzy. Był towarzyski i żartował, by poprawić komuś humor.
A Aaron to jego przeciwieństwo. Ponury, wkurzony i z tym samym kpiącym uśmiechem co zawsze. Sprawia wrażenie niedostępnego i gardzącego wszystkim dookoła. Nie dopuszcza nikogo do siebie. Nawet swoich rodziców.
I jest wyższy od Adama oraz o wiele bardziej umięśniony.
A co najważniejsze, ich kolor oczu się różnił. Adam miał zielone tęczówki, a Aaron ma niebieskie. Tak cholernie jasne, że niemal szare.
- Obiecałem.
Prycham pogardliwie.
- Tą obietnicę też możesz olać – odzywam się z zaciśniętym gardłem.
Gdy patrzę w jego oczy, czuję żal. Nikt mnie tak nie zranił, jak on. Przeżyłam wypadek i utratę bliskich, a jednak jego obojętność, zabolała mocniej. Poczułam się oszukana.
Już nigdy więcej nie chcę tak się czuć. Nie pozwolę na to.
Cofam się o kolejne dwa kroki, gdy on pokonuje następne dwa schodki. Dzieli nas niewielka odległość, co zaczyna mnie wkurzać. Po cholerę za mną łazi? Nie proszę go o zainteresowanie swoją osobą. Wręcz przeciwnie.
- Anastasio, to...
- Przestań tak do mnie mówić – wtrącam nieco głośniejszym tonem.
- To twoje imię – zauważa trafnie.
- Ale wypowiadasz je w taki sposób... - milknę, gdy Aaron jest już zdecydowanie za blisko. Czuję nieprzyjemną woń marihuany i ciężkich perfum. Krzywię się z odrazą. – Nieważne.
- Ważne.
- Nie.
- W jaki sposób wypowiadam twoje imię, Anastasio? – pyta głębokim głosem.
Pierwszy raz słyszę, by tak mówił. Przeważnie jego ton jest pogardliwy i obojętny. Albo znudzony i arogancki. Tym razem, brzmi, jakby był naprawdę zaciekawiony i zainteresowany.
Odchylam lekko głowę do tyłu, wpatrując się w jego oczy. Aaron jest wysoki, ale ja wcale nie jestem taka niska. Moje sto siedemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu sprawia, że nie czuję się przy nim jak przestraszona szara myszka. Dzieli nas jakieś piętnaście centymetrów, może nieco mniej. Gdybym założyła jedne z tych niewygodnych szpilek, które tak bardzo uwielbiają barbie, byłabym z nim na równi.
I teraz żałuję, że mam na stopach trampki.
Nie mogę oderwać wzroku od jego jasnych tęczówek. Kiedyś byłam zafascynowana ich kolorem i przekonana, że człowiekowi z takimi oczami, mogę w pełni ufać.
Byłam tak bardzo naiwna.
Obracam się w końcu w lewo i ruszam naprzód, ignorując jego ciężkie wzdychanie. Znów jest poirytowany, ale mało mnie to obchodzi. Muszę wyjść ze szkoły i resztę dnia spędzić na podłodze w swoim pokoju.
- Anastasio.
Nie reaguję. Idę przed siebie, pokonując coraz szybciej długi korytarz. Nie wiem dokładnie, gdzie znajdują się drugie schody. Tam z pewnością go nie będzie. Nie byłby w stanie mnie wyprzedzić. Słyszę, że podąża za mną, ale te kroki stają się coraz słabsze.
Lecz nie zerkam do tyłu, sprawdzając, czy odpuścił. Niech myśli, że już zapomniałam o jego istnieniu.
Docieram wreszcie do upragnionych schodów i zbiegam po nich szybko. Oddycham z ulgą, dopiero gdy znajduję się na zewnątrz. Chłodne powietrze uderza we mnie, dając się we znaki, ale to i tak o wiele lepsze niż przebywanie w tym budynku.
Jestem tu zaledwie dwa dni, a już mam dość.
Wspaniale, Ano. Świetny początek.
Obracam się na dosłownie kilka krótkich sekund, by sprawdzić, czy Aaron za mną nie idzie. Na szczęście, jestem bezpieczna. Nie ma go.
Mogę spokojnie uciekać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top