V O chłopcu, który bał się świtu

Tego wieczoru Hyakinthos nie mógł myśleć o niczym innym, jak tylko wyrwaniu się z objęć Zefira. Uciec, jak najdalej, jak najszybciej. Wiedział jednak, że ucieczka zakończyłaby się niepowodzeniem bardzo prędko. Nie miał przecież konia. Nie umiał go nawet dosiąść. Wszędzie przemieszczał się w lektyce wraz ze swoim kochankiem a gdy już przyszło mu gdzieś iść samemu, zawsze robił to pieszo. Z willi także się nie ruszał, tak więc nie znał otaczających ją górskich terenów. Nie mógłby się tam zapuścić, bo rychło by zginął. Do miasta iść nie mógł tym bardziej, wnet by go rozpoznano. Czegokolwiek by właściwie nie zrobił, Zefir ukarałby go w tylko jeden sposób - śmiercią. Tego Hyakinthos był pewien.

Jedyną więc jego ucieczką od dłuższego czasu był ogród a od niedawna, szopa w której przebywał jego ośli przyjaciel. Myślał o nim nieustannie. Powinien iść i zmienić opatrunek, zaopiekować się nim, nakarmić... Tymczasem tkwił tutaj i tylko czekał na właściwy moment. Moment, który zdawał się nigdy nie nadchodzić.

W końcu, gdy był niemal pewien twardego snu swego pana, wyczołgał się z pościeli i powoli postawił stopy na zimnej podłodze. Gdy jednak dotarł do drzwi usłyszał za sobą głos, który sprawił, że włoski na karku stanęły mu dęba.

- Dokąd idziesz? - zapytał zaspanym głosem Zefir.

- Jestem spragniony, Panie - skłamał szybko. Serce zabiło mu mocniej a głos nie zabrzmiał do końca pewnie, a przynajmniej nie tak pewnie, jak by tego zechciał. Miał jednak nadzieję, że ta odpowiedź Zefirowi wystarczy.

- Wróć więc prędko - powiedział sennie mężczyzna i obrócił się na drugi bok.

Hyakinthos stawiając ostrożnie jak najcichsze kroki, wyszedł na ciemny, pusty korytarz. Trochę księżycowego światła wraz z delikatnym wiaterkiem wpadało przez duże okna, co jakkolwiek umożliwiało o tej porze spacer po willi. Chłopiec powoli dotarł więc do kuchni, napełniając jeden z kielichów zimną wodą z glinianego dzbana.

Wiedział, że teraz musi wrócić, Zefir wydał polecenie, więc musiał je wykonać nawet jeżeli mężczyzna z powrotem zasnął.

Posłusznie wrócił więc do komnaty, przysiadając na chwilę na skraju łoża, po czym położył się w bezpiecznej i komfortowej dla siebie odległości od Zefira.

Miał wrażenie, że leżał tak całą wieczność, choć na dworze nie zaczynało jeszcze jaśnieć a księżyc wciąż był wysoko. Wahał się.

Może powinien zaczekać?
Może poczekać do następnej nocy?
A może spróbować rano, licząc na to, że Zefir pójdzie na jakieś ważne spotkanie i nie zabierze go ze sobą?

Westchnął cicho.

Nie... Zefir zawsze zabierał go ze sobą. Dokąd by nie poszedł...

W końcu przemógł się w sobie i jeszcze ostrożniej niż poprzednio uniósł się na łokciu i powoli zsunął z łoża. Starając się niemal nie oddychać, wycofał do drzwi. Bezgłośnie i bezdźwięcznie.

Przebył korytarz, próbując stawiać jak najcichsze kroki. Po chwili znalazł się na zewnątrz, gdzie otuliło go chłodne, nocne powietrze. Zadrżał, lecz absolutnie się tym nie przejął. Ruszył do ogrodu, a stamtąd do szopy. Tutaj zdawało się być jeszcze ciemniej, jednak drogę znał na pamięć. Równie dobrze mógł iść z zamkniętymi oczami, i tak by trafił...

Jak najciężej uchylił skrzypiące drzwi i zajrzał do środka. Zaraz też rozpalił świecę, jaką przyniósł tu kilka księżycy temu. Odetchnął w duchu na widok swojego przyjaciela, który mielił teraz w pysku siano, które udało mu się podkraść ze stajni.

- Witaj, mój drogi - szepnął, zbliżając się do zwierzęcia. - Jak się czujesz? - spytał troskliwym głosem, klękając i gładząc delikatnie skórę osiołka.

Apollo jakże uszczęśliwiony widokiem swojej miłości, uniósł się i przysunął do niego pysk. Wzrok Hyakinthosa spoczął jednak na jego nodze, która w jego oczach zapewne sprawiała mu duży ból. Młody bóg poczuł niemal wstyd na myśl, że zwodzi młodzieńca. A on chciał przecież tylko, aby ten przychodził częściej i poświęcał mu więcej czasu. W ten sposób osiągał swój cel.

Jasnowłosy przygryzł wargę. Rana mimo ziół jakie w nią wcierał, zdawała się ropieć coraz bardziej a krew zabarwiła jasną tkaninę, którą obwiązał mu nogę.

- Będę musiał przynieść nową szatę. Te opatrunki też muszę zmieniać częściej - szepnął, łapiąc wiszący na gwoździu ostatni kawałek materiału - Musi cię boleć... - odparł po chwili, przesuwając się na kolanach do boku zwierzęcia i przekładając czystą tkaninę przez swoje kolano. Po odwiązaniu starego, zabrudzonego wydzielinami prowizorycznego opatrunku, obejrzał ranę z każdej strony.

Nie wyglądało to dobrze. Jak widać zioła w niczym nie pomagały. Skąd miał wziąć coś, co uśmierzyłoby cierpienie tego pięknego zwierzęcia? Zefir nie zwykł leczyć swych koni. Gdy jakiś chorował, łamał kończynę lub cokolwiek innego mu doskwierało od razu pozbawiano go życia. Pieniędzy miał przecież na tyle by codzień kupować sto nowych rumaków. Czemuż więc miał płacić za ich leczenie? W oczach jego kochanka było to zbyteczne i bezsensowne. On sam ani trochę się z tym nie zgadzał. Zżywał się z każdą żywą istotą i dla każdej chciałby zrobić wszystko, co w jego mocy, by ta wróciła do pełni zdrowia. Teraz chciał postąpić tak samo.

Patrzył na nogę osiołka z zamyśleniem. Do głowy przyszła mu pewna myśl.

Do miasta przecież nie było daleko. Może udałoby mu się tam dotrzeć i znaleźć coś, co skutecznie by pomogło...?

- Uratuję cię, obiecuję - powiedział troskliwie. - Postaram się zrobić wszystko, co przyniosłoby ci ulgę - pokiwał głową. - Nie pozwolę by coś ci się stało... - pogładził ręką krótką grzywę przyjaciela.

Apollo ze wzruszeniem patrzył, jak chłopak dotyka go delikatnie i stara się nie sprawić mu nawet odrobiny bólu. Było to niemożliwe, ale on przecież o tym nie wiedział.

- Woda powinna być dość świeża - mruknął młodzieniec i składając dłonie w koszyczek, nabrał w nie ciecz, powoli oblewając nią ranę. Czystą tkaninę rozdarł na dwie nierówne części, mniejszą przykładając do ropiejącego miejsca, starając się ostrożnie je oczyścić i osuszyć. - Jeszcze tylko przewiążę i gotowe - westchnął, oplatając zranioną nogę drugim materiałem.

Przyglądał się zwierzęciu dokładnie, jednak nie dostrzegł oznak bólu w jego oczach. To go uspokoiło. Miał czas aby zdobyć to, czego potrzebuje. Wiedział, że nie uda mu się to już dziś, jednak jutrzejszej nocy, gdy Zefir zaśnie, być może. Zdrowie osiołka było dla niego priorytetem nawet, jeśli dla niego miało to się skończyć konsekwencjami.

- Posiedzę jeszcze chwilę i będę musiał wracać - powiedział, nieco zmęczonym głosem. Zsunął się na ziemię, zachęcając gestem zwierzę aby w miarę możliwości dołączyło do niego.

Od razu głowa osła ułożyła się na jego udach, przyjemnie ogrzewając jego skórę. Zwierzak przymknął oczy, sprawiając wrażenie, że ten rodzaj wypoczynku jest dla niego najprzyjemniejszy.

Młodzieniec począł nucić melodię. Nie pamiętał już skąd ją znał, ale zapewne słyszał ją w dzieciństwie. Oparł głowę o ścianę a dłoń położył na łebku osiołka, głaszcząc go uspokajająco.

Po kilku chwilach westchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że omal nie zapadł w sen.

Powoli, nie chcąc sprawiać dyskomfortu zwierzęciu, podniósł się. Apollo spojrzał za nim tęsknie. Nie chciał aby odchodził, aby znów go zostawiał. Czy mógł go zatrzymać? Oczywiście, na wiele sposobów, używając swych boskich mocy, jednak... Zwyczajnie nie chciał tego robić. Nie chciał odbierać mu prawa wyboru.

- Wrócę jutro, nie mogę obiecać, ale postaram się uzyskać dla ciebie jakiś lek... - szepnął, oddalając się. - Odpoczywaj... - przeszedł za próg, zamykając za sobą skrzypiące drzwi. - Będę tęsknić... - dodał, będąc już na zewnątrz. Wiedział, że zwierzę na pewno tego nie usłyszało. Ba, nawet gdyby usłyszał, pewnie nie zrozumiałby jego słów. Musiał jednak przyznać, że wzrok osiołka tworzył złudzenie, że rozumie on o wiele więcej niż otaczający go ludzie. Na myśli miał Zefira, który według niego interpretował wszystko tak, jak chciał oraz na swój własny sposób.

Słońce zaczęło już świtać, gdy wchodził do willi. Czy był u osiołka tak długo? A może to z winy letnich dni, gdzie noce trwały przecież tak krótko?

Niemal na palcach zbliżył się do drzwi komnaty Zefira i pchnął je delikatnie. Wtedy też stanął jak wryty, dostrzegając mężczyznę siedzącego i wpatrzonego prosto w niego.

W płucach zabrakło mu powierza i był pewny, że momentalnie zbladł. Dalej trzymał drżące dłonie na drewnianych drzwiach, nie mogąc zmusić się do żadnego następnego ruchu.

- Gdzie byłeś... Hyakinthosie...? - zapytał z pozoru łagodnym głosem mężczyzna, patrząc mu prosto w oczy.

- M-musiałem... przewietrzyć się... - wymamrotał. - Prze... Przebudziłem się i poczułem się... - przerwał aby złapać oddech - nieco słabo...

Zefir uniósł w górę podbródek, świdrując go swoim spojrzeniem. Nie wyglądał na przekonanego.

- Przewietrzałeś się... Tyle czasu? - wycedził.

- Nie było mnie aż tak długo...? - zapytał, starając się brzmieć jak najbardziej niewinnie i jak najbardziej pokornie. Pochylił głowę, chcąc ukazać swoją skruchę. Wiedział, że jego kochanek, bardzo to lubił. - Chyba... straciłem poczucie czasu. Wybacz mi, siedziałem na schodach a chwilę poświęciłem na krótki spacer po ogrodzie... - mówił, co tylko przyszło mu na myśl.

Wzrok Zefira spowodował jednak, że coraz mniej był pewny wyjścia z tej sytuacji bez większego uszczerbku. W każdym rozumieniu tego słowa.

Wtedy też rozgniewana dłoń Zefira zderzyła się z pościelą i mimo iż ta była miękka i delikatna, huk zdawał się być potężny. Jego pan choć może nie wyglądał, siły miał wiele, a Hyakinthos przekonał się o tym już niejednokrotnie. Nie tylko w chwilach jego gniewu, ale też w trakcie ich cielesnych zbliżeń.

- Śmiesz wychodzić bez mojej zgody?! Nocą, gdy niebezpieczeństwo czai się wszędzie? - warknął, po czym wstał i nie zważając iż jest nagi, zbliżył się do młodzieńca. Jego dziurki w nosie rozszerzały się i zwężały jak u rozwścieczonego byka, zapędzonego na arenę.

- S-spałeś, Panie... - jęknął przestraszony. - Byłem blisko, naprawdę... - łzy pojawiły się w oczach chłopca, zapewne z powodu lęku, który w ciągu kilku minionych chwil wypełnił go całego.

- Spałem... Spałem! A ty w tym czasie zamiast czuwać przy mnie, oddalasz się bogowie wiedzą gdzie i jeszcze śmiesz się tłumaczyć! - wykrzyknął, aż ściany zadygotały - A może byłeś na schadzce... - rzekł powoli, nagle doznając olśnienia.

- N-nie... - cofnął się o krok, opierając się o niedomknięte drzwi.- Nie śmiałbym cię zdradzić, Panie... - zapłakał. - Nigdy...! - pokręcił szybko głową.

Jedyne czego chciał, to tego, żeby Zefir przestał unosić się gniewem. Takie sytuacje przerażały go, napawały strachem tak wielkim, przeszywającym go aż do kości. I ta niepewność, jak sytuacja się zakończy. Dostanie w twarz? A może zakończy się jedynie na krzyku? Czy może coś gorszego...?

Wpatrywał się w swojego kochanka, pełnym obaw spojrzeniem. Zefir również mu się przyglądał.

- To dobrze - rzekł, po czym wrócił do łoża i opadł na nie ciężko. Ułożył poduszkę pod głową i zapatrzył się przez chwilę na swojego młodzieńca, który wciąż stał w bezruchu niepewny swego losu. To zdawało się szczególnie podobać Zefirowi.

- Uklęknij - polecił.

Hyakinthos pociągnął nosem i otarł dłonią mokre policzki. Bezzwłocznie wykonał jednak rozkaz.

Opadł na obydwa kolana, opierając pośladki na piętach.

- Ohh, nie tak mój piękny. - powiedział pozornie łagodnym głosem - Wyprostuj się!

Chłopak uniósł się więc do wysokiego klęku, dłonie spuszczając wzdłóż ciała. Już teraz poczuł, jak trudna do utrzymania jest ta pozycja. Nie odważył się jednak odezwać.

Zefir z zadowoleniem skinął głową.

- Pozostaniesz tak, póki nie pozwolę ci przestać - rzekł i ziewnął sennie - Zastanowisz się, dlaczego mnie rozgniewałeś i czego więcej masz nie czynić. - powiedział - I wyprostuj się bardziej... - dodał jeszcze.

Hyakinthos przymknął oczy i pokornie złączył łopatki. Czuł dyskomfort. Wiedział, że ten zaraz zmieni się w ból. Miał jednak nadzieję, że jego kochanek okaże mu nieco litości i nie każe trwać w tej pozycji zbyt długo. Taką miał przynajmniej nadzieję...

***

Kolana bolały go niemiłosiernie. Plecy również. Ledwie hamował już łzy, które co jakiś czas spływały mu jednak po policzkach. Samotnie i bezgłośnie.

Czy uczynił coś aż tak złego? Za cóż karano go tak srogo? Może powinien czuć się winny. Może powinien myśleć tak, jak większość niewolników, którym w istocie czuł się coraz częściej? Nie mógł mieć w końcu własnej woli, nie mógł iść gdzie chce, ani robić czego chce bez pozwolenia. Kim więc innym mógł się określić? Czy powinien czuć boleść, że rozgniewał Zefira? Czy powinien przepraszać ze szczerego serca a nie ze świadomości, iż jeśli tego nie zrobi, skończy marnie?

Poczucie niesprawiedliwości rosło w nim z każdym następnym promieniem słońca, które oświetlało mu twarz. Ból stawał się nie do zniesienia. Nogi cierpły a on sam drżał, jak w gorączce.

Błagał bogów w myślach by wreszcie się to skończyło.

A Apollo patrzył na to wszystko ze smutkiem. Obserwował swojego ukochanego młodzieńca już od kilku chwil, gdy tylko poczuł, że ten czuje lęk, że czuje niepewność, aż wreszcie gdy czuje ból. Tego zignorować już nie mógł i stając się niewidocznym dla ludzkiego oka musiał sam się dowiedzieć, cóż dzieje się jego piękności.

Widząc go tak smutnego, rozżalonego, klęczącego na zimnej posadzce poczuł, iż nie może zgodzić się na takie traktowanie człowieka, którego pokochał tak mocno a który i jego otoczył opieką.

Za jego zasługą, promienie słońca zaczęły więc razić w oczy śpiącego Zefira tak mocno, iż ten nie mogąc już tego znieść, otworzył oczy. Od razu dojrzał, że jego kochanek tak jak nakazał, tkwi w wyznaczonej pozycji. Nie rzekł jednak nic, co rozgniewało Applla. Spowodował więc, iż ten poczuł suchość w ustach tak silną, że nie pragnął niczego innego, jak napić się wody. Szczęście ta znajdowała się po drugiej stronie komnaty.

Tym razem jego plan udał się, bo po chwili Zefir powiedział:

- Dość już. Podaj mi wody.

Hyakinthos powoli podnioósł się z klęczek. Tamta pozycja była okropna, zwłaszcza kiedy utrzymywał ją przez tak długi czas, ale znacznie gorsze było wyprostowanie nóg po tym wszystkim. Spowodowało ogromny ból, sprawiający, że młodzieniec miał wrażenie, iż nie panuje nad własnym ciałem.

Powstrzymując potok łez, nieco kulejąc, podszedł do niewielkiej szafki. Drżącą dłonią nalał z dzbana wody do kielicha i na zdrętwiałych nogach, zbliżył się do łoża.

Zefir sięgnął po napój bez słowa i wypił całą zawartość w szybkim tempie, po czym rozkazał podać sobie jeszcze. Gdy wypił po raz drugi, odetchnął głęboko i zapatrzył się na młodzieńca.

- Nie masz mi nic do powiedzenia?

Hyakinthos zacisnął zęby, tak mocno miał ochotę powiedzieć, jak bardzo z dnia na dzień jego nienawiść do Zefira narasta w sile...

- Bardzo żałuję, Panie... - szepnął. - Przysięgam... - chciał obiecać, że więcej go nie opuści, ale nie mógł... miał w zamiarze zrobić to również dzisiaj. - Przysięgam więcej cię nie zawieść... Nie przysparzać ci kłopotów.

- Jeśli zrobisz to jeszcze raz, ukarzę cię bardzo surowo. - powiedział mężczyzna, unosząc twarz kochanka i nakierowując na siebie jego spojrzenie - Czy zrozumiałeś?

- T-tak... - wyszeptał drżącym głosem, spinając wszystkie możliwe mięśnie nad którymi aktualnie poczuł, że ma władzę. Ostrzeżenie o dyscyplinie skutecznie go przeraziło. Wiedział, do czego ten jest zdolny. Widział to zbyt wiele razy, choć sam nie doświadczył nigdy aż tak dużego okrucieństwa z jego dłoni, co inni mieszkańcy willi.

Na ustach mężczyzny pojawił się lekki uśmiech a on złagodniał - Dobrze, teraz możesz położyć się ze mną - odsunął się, czyniąc mu tym samym miejsce na posłaniu.

Hyakinthos odetchnął głęboko, po czym powoli, oszczędzając obolałe kolana, opadł na łożę i usadowił się na jakże wygodnym w porównaniu do ostatnich doznań, materiale.

Zaraz też został objęty ramieniem mężczyzny, który schował twarz w jasnych włosach swojego kochanka i wciągnął nosem ten przyjemny zapach.

- Śpijmy, zupełnie się przez ciebie nie wyspałem - rzekł spokojnie, jednakże z lekkim wyrzutem.

Chłopak odetchnął spokojniej, miękkie łóżko z przyjemną pościelą naprawdę było rzeczą, której teraz najbardziej potrzebował. Słowa Zefira nieco go zirytował, jego Pan obarczył go winą za niewyspanie w sytuacji kiedy to właśnie
Hyakinthos przez pół nocy klęczał na zimnej i twardej podłodze. Nie miał jednak siły bardziej się złościć i nad tym rozmyślać. Jedyne czego pragnął to iść spać...

Puścił więc mimo uszu jego słowa, szepcząc jedynie pod nosem przeprosiny i zasnął. Zasnął najbardziej wypragnionym snem.

Zdawało mu się, że spał naprawdę krótko, lecz gdy obudził się rano nie dostrzegł koło siebie Zefira. To go zaniepokoiło. Od razu, wciąż leżąc na łożu wychylił się przez okno oceniając położenie słońca. To widniało wysoko, zwiastując, że jest same południe a może i nawet po nim.

- Trochę ci się pospało, co kwiatuszku? - mężczyzna wszedł do komnaty już w pełni odziany. Przysiadł na łożu i ucałował młodzieńca w usta. Był tak radosny i troskliwy, jakby wczorajsza sytuacja w zupełności nie miała miejsca.

- Tak, Panie... - odparł, siadając obok Zefira. Promienie słońca idealnie padały na jego twarz, świecąc w oczy. Spojrzał na mężczyznę, łagodny wzrok w niczym nie przypominał tego, jakim raczył go mężczyzna w chwilach gniewu i wściekłości. Jakim obdarzył go wczoraj...

- Mam dziś wiele planów. Ojciec zabiera mnie na jakieś obrady - machnął dłonią - Nie chce mi się, ale cóż zrobić. Ty w tym czasie odpocznij. Wieczorem się tobą zajmę - dodał, muskając nosem jego policzek - Co ty na to?

Młodzieniec ze wszystkich sił starał się nie pokazać, jak bardzo cieszy się na słowa Zefira. Wizja samotnego odpoczynku i możliwości załatwienia spraw, których nie zrobiłby mając Zefira tuż obok, wydawała się niemal cudem.

- Dobrze, Zefirze. Będę czekał - szepnął, kiwając lekko głową.

- Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem - dodał - Możesz wyjść do ogrodu, ale nie odchodź dalej niż za bramę. Nie chcesz chyba mnie rozgniewać, zgadza się...?

- Oczywiście, że nie...

Wiedział, że będzie musiał działać szybko i niezauważenie, jednak w najgorszym scenariuszu, gdyby faktycznie Zefir dowiedział się o jego kolejnym wyjściu poza obręb willi, ale przy tym udałoby mu się wcześniej uzyskać lekarstwo dla osiołka... Nie byłoby to takie złe.

- Dobrze, przynieś mój himation. Muszę wyglądać należycie. Niedługo to w końcu ją zastąpię mojego ojca - rzekł z dumą, prostując się przed zwierciadłem.

Hyakinthos po chwili pomógł mu przyodziać się w wełniano-lniane okrycie.

- Wyglądasz pięknie, Zefirze
- powiedział z uznaniem.

- Wolę słyszeć, że jestem przystojny. Piękne są niewiasty i... Ty - uśmiechnął się lekko, po czym odwrócił się w w stronę kochanka, składając na jego ustach delikatny, motyli pocałunek - Wyruszam. Przygotuj się na wieczór.

Hyakinthos pokiwał głową, patrząc jak jego pan opuszcza komnatę. Po chwili sam wybrał się aby odziać dzienne ubranie, zastępując nim cienką nocną szatę.

To, że Zefir dziś wyjeżdżał, uważał za naprawdę dobrą sposobność by samemu iść do miasta. Oczywiście, obawiał się, że natknie się tam na kogoś nieporządnego, kto go rozpozna, jednak czy miał wybór? Jego ośli przyjaciel cierpiał i nawet za koszt własnego bólu był gotów to dla niego zrobić.

Potrzebował odczekać trochę czasu, po wyjeździe Zefira na wypadek gdyby coś się stało i musieli zawrócić. Nie mogło być to jednak zbyt długo, sam musiał wrócić od razu po załatwieniu sprawy a w wypadku gdyby coś go zatrzymało... miałby kłopoty niemal tragiczne w skutkach. Widząc więc jakiś czas później, jak Zefir w towarzystwie swojego kielicha pełnego wina, z którym ostatnimi czasy nie rozstawał się niemal wcale, wsiada do lektyki, posyłając mu pełen pewności uśmiech, odetchnął głęboko.

Czy to był dobry moment?
Czy nie lepiej iść w nocy?
Nie... Już teraz się naraził przez nocne opuszczanie komnaty.
Lepiej było załatwić to w dzień.

Prawdę mówiąc Hyakinthos dobrze zdawał sobie sprawę, że opuszczanie willi bez względu na to czy dniem czy nocą, było złym pomysłem. Nie miał jednak wyboru. Sięgnął po chiton i okrył się nim szczelnie. Narzucił szal na głowę, na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał go poznać i po krótkiej chwili namysłu, sięgnął po jeden z naszyjników, który otrzymał w podarunku od swojego kochanka.

Może się przydać - pomyślał i ruszył w stronę tylnich drzwi.

Czekała go droga, odległość do miasta nie była wyprawą na kilka dni lecz obawiał się, że może mu zejść dłużej niż przeciętnemu człowiekowi bywającemu w polis regularnie. Sam bowiem nie miał okazji wędrować samotnie, kilka razy zabrał go tam Zefir lecz zawsze drogę pokonywali wtedy lektyką, w której i on przebywał. Na nogach nie chadzał nigdy. Zefir zawsze powtarzał, że od pracy fizycznej jego skóra dłoni stanie się twarda a od zbyt dalekich pieszych wycieczek, to samo stanie się ze stopami. Owszem, gdy byli niesieni, wyglądał często z za zasłon, obserwując świat, nigdy jednak nie był na tyle skupiony by zapamiętać drogę. Miał jednak nadzieje, że trafi. Nie przypominał sobie w końcu zbyt wielu zakrętów w jej trakcie.

Ruszył więc poza ogrodzenie willi, na około, kilkadziesiąt kroków w niewielkiej odległości od niej, szedł jeszcze lasem aby nie rzucać się w oczy służącemu, który zwykle poczynał walkę z zarastającym trawnikiem przy samej bramie.

Ostatni raz, obejrzał się za siebie, wahając jeszcze przez chwilę. Gdy jednak przypomniał sobie o tym, że jego ośli przyjaciel cierpi, bez większego namysłu, ruszył przed siebie.

_________________________

Jako, że jestem już po sesji i udało mi się o dziwo wszystko zdać, to postaram się wrzucać wam więcej rozdziałów.

A jak wam idzie? Studia/szkoła/praca?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top