I O chłopcu, który spotkał osiołka

Podróż Apolla była długa. Przemierzał on miasta pod postacią osła, widząc wielu pięknych młodzieńców i wiele urodziwych kobiet. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Nie przykuwał ani jednego spojrzenia nawet wtedy, gdy objawiał się z ostrymi kolcami zaplątanymi w nogę. Przepędzano go, ilekroć się zbliżał. Apollo szedł więc dalej. Szedł tak i szedł a z każdym kolejnym miejscem, tracił nadzieję.

Czy naprawdę wszyscy ludzie byli aż tak zepsuci?
Czy nikt nie miał w sobie dobroci i pięknego serca?

Dotarł w końcu Apollo do Lakonii i tam też zatrzymał. Miejsce to nie było w prawdzie piękne, brakowało mu bujnej roślinności i kwiatów, które tak bardzo kochał Apollo, jednak górzyste tereny, przypominały mu nieco Olimp. Idąc wśród surowych, suchych traw, rozglądał się ciekawie. Tutaj również niewielu zwracało na niego swoją uwagę.

Nadchodził wieczór, postanowił więc, znaleźć sobie miejsce by przespać noc. Z oddali dostrzegł willę, olbrzymi dom, u szczytu wzgórza, od którego biła jasność. Skierował się więc w tamtą stronę a gdy dotarł na miejsce, pod samą bramę, przyglądając się pięknemu domowi, dostrzegł coś jeszcze. Bujny zadbany ogród, pełen najpiękniejszych kwiatów. Apollo mimo swej misji nie mógł się więc powstrzymać, by nie podejść bliżej i nie poczuć zapachu tego kwiecia. Tak też więc zrobił, przemierzając altanę i odgradzające od drogi krzewy. Podziwiał wszystko z zachwytem, tęskniąc za własnymi kwiatami, gdy dostrzegł coś jeszcze. Nie... Nie coś to było a ktoś. Ktoś na kim Apollo zawiesił wzrok na tak długo, że pewien był, iż już nigdy go nie odwróci. Miał bowiem przed sobą młodzieńca o jasnych włosach. Nie tak złotych jak te jego, lecz równie pięknych. Twarzy gładkiej, nieskazitelnej, co dobrze widział mimo ciemności. Ciele delikatnym, szczupłym, lecz nie przesadnie wychudzonym. Chłopiec przed nim, klęczał nad żółtymi kwiatami, karmiąc je wodą i z lekkim uśmiechem, przyglądając się, jak ją chłoną.

I to właśnie ten widok był dla Apolla tak piękny, że nie mógł oderwać od niego spojrzenia.

- Żonkile. Moje piękne żonkile - wyszeptał jasnowłosy, wpatrując się w żółte płatki. Nie musiał ich dotykać, wiedział, że są one tak delikatne, że mocniejszy powiew wiatru byłby w stanie je zniszczyć. Ale teraz były idealne, kwitnące i woniące zapachem tak intensywnym, że młodzieniec był zmuszony unieść aż głowę.

Apollo drgnął, chcąc ujawnić swą obecność. Ten ruch przykuł uwagę chłopaka. To drobne drgnięcie, które dostrzegł niemal samym kątem oka. Zatrzymał wzrok, przyglądając się uważniej, a po chwili się uśmiechnął. Na przeciw niego, w pewnej odległości, znajdował się niezbyt przysadzisty kopytny osiołek, całkowicie zwykły, ni elegancki ni szlachetny, jak mówiło się o koniach.

Apollo widząc, że wzrok młodzieńca spoczął na nim, przekrzywił nieco głowę, uważnie się w niego wpatrując. Zrobił parę korków w przód, starając się nie nadepnąć żadnego z kwiatów.

Teraz widział lepiej jego twarz. Delikatne, subtelne rysy. Kształt miała owalny, może nawet przypominał on serce. Szare duże oczy błyszczące, jak księżyc choć to może właśnie on się w nich odbijał. Brwi delikatne, jasne, jak włosy na głowie. Między policzkami a żuchwą przejście było łagodne, bez ani jednej ostrzej wysuniętej kości. Kontury miała miękkie, lekko zaokrąglone. Nos niewielki, delikatnie zadarty przy samym czubku. Usta owy młodzieniec miał ni to duże ni małe. Pełne, idealne z subtelnym łukiem.

Piękno - pomyślał Apollo - Piękno w istnej postaci...

Zaraz też młody bóg zaczął rozmyślać ile lat ma chłopiec przed nim. Czy był aż tak młody? A może jedynie na takiego wyglądał?

Chłopak tymczasem zmrużył oczy, przyglądając się baczniej. Zwierzę kroczyło w jego kierunku, wydając się absolutnie nie martwić tym, że idzie przecież w stronę człowieka. Zupełnie, jakby nie obawiał się iż ten może krzyknąć lub przestraszyć go. Od zawsze wiadome, że nie wszyscy kochają stworzenia inne niż ludzkie...

On jednak stał w miejscu. Lubił bowiem wszystko co żyło, a nawet i nie - jeśli zamiast tego było piękne, a i gdy tej urody mu brakowało, szacunkiem darzył go tym samym. Siwy łąkowy kompan wyraźnie łączył w sobie obie te cechy.

- Witaj, śliczny - szepnął cicho, gdy koniowaty był niemalże na wyciągnięcie ręki - Zgubiłeś się? - rozejrzał się - Często tu bywam, wiesz? Ale od dawna nie widziałem żadnego stada w najbliższej okolicy... - dodał smutno.

Apollo zapragnął nagle znaleźć się bliżej jego dłoni, przysunął więc łeb, sprawiając, że wyciągnięta dłoń młodzieńca zetknęła się z jego pyskiem.

- Jesteś uroczy, mój miły - uśmiechnął się - Na imię mi Hyakinthos - rzekł, głaszcząc zwierzę dłońmi po obu ganaszach. - A jakie ty imię nosisz? Ah, głupio pytam. Mówić przecież nie możesz...

"Nie bardziej niż ty" pomyślał młody bóg, jednak nie wyrzekł ani słowa. Mógł to zrobić, oczywiście, jednak osioł mówiący ludzkim głosem nawet dla ludzi był czymś niespotykanym. Nie chciał się przecież zdradzić.

- Gdzieś ty się zapodział... - zapytał tymczasem Hyakinthos i pokręcił głową, przyglądając mu się uważnie. Zaraz jednak dostrzegł coś, co go zaniepokoiło. - Jesteś ranny! - wykrzyknął, dostrzegając, że jego tylna noga owinięta jest kolczastym pnączem.

Zaraz też obejrzał ją dokładnie.

- Cierpisz... Pomogę ci - rzekł i ujął w dłonie delikatnie jego nogę.

- Hyakinthosie! - dobiegł ich nagle donośny głos z wnętrza willi. - Gdzie jesteś?! - wołanie powtórzyło się, tym razem wybrzmiało jednak znacznie bliżej, co oznaczyło, że właściciel owego głosu zbliża się w ich stronę.

Młodzieniec rozejrzał się nerwowo. Głos ten znał tak dobrze, że nigdy nie pomyliłby go z niczyim innym.

- To Zefir, mój... - rozchylił usta, szukając odpowiedniego słowa. - Pan któremu służę. Nie może nas tak zastać... On nie znosi zwierząt a jeśli dostrzeże żeś ranny i nieprzydatny, pozbawi cię życia od razu. - szepnął, szukając wzrokiem miejsca w które mógłby udać się z osiołkiem. - Chodź, miły, ukryjemy cię tutaj - podążył w stronę wysokich krzewów i drzew. - Nie odchodź proszę, wrócę i uśmierzę twój ból, piękny - szepnął, prowadząc zwierzę za pień ogromnego jesionu, którego rozgałęzienie dorównywało wielkością niemal połowie dachu willi.

Pogładził osiołka pod żuchwą a później z zatroskaną miną, ujął małą grzywkę zwierzęcia. Był rozczulony widokiem samotnego, tak pięknego stworzenia. Jego spojrzenie wydało mu się mądre, niczym tak, jakby rozumiał słowa płynące z ludzkich ust. Stał tak przez chwilę aż wołanie jego imienia nie powtórzyło się raz jeszcze.

Opuścił osła aby spoglądać na niego, powoli się oddalając. W połowie drogi do altany, zwierzęcia nie dało się dostrzec. Uśmiechnął się wtedy Hyakinthos z zadowoleniem, ale i troską, po czym podbiegł bliżej bramy ogrodowej.

- Hyakinthosie! - głos dobiegający z wnętrza stał się coraz bardziej nerwowy. Zwłaszcza w chwili, gdy kroki rozbrzmiały na zewnętrznym dziedzińcu. W progu, między filarami stanął mężczyzna o kasztanowych, niemal rudawych włosach i gniewnym wyraźnie twarzy - Hyakinthos! Jeśli zaraz nie przyjdziesz...!

- Jestem! Jestem, Zefirze! - jasnowłosy niemal wyskoczył zza ogrodzenia. Sprawnym krokiem dobiegł do swego pana i ukłonił się lekko. - Zapewne powtarzam się niezliczony już raz, lecz ten ogród, Zefirze... On jest taki... wspaniały. Każdy rosnący tam kwiat czy krzew to rozkosz dla oczu! - mówił szybko, gestykulując. - A te żonkile...

Nim zdołał dokończyć, z jego twarzą spotkała się dłoń stojącego przed nim mężczyzny. Uderzenie nie było mocne, miało za zadanie go zdyscyplinować i przywołać do porządku.

- Gdy wołam, przychodzisz. - powiedział zirytowany - Czyżby kwiaty były ważniejsze ode mnie?

Apollo przyglądał się temu zza krzewów i zdecydowanie nie spodobało mu się, że ten ktoś, kimkolwiek był, śmie podnosić rękę na kogoś tak pięknego. Zdecydowanie nie...

- Nie mój Panie... Oczywiście, że nie... - odrzekł Hyakinthos. Przyłożył dłoń do swojego policzka. Był cieplejszy, ale pieczenie już poczęło ustawać. - Proszę mi wybaczyć - spuścił głowę pokornie, przymykając oczy.

- Wiesz, że nie lubię czekać... - jego głos złagodniał a zaraz potem sam przyłożył dłoń do zaczerwienionego miejsca, które sam spowodował. Musnął go lekko palcami - Nie denerwuj mnie, wiesz, że gdy wołam, masz natychmiast znaleźć się przy mnie. Z resztą, nie pozwoliłem ci nawet odejść, ale zostawmy to - machnął dłonią - Jestem zmęczony. Przygotuj mi kąpiel.

- Jak sobie życzysz - młodzieniec skinął głową i ostrożnym krokiem wyminął ciemnowłosego. Stanąwszy na schodach do wnętrza willi, obejrzał się w stronę ogrodu, mając cichą nadzieję, że za dużym jesionem dalej znajduje się zranione zwierzę. Sam będąc poranionym nie zdoła przecież zbiec przed niebezpiecznym drapieżnikiem a i człowiek mu zagraża. Czuł się winnym, że go opuszcza, pozwalając na jego dalsze cierpienie. Cóż miał jednak począć? Gniew Zefira odczułby dużo bardziej, a i zwierzę z pewnością by ucierpiało. Musiał poczekać.

Przeniósł wzrok na masywne drzwi teraz stojące otworem i przeszedł przez nie, kierując się od razu w stronę łaźni.

Balaneion w ich domu był olbrzymi. Mieścił aż dwa baseny z ciepłą, podgrzewaną wodą. Znajdowały się też tutaj duże okna z widokiem na nadmorski klif. Zefir, rozebrał się i wszedł do wody, opierając głowę o kamienny zagłówek. Zamruczał z przyjemności. Ciało miał ładne, jednak zupełnie różne od ciała Hyakinthosa. Mięśnie miał bowiem zarysowane, barki szerokie a ramiona silne. Widać było, że lubił ćwiczyć i się siłować. W Sparcie było to w końcu na porządku dziennym. Jako syn jednego z najbogatszych obywateli, nie mógł przecież wyglądać mizernie.

- Chodź do mnie - rozkazał, przymykając oczy.

Blondyn nic nie odpowiedział. Powolnym krokiem obszedł marmurową kolumnę i uklęknął za plecami Zefira.

- Oczekujesz masażu? - powiedział delikatnym tonem, muskając palcami wilgotny kark mężczyzny.

- Tak Hyas, wymasuj mnie - Skinął głową - Lubię twoje dłonie, są takie delikatne... - ujął jedną z nich i pogładził.

Hyakinthos wybierał wzrokiem obszary ciała mężczyzny po czym skrupulatnie rozmasowywał każdy znajdujący się tam mięsień. Robił to z cierpliwością, dokładnością, pewnością co do własnych umiejętności.

Ta czynność zajęła mu ręce lecz myśli krążyły gdzieś indziej, gdzieś tam w ogrodzie, w okolicy dużego, starego jesionu...

- Jesteś zamyślony - stwierdził po jakimś czasie Zefir - Co tak ważnego zajmuje ci teraz głowę?

- Sam nie wiem - młodzieniec wzruszył ramionami i zaprzestał masażu. - Nie myślę nad niczym konkretnym - zapewnił.

Zefir odwrócił się i boleśnie złapał go za nadgarstek drobnej dłoni. Zdałoby się, że bez trudu mógłby zgnieść ją jednym ruchem - A powinieneś... Twoje myśli powinny krążyć tylko wokół mnie. Niczym innym - wycedził.

- Ależ krążą! - wykrzyknął przestraszony chłopak. - Naprawdę, ja tylko się zamyśliłem! - spojrzał na swoją rękę zamkniętą w uścisku Zefira.

- Więc się nie zamyślaj - ten puścił go i znów odwrócił się tyłem - Irytujesz mnie Hyakinthosie...

Młodzieniec wpatrywał się szklanymi oczami w ciało mężczyzny. Wybuch złości Zefira spowodował, że gwałtownie posmutniał. Zawsze go przerażał i zawsze obawiał się, że sprowadzi na siebie jego gniew.

Nie chciał płakać, wiedział, że to niezbyt adekwatny powód. Wiedział też jednak, że teraz powinien się uspokoić i być uważnym, bardziej uważnym...

- Kontynuuj - popędził go tymczasem mężczyzna - I postaraj się, wiesz ilu chciałoby być na twoim miejscu?

- Tak, Zefirze. Dosięgnęła mnie największa łaska, że mogę być tutaj z tobą. - odparł i sięgnął po olejek, nakrapiając niewielką ilość. - Jestem ci bardzo wdzięczny... - dodał, kładąc drżące dłonie na karku Zefira.

- Tak? Właśnie tego nie widzę, powinieneś pełzać po ziemi z radości, że w ogóle na ciebie spojrzałem i dziękować samym bogom, że obdarzyli cię taką piękną twarzą i ciałem. Jednak uważaj, bo głupota może przyćmić twoją śliczną buzię i użyteczność również - powiedział wymownie, racząc go złowrogim wzrokiem, po czym na powrót przymknął oczy - Mocniej, właśnie tak... Teraz robisz to dobrze.

Hyakinthos samymi kciukami począł punktowo uciskać najbardziej spięte miejsca. Był to kluczowy etap prawidłowego masażu, mający przynieść napięciowy ból a od razu później - błogą ulgę.

- Dość - Zefir uniósł dłoń i odsunął się - Wystarczy - powiedział - Umyj mnie, niedługo pora posiłku. Jeśli znów się spóźnię, mój ojciec nie będzie zadowolony.

Jasnowłosy skinął głową, po czym dołączył do mężczyzny. Nałożył na niego intensywnie pachnące kosmetyki, dokładnie te, które Zefir lubił najbardziej. Umył go sprawnie, ale dokładnie, bowiem wiedział, że właśnie tego ten oczekuje.

- Dziś chcę cię widzieć przy sobie. - powiedział z nagła - Śpisz ze mną.

Młodzieniec spojrzał w mu w oczy.

- Dziękuję - szepnął tylko i uśmiechnął się delikatnie. Może nieco wymuszenie?

Zefir nie rzekł już nic więcej. Wyszedł z wody i sięgnął po stygon - miękką tkaninę, którą przelotnie otarł swoje ciało. Następnie spojrzał na Hyakinthosa i zmierzył go wzrokiem - Ty też się wykąp. Nocą masz być idealny. Chcę żebyś pachniał kwiatami. - rzekł jedynie i nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, opuścił łaźnię.

Młodzieniec wziął głęboki wdech i rozluźnił ciało, ciesząc się przyjemnym ciepłem wody oraz samotnością. Brakiem czyjegokolwiek wzroku. Kiedy po kilku chwilach kąpieli stanął na kafelkach, sięgnął dłonią po różany olejek z wiklinowego kosza wypełnionego kosmetykami. Wsmarował go w ciało bardzo dokładnie, wierząc, że zapach będzie wyczuwalny nawet z dalekiej odległości.

- Róża... - szepnął. Kwiaty znowu skojarzyły mu się z ogrodem. Wyzbycie się innych myśli niż tych o swoim kochanku, nawet pod groźbą kary było niezwykle trudne.

Służył mu już od dawna, choć może wcale nie tak dawna, jak mógłby przypuszczać. Był w końcu bardzo młody. Nie wiedział ile lat ma dokładnie, przypuszczał, że mógł być już uznawany za dorosłego. Przynajmniej w większości miast. W Sparcie jednak wszystko odbywało się inaczej, i być może dlatego skończył tak, jak skończył. Choć czy jego winą było to, że jego ojciec pochodzący z regionu Mesenii, został schwytany przez Spartan i stał się helotą? Nie miał pojęcia gdzie jest i czy w ogóle żyje... Jemu przyszło za to służyć w domu jednego z wpływowych i bardzo majętnych ludzi tego miasta. A właściwie nie jemu, a jego synowi. Niewolnikiem nazwać go nie mogli, a przynajmniej nie ich własnością, gdyż należał do miasta. Wolnym obywatelem też nie był. Nie miał domu ani rodziny, więc by przeżyć pozostawało mu żyć jak dotychczas. Na usługach u irytującego, niemiłego i zapatrzonego w siebie Zefira, który po ukończeniu agogi, zdecydował się traktować go jak swoją własność. Było to czasem trudne do zniesienia, jednak Hyakinthos już dawno pogodził się ze swym losem. Brak własnych przyjemności został zaakceptowany przez niego już dawno, chociaż przykre myśli wracały częściej niż mógłby się spodziewać. Chciałby móc zajmować się sprawami do których nie musiałby się zmuszać, lecz nie pamiętał kiedy ostatnio coś takiego się wydarzyło. Ogród i dalej położone łąki były miejscami gdzie mógłby spędzać cały wolny czas. Wciąż jednak wiedział, jak źle inni mają na tym świecie. Czy miał prawo narzekać na to co spotkało jego?

Wyszedł z łaźni i razem z tym czynem, położył kres rozmyślaniu. To i tak do niczego nie prowadziło, nie mógł być wolny w taki sposób, jak tego pragnął, ale nie miał na to żadnego wpływu. Teraz musiał zająć się Zefirem, usłużyć mu w sposób, jaki ten sobie tego zażyczy i być wdzięczny, że zamiast błąkać się po świecie albo popaść w prawdziwą, bolesną niewolę, miał gdzie mieszkać, spać, co jeść i czasami... uciekać do ogrodu aby nacieszyć oczy widokami ratującymi jego zagubione serce. I choć ceną tego służenie w łożu człowiekowi, którego nigdy na swojego kochanka by nie wybrał, cieszył się, że posiada przynajmniej tyle.

Usiadł na łożu w jego pokoju. Ten był starannie wysprzątany przez służbę. Sam nie musiał się tym zajmować, gdyż w domu obowiązki rozdzielone były bardzo skrupulatnie i każdy był od czegoś innego. Jemu przypadło towarzyszenie Zefirowi za dnia i nocy. I to właśnie tej drugiej czynności nie lubił najbardziej.

Nasłuchiwał kroków, trzymając w palcach jasną, niewiele kryjącą tkaninę, którą miał na sobie. I czekał. Czekał, wpatrując się raz to w kamienną podłogę, raz w duże, dwuskrzydłowe mahoniowe drzwi.

Nie minęło wiele czasu gdy w progu znalazł się Zefir, który wiedząc swojego kochanka, uśmiechnął się lekko. Teraz, gdy na jego twarzy nie widać było irytacji, zdawał się by niezwykle łagodny. To jednak były jedynie pozory.

Zbliżył się Hyakinthosa i delikatnie dotknął dłonią jego policzka. Ucałował krótko jego usta i usiadł na posłaniu.

- Ładnie wyglądasz - stwierdził.

- Dziękuję, Zefirze - młodzieniec wdzięcznie skinął mu głową. Zmusił się do nawiązania kontaktu wzrokowego, który teraz niezwykle go stresował. Przy Zefirze stawał się tak mały, bezbronny, nic nieznaczący. Miał taką wartość, jaką w danej chwili nadawał mu on, nic poza tym.

- Dzień miałem bardzo męczący. - mężczyzna objął go ramieniem i wtulił twarz w jego włosy - I choć przyjemność jaką mi sprawiasz, przyjmę zawsze, tak dziś nie mam na to sił - ucałował go w ramię a Hyakinthos starał się z całych sił by nie odetchnąć z ulgą zbyt głośno.

Leżał. Nie mógł zasnąć i nawet nie próbował. Za dużo myśli krążyło w jego głowie aby potrafił o nich zapomnieć i odpocząć. Dlatego zajął się oczekiwaniem aż to jego kochanek pogrąży się we śnie. Chciał wrócić do zwierzęcia, które bezuczuciowo, bez większego pożegnania zostawił w ogrodzie.

Przekręcił się i z trudem wyswobodził się z jego objęć. Uniósł ciało na łokciach, pochylając się nad Zefirem. Nasłuchiwał oddechu, który ku jego uciesze był idealnie spokojny i miarowy. Ostrożnie podniósł się z łoża i zatrzymał przy drzwiach, dla większej pewności iż nie obudził swojego pana. Gdy mężczyzna zachrapał, młodzieniec uśmiechnął się lekko, kładąc dłoń na drewnie po czym pchnął skrzydło drzwi.

Przemknął przez willę niezauważenie. Znalazłszy się na świeżym powietrzu, puścił się biegiem nawet nie oglądając za siebie. Noc była ciemna, ale dokładnie wiedział dokąd zamierza dotrzeć. Przedarł się szybkim krokiem obok dużych krzaków i ujrzał go. Ujrzał zwierzę o którym nieustannie myślał przez ten czas, odkąd do siebie przywołał go Zefir.

Był tam, nie uciekł, nie odszedł.

Odetchnął z ulgą.

***

Apollo zaczynał tracić już nadzieję, że tego wieczoru, zobaczy jeszcze tego pięknego chłopca, którego spotkał w ogrodzie. Liczył, że może uda się na wieczorny spacer lub choć wyjdzie się przewietrzyć. Czas jednak mijał a on nie nadchodził. Oczywiście, jako bóg, mógł niezauważenie obserwować wszystko co tylko chciał i kogo chciał, teraz jednak był ciekaw, czy młodzieniec o pięknym idealnie pasującym do niego imieniu
Hyakinthos wróci. I omal nie zerwał się z ziemi, gdy dostrzegł go, zbliżającego się w swoją stronę.

- Jesteś! - szepnął młodzieniec ze wzruszeniem w głosie. Podbiegł do osiołka i czule pogładził go po boku, przykładając czoło do zwierzęcego łba. - Zabieram cię stąd... - pokiwał głową. - Żałuję, że nie pomyślałem o tym wcześniej... Tutaj nie jest bezpiecznie.

Apollo patrzył na niego, czując ciepło, które rozchodziło się teraz po jego zwierzęcym ciele. Ta czułość... Delikatność z jaką obchodził się z nim chłopak była... Tak przyjemna. Czysta, nieskalana żadną złą myślą.

- Chodźmy stąd - powiedział troskliwie. - Zaprowadzę cię do szopy, tam cię opatrzę, nakarmię i napoję... Będzie ci ciepło i będziesz bezpieczny... - mówił szybko, kładąc dłoń na grzbiecie osiołka i poczynając iść w zamierzonym kierunku. - Niedaleko stąd jest szopa, kiedyś niewolnicy opracowywali tam drewno do budowy ale wiem, że teraz nikt z niej nie korzysta... Dlaczego pozwoliłem ci marznąć tutaj! - skarcił się. Sam drżał z zimna, noce były w końcu dużo chłodniejsze niż dni. Nie jego zdrowie się jednak teraz liczyło a osiołka, którego wziął pod opiekę.

"Uroczy, piękny i jeszcze tak troskliwy" - myślał tymczasem Apollo, podążając za nim posłusznie. Wizja przebywania w szopie może nie była godna boga, jednak teraz był gotów na wszystko, byle tylko przebywać przy tym jasnowłosym pięknie.

Hyakinthos zaprowadził zwierzę do wspomnianej szopy. Faktycznie, było to miejsce opuszczone i nieużytkowane od dość dawna, bo na ziemi walało się tyle tkanych worków, słomy, drewna i przeróżnych narzędzi, że młodzieniec musiał wykonać kilkanaście konkretnych ruchów nogą, przepychając wszystko na boki aby on i czterokopytny mieli gdzie swobodnie stanąć. Blondyn zaoferował osiołkowi siano ze słomą i wiadro wody. W tym czasie sam oczyszczał i opatrywał mu ranę. Takie minimum był w stanie aktualnie mu zapewnić.

Zapewne inni jego bracia i siostry, widząc go teraz, nie omieszkali się drwić z jego poświęcenia, jednak za nic miał Apollo ich spojrzenia i słowa. Pochylił się, upijając wody, nie sądząc, że kiedykolwiek uzna ją za smaczniejszą i przyjemnością niż sama ambrozja w złotych kielichach, którą pijał ilekroć miał na to chęć. Spojrzał na chłopaka wdzięcznie.

- Nie wiem ile mogę tu z tobą pozostać... - powiedział nagle chłopak, gdy związał starannie opatrunek a jego usta opuścił wyraz uśmiechu. - Przyjdę rano i... po południu. Jeżeli otrzymam czas wolny a mój Pan nie zaplanuje mi całego dnia... - dodał cicho. Myśl o tym, że Zefir mógłby przebudzić się i zauważyć jego nieobecność, napawała go strachem ale myśl, że następnego dnia ten nie pozwoliłby się odstąpić na krok, co by mógł się wymknąć i odwiedzić osiołka, rodziła w nim panikę.

Apollo przekręcił głowę. Określenie "Pan" w ustach tego młodzieńca brzmiało tak... Nieprzyjemnie. Czyżby trafił na niewolnika? Ta myśl powinna go uszczęśliwić, gdyż skoro nie miał rodziny, nie tęskniłby, z drugiej jednak strony, poczuł olbrzymi smutek. Nie przez wzgląd na siebie a jego przykry los.

- Spędzę tutaj każdą chwilę jaką tylko będę w stanie poświecić... - obiecał, przytulając się do ciepłego, zwierzęcego cielska.

Po kilku chwilach skierował się do wyjścia. Moment w którym zobaczył, że osiołek nadal stał przy jesionie był niezwykle kojący, jednakże teraz, gdy znów musiał go opuścić, czuł głęboki żal. Zastanawiał się czy dobrze zajął się raną, nie miał wszak nic uśmierzającego ból. Wierzył jednak, że skaleczenie nie jest poważne. Opuścił szopę a przed wejściem do domostwa, otrzepał białą narzutkę i wszedł po cichu, starając się wrócić tak samo niezauważonym, jak udało mu się wykraść.

Na jego szczęście, Zefir spał, tak samo głębokim snem, jak gdy go pozostawił. Wślizgnął się więc do łoża i przymknął oczy. Teraz był już spokojny.

__________________________

Wybaczcie, że jednak nie udało mi się tego publikować wczoraj. Święta jednak są wymagające. A jak tam wam mijają?

Jak wam się podoba pierwszy rozdział?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top