9. Krok w nieznane ~ Irene
Biegliśmy bez wytchnienia, nogi rwały się do przodu, jakby tylko pęd mógł nas uratować przed tym, co czaiło się za plecami. Świat zdawał się zaciskać wokół nas i zmieniać z każdym krokiem. Drzewa, jeszcze przed chwilą oświetlone ciepłym słońcem, teraz rzucały coraz dłuższe, duszne cienie, jakby las próbował nas wchłonąć. Powietrze zgęstniało, stając się lepkie i ciężkie, jak gdyby cała wilgoć świata skupiła się właśnie tutaj.
Czułam, jak pot miesza się z chłodnymi dreszczami przebiegającymi mi po plecach. Nie oglądaliśmy się za siebie. Nie mogliśmy. Cokolwiek tam było, lepiej było nie wiedzieć. Im dalej biegliśmy, tym pewniejsza byłam, że nie jest to siła, z którą chcieliśmy zadrzeć.
Serce tłukło się w mojej piersi, a oddech rwał mi się w strzępy. Miałam wrażenie, że las ciągnie się w nieskończoność, jakby chciał nas uwięzić. Mimo to parłam dalej, kurczowo trzymając się ręki Milana, choć nasze palce były wilgotne i śliskie od potu.
Niebo, jeszcze chwilę temu promienne od słońca, teraz zdawało się ciemnieć w zastraszającym tempie. Nie rozumiałam. Było zdecydowanie za wcześnie na zachód. Świat wokół nas stawał się coraz mniej rzeczywisty, wszystko ciemniało, jak zasnute mgłą. Drzewa traciły kolory, mech stawał się jeszcze bardziej śliski niż moja skóra.
Nie wiem, kiedy zobaczyłam światło. Może to była tylko chwila biegu, może cała wieczność. Nagle jednak las się skończył. A stało się to tak niespodziewanie, że prawie potknęłam się na trawie. Jedynie kurczowo trzymana dłoń Milana pomogła mi utrzymać się w pionie. Wypadliśmy na polanę, jakby z gęstwiny wyrzuciło nas coś, co nie chciało dłużej tolerować naszej obecności w swoim wnętrzu.
Polana była perfekcyjnie okrągła, otoczona wysokimi, splątanymi drzewami, które wydawały się tworzyć nieprzeniknioną ścianę. W centrum znajdował się kamienny krąg. Trzynaście ogromnych głazów porośniętych mchem i bluszczem stało w niemal idealnym porządku, jakby ktoś umieścił je tutaj celowo, dawno temu. Na ziemi między nimi wydeptana ścieżka tworzyła rozdroże, które zdawało się zapraszać i ostrzegać jednocześnie. Było tu coś osobliwego, coś, co przyciągało wzrok, mimo że każdy instynkt krzyczał, by uciekać.
Obserwowałam, bojąc się przerwać panującą wokół ciszę absolutną. To miejsce... Coś było nie tak. Nie mogło powstać naturalnie, było zbyt perfekcyjne, a otaczające nas powietrze zbyt zastałe — jakbyśmy weszli na strych domu nie odkurzanego przez dziesięciolecia.
Milan w końcu puścił moją dłoń. Przeszył mnie chłód, gdy ciało zostało pozbawione jego ciepła, ale nie protestowałam. Podążyłam za nim ostrożnie do środka kręgu, a mech pod stopami zapadał się, jakby chciał mnie wchłonąć.
— Myślisz, że tutaj damy radę? — szepnął, tak jak ja musiał bać się zakłócenia (nie)naturalnego porządku tego miejsca.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, on już wygrzebywał z plecaka otrzymany od Persefony klucz. Podał mi go z namaszczeniem, jakby próbował powiedzieć "czyń honory". Niechętnie przyjęłam przedmiot. Kiedy tylko dotknął on mojej skóry, z trawy poderwało się milion świetlików.
Wydałam z siebie okrzyk.
Z każdą chwilą polana napełniała się coraz większą ilością owadów. Lśniły nad nami niczym gwiazdy, chociaż przecież był środek dnia. Milan rozglądał się dookoła oczarowany. Widziałam to w jego oczach. Na chwilę zapomniał o naszej misji i skupił się na tym, jak by to opisać, jak zamknąć wspomnienie w wierszu. Nie dziwiłam mu się.
Zamknęłam na chwilę oczy i pozwoliłam mięśniom się rozluźnić. Poczułam się bezpieczna. Mimo osobliwego lasu, klucza do Podziemi fantomowo palącego mnie w skórę i zagrożenia, które zgubiliśmy gdzieś pośród drzew. Zaczerpnęłam głęboki oddech, w każdej chwili gotowa roześmiać się histerycznie.
To było piękne. Te stare głazy, porastający je wilgotny mech i bluszcz, centrum okręgu wyłożone płaskimi kamieniami przetykanymi trawą... Czułam, jakby czas wokół się zatrzymał. I chociaż chciałam pozostać w tej chwili na zawsze, sami w lesie, wśród półmroku i cudów natury, wiedziałam, że mamy zadanie do wypełnienia.
— Spróbujmy — mruknęłam cicho. Obróciłam klucz w palcach, był wilgotny od rosy lub potu, nie chciałam sprawdzać. — Skoro mamy klucz, musi gdzieś być dziurka.
Obejrzeliśmy dokładnie wszystkie kamienie. Z żalem zrywałam z nich bluszcz. Bałam się, że przez moje działania to miejsce raz na zawsze utraci swój urok. Nic poza tym się jednak nie stało — świetliki wciąż wirowały nad nami jak szalone, a niebo pozostawało nienaturalnie ciemne.
— Tu nic nie ma. — Milan westchnął, zakrywając bluszczem goliznę ostatniego z kamieni. Pokręcił głową z rozczarowaniem. — Może to byłoby zbyt proste? Zbyt piękne, by odnaleźć miejsce krzyżowania się światów tak szybko.
Usiadłam w centrum okręgu. Oparłam się dłonią o tworzące mozaikę kamienie, coraz bardziej zniechęcona. Być może było to zmęczenie, nie spaliśmy przecież długo, a cały dzień maszerowaliśmy, sami nawet nie wiedzieliśmy gdzie. Chodziło tylko o ucieczkę jak najdalej od obozu, by nas nie znaleźli.
Przesunęłam dłoń po płaskich kamieniach, gdy siedziało się tak w środku, dało się dostrzec wyraźny wzór. Od niechcenia zaczęłam go śledzić, ciemne kamienie tworzące zawijasy dookoła tych jasnych i...
— Cholera!
Poderwałam się, na kolanach macając każdą kolejną płytkę. Gorączkowo mierzwiłam trawę, a Milan przyglądał mi się bez zrozumienia.
— Dziurka jest w podłodze!
Zrozumiał. Natychmiast zaczął oglądać wszystkie kamienie, butem rozkopując trawę i mech.
— Mam! — Gdy tylko dotarł do mnie jego triumfalny okrzyk, wypuściłam z płuc długo wstrzymywany oddech. Doczołgałam się do przyjaciela, z ulgą wsuwając klucz w dziurkę. Serce biło mi głośniej niż kiedykolwiek, mogłam przysiąc, że zaraz wyskoczy mi z piersi. Milan też dyszał ciężko z emocji.
Obdarzyłam go znaczącym spojrzeniem.
— Teraz już nie będzie powrotu. Robimy to? — Przytaknął.
Przekręciłam klucz.
Kamienna posadzka zaczęła się osypywać. Rzuciliśmy się do tyłu. Huk i pył zajął całą polanę, odbijając się głuchym echem po lesie. Nie wiedziałam, czy naprawdę krzyczę, czy tylko mi się tak wydawało. Gardło piekło od kurzu, a w nosie kręciło od dostających się tam drobinek piachu. Nawet świetliki zdawały się panikować, bo zbiły się w ciasne grupy za wielkimi głazami.
Mogło to trwać minutę lub kwadrans, ale w końcu wszystko się uspokoiło. Odetchnęłam z ulgą. Wstałam, otarłam twarz z piachu i otrzepałam mokre kolana z resztek mchu. Przed nami malował się osobliwy obraz - wyrzeźbione w ziemi schody prowadzące w nicość.
— Idziemy? — Milan obejrzał się za siebie, jakby bał się, że coś znowu rozerwie idealną ciszę.
— Tak, chyba tak. — Dla Belli, pomyślałam.
Ruszyliśmy w dół, ku ciemności. Byłam przekonana, że gdy w końcu zejdziemy do podziemia, serce będzie mi bić jak oszalałe, lecz musiałam się mylić. Byłam spokojna. Oddychałam miarowo, po drodze przywołując nam promień światła.
Naraz doszedł nas trzepot skrzydeł rozcinający ciszę. Przeszedł mnie dreszcz. Ale zanim zdążyliśmy odwrócić się i sprawdzić co to, nasza jedyna droga na górę zapadła się. Teraz pozostaliśmy sami. Tylko my i otaczająca nas ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top