4. Decyzja ~ Milan

Po tym wszystkim, czego doświadczyliśmy tej nocy, nie mogłem zasnąć. Nie mogłem przestać myśleć o tym, co się stało, jakby mój umysł odmawiał wyłączenia się, krążąc w kółko wokół tej samej, wstrząsającej myśli. Ona... żyje. Przeżyła skok wprost w czeluści podziemi, a my przez cały ten czas sądziliśmy, że zginęła. Że umarła. Ale ona była tam – naprawdę tam była. Widoczna, niemal namacalna, aż głupio mi się zrobiło, że choć na moment pomyślałem, że ją straciliśmy. Czułem, jak moje ciało trzęsie się z niewyspania i zmęczenia, a jednocześnie serce biło mi tak mocno, że nie potrafiłem tego uspokoić.

Początkowo próbowałem się uspokoić, wcisnąłem twarz w poduszkę, ale nic z tego nie wyszło. Obrazy przewijały się przed oczami – jej twarz, znikająca mgła, żałosny kaszel przerywający ciszę. To wszystko wracało, bez końca. Wstałem z łóżka, bo leżenie wydawało się torturą. Poruszałem się jak automat, nogi same mnie prowadziły, a moje myśli były wszędzie naraz. Chłód podłogi przypominał mi, że wciąż tu jestem, ale nawet to ledwie przebiło się przez warstwę narastającej frustracji. Dlaczego ona... dlaczego nigdy nie próbowała się z nami skontaktować? Skoro żyła – skoro wciąż miała siłę mówić, choćby jako cień – dlaczego nas nie zawołała wcześniej?

Ruszyłem w kółko po pokoju, a każdy krok, każde chłodne uderzenie pod stopami zdawało się budzić we mnie nową falę irytacji. Mówiła, jakby to wszystko było jej wyborem, jakbyśmy nie mieli prawa jej szukać, jakby to była nasza wina, że nie potrafiliśmy jej powstrzymać. Zacisnąłem dłonie w pięści, paznokcie wbijały mi się w skórę, ale wcale nie przynosiły ulgi. Wciąż przed oczami miałem jej obraz – jak uciekała, odwrócona, jakby coś ją goniło. Coś, przed czym nie mogła się schronić. Cokolwiek to było, zostawiło w niej piętno. W nas też.

Poczochrałem włosy z narastającą frustracją. Nie pomogło, jasne, że nie. Głowa bolała, powieki piekły od braku snu, a jednak nie potrafiłem znaleźć ani odrobiny spokoju. Wyjrzałem za okno, szukając czegokolwiek, co mogłoby mnie uspokoić. Ale poranek już wdzierał się między drzewa,  chłodne promienie przebijały się przez gałęzie, rozświetlając pokrytą rosą trawę. Kiedy to się stało? Kiedy minęła cała noc? Byłem zaskoczony, jak szybko zniknęła, a jednocześnie każda minuta wydawała się ciągnąć w nieskończoność.

- Wychodzi na to, że nie zdrzemnąłem się nawet na chwilę - mruknąłem pod nosem, ale słowa zabrzmiały pusto, jakby to nie ja je wypowiadał. 

Usiadłem znów na krawędzi łóżka. Zmęczonym spojrzeniem powiodłem po pokoju, jasnych ścianach i zeschniętych ziołach. Chociaż wisiały tu od zeszłego roku, wnętrze wciąż pachniało świeżo. Już dziś pewnie ktoś je wymieni. Dziewczyny uwielbiały przecież pleść te wszystkie ziołowe wianki i wieszać je pod sufitem. Właśnie... Dzisiaj w w końcu skończy się samotne mieszkanie. Dzisiaj przyjadą wszyscy, będą opowiadać o życiu poza obozem, o tym wszystkim, czego ja nie doświadczyłem. Będą mówić o normalności, o przygodach i frustracjach związanych z rzeczami dla mnie już nieoczywistymi.

Moje myśli rozproszyło ciche pukanie.

Zawinąłem się szczelniej w koc i uchyliłem drzwi. Na schodkach stała Irene, równie ciasno owinięta w koc, z kapturem wczorajszej bluzy naciągniętym na twarz i cieniami pod oczami. Wyglądała, jakby zmęczenie przeszło w coś głębszego, coś, czego w pełni nie chciałem nawet zrozumieć. 

- Wejdź – zrobiłem miejsce w drzwiach, a ona bez wahania wsunęła się do środka, otrzepując ukradkiem stopy z rosy i skrawków trawy, które przykleiły się do jej bosych nóg.

Jej twarz była blada, oczy zaczerwienione, jakby przez całą noc nie tylko nie zmrużyła oka, ale jakby dręczyły ją obrazy, które nie miały prawa istnieć. Drżała, choć w środku wcale nie było zimno.

- Jak się trzymasz?

- Nie trzymam -  odpowiedziała szeptem, a jej głos był pusty, jakby każde słowo ciążyło na niej jak ołów. Powiodła wzrokiem po pokoju, ale nie zdawała się dostrzegać jego szczegółów. Jej wzrok wędrował po ścianach, jakby szukała czegoś, co mogłoby ją zakotwiczyć w rzeczywistości. Zamiast jej typowego, bystrego błysku widziałem w jej oczach coś przerażającego - cień czegoś, co można było opisać jedynie jako granicę szaleństwa.

Zachęciłem ją, by usiadła na łóżku. Zrobiła to, niemal opadając, jakby nagle zabrakło jej sił. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, dwa zmęczone kokony utkane z koców i koszmarów, bez słów, ale oboje wiedzieliśmy, że w tym milczeniu krył się ciężar całego świata. 

Zamknąłem oczy, próbując znaleźć choć sekundę spokoju. Moje ciało było wyczerpane, ale umysł znowu mnie oszukiwał – adrenalina sprawiała, że każda próba odpoczynku wydawała się tylko progresywnie gorszym żartem.

Nagle usłyszałem jej głos, tak pewny, że nie dało się go zignorować.

- Musimy ją stamtąd wyciągnąć - wypowiedziała te słowa z taką determinacją, jakby nagle coś w niej pękło. Jakby cała ta noc była tylko preludium do tej jednej decyzji, nieuniknionej, choć tak trudnej.

Otworzyłem oczy. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja widziałem w nich coś nowego - coś, czego wcześniej u Irene nie dostrzegłem. Była zdeterminowana. Mimo zmęczenia, mimo strachu, mimo wszystkiego, co nas spotkało zeszłego lata, teraz miała pewność, że to jedyna słuszna droga. W jej oczach widziałem cienie - wspomnienia lub może rzeczy, których nawet nie chciałem sobie wyobrażać - ale była gotowa z nimi walczyć. Była gotowa ruszyć na ratunek, choć wiedziała, że może to oznaczać koniec.

- Musimy - przytaknąłem, a mój głos, choć cichy, wydał się nie mniej stanowczy. Echo jej słów brzmiało w moich uszach, jakby nagle przekształcało się w coś więcej niż tylko zgodę - jak wezwanie do broni. Postanowione.

- Teraz trzeba się przygotować - Irene zerwała się z łóżka z nową siłą, jakby nagle zapomniała o całym zmęczeniu. - Spakować plecaki, coś do jedzenia, trochę pieniędzy...

- ... broń - dodałem. Spojrzała na mnie z powagą, kiwnęła głową, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi. Widziałem, jak rozważała nasze szanse - ona, z jej zaklęciami, ja, z moim łukiem. Na chwilę nawet naszło mnie zastanowienie, gdzie go schowam, łuk nie zmieści się przecież do plecaka, ale póki nie musiałem, nie chciałem o tym myśleć. 

- Nie możemy nikomu o tym powiedzieć - jej głos był tak twardy, że nie było wątpliwości, iż to ona podejmuje decyzje. - Gdybyśmy powiedzieli, uznaliby nas za wariatów. Albo, co gorsze, spróbowaliby nas powstrzymać. Nie możemy sobie na to pozwolić... ona... - jej głos na chwilę zadrżał, ale szybko odzyskała kontrolę. - Nie mamy zbyt wiele czasu.

Nie chciałem pytać, skąd miała to przeczucie. W zeszłym roku, kiedy mówiła o „głosach", o „sygnałach" - zeszłej nocy okazały się prawdziwe. Teraz mogło być tak samo. Bella żyje, a my nie możemy pozwolić sobie, by ją stracić. Nawet jeśli miałaby nas znienawidzić za to, że ją odnajdziemy i sprowadzimy z powrotem. 

- W porządku - zgodziłem się, czując, jak żołądek zaciska mi się z nerwów. To była prawda. Nie byliśmy gotowi. Ale to była jedyna opcja.

Wstałem i zacząłem krążyć po pokoju. Poranek na dobre rozświetlał już wnętrze, przynosząc ze sobą zapowiedź nowego dnia. Ale zanim niebezpieczne misje, czekało nas śniadanie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top