5. same memories

        Czasami człowiek budził się z przeświadczeniem, że coś się zmieniło, ale nie jest w stanie powiedzieć, co. Że cały świat zdaje sobie sprawę z czegoś, czego nie wie właśnie ta osoba i czego nie będzie mogła się dowiedzieć. Bo jak?

        Czasami budził się w środku nocy, zupełnie bez powodu, po prostu mózg stwierdził, że to czas na pobudkę i zmuszał organizm do rozbudzenia się. Być może razem z tym występowało zdziwienie i wrażenie, że nie ma się pojęcia, gdzie się jest. Co prawda zawsze dochodziło się do tego, że jest się w swoim łóżku, ale dziwne uczucie potrafiło siedzieć w umyśle jeszcze przez kilka kolejnych godzin. 

        Peter obudził się i po prostu leżał. Cisza przeszywała jego ciało, dostawała się pod skórę, drążyła własne kanaliki w jego ciele, napawając go coraz większym brakiem komfortu. Odetchnął, najgłębiej jak potrafił, zauważając niepokojący ból w dole żeber, na które dodatkowo został nałożony nacisk. Szarpnął całym ciałem, przypominając sobie, co znaczy ból, jednocześnie uświadamiając, że nie może ruszyć się z łóżka. Uniósł głowę, chcąc ocenić, czy to, co go trzyma przy materacu jest w stanie jakkolwiek go powstrzymać, ale po ogarnięciu, że są to zwykłe, skórzane pasy, poczuł ulgę. Sprawnie wyswobodził prawą rękę, zaraz po niej lewą, a na końcu zniszczył re blokujące jego klatkę piersiową, biodra i nogi. Zerwał się do siadu, opierając dłonie o brudne, na pewno stare prześcieradło, starając się przywrócić normalny oddech, który sam sobie odebrał.

        Skopał z łóżka pas, który uderzył głośno o metalową część mebla, i zsunął nogi z materacu. Jego wzrok od razu zaczął sunąć po pomieszczeniu.

        Ściany były albo cholernie brudne od substancji, której nie chciał znać, albo faktycznie były ciemnego koloru, w co natychmiast zaczął chcieć wierzyć. W suficie zamontowana została płaska lampa, która światła nie dawała, prawdopodobnie przez fakt, że została wyłączona. Lub była zepsuta. Peter nie wykluczał tej opcji. Poza tym, że wygląd był okropny, zapach temu dorównywał, choć wciąż nie był tak fatalny, jak zapach szkolnych toalet. Na pewno został on stworzony przez pleśń. Chyba tylko to był w stanie rozpoznać.

        Wciąż miał na sobie strój Spider-Mana, maski jednak przy nim nie było. Materiał w niektórych miejscach wyglądał na spalony, taki też się wydawał, gdy przejechał po nim dłonią. Zagryzł mocno dolną wargę, wytężając wszystkie myśli, by tylko dojść do tej, która powiedziałaby, co się z nim stało. Bo niewątpliwie coś się z nim stało, skoro jest w miejscu, do którego nie pamiętał, żeby się wybierał.

    — Cholera — mruknął jedynie, zsuwając się z materacu.

        Czuł się tak, jakby przeleżał cztery dni z rzędu, gdy stanął na chwiejne nogi. W uszach mu zaszumiało, pokój przez moment wirował, ale nie było to dla niego nowością. Ten stan. Bo na co dzień nie budził się w obcych pomieszczeniach, do których oczywiście nigdy się nie kierował. Peter przecież nie miał w zwyczaju plątać się bo budynkach, wyglądających na opuszczone.

        Obrzucił wzrokiem swoją sylwetkę. Właściwie nie widział na sobie krwi, mógł więc przypuszczać, że nie oberwał aż tak mocno. Nie czuł się jednak najlepiej, dodatkowo fakt, że był w jakimś dziwnym miejscu jasno dawał mu do zrozumienia, że był w paskudnym położeniu. Na szczęście szukanie wyjścia nie było czymś trudnym, zważywszy na to, że drzwi w tym pokoju były tylko jedne i musiały prowadzić na jakiś korytarz.

        Nie wahał się więc do nich podejść, tak samo, jak nie wahał się złapać za klamkę.

        Zawahał się, kiedy te bez problemu się otworzyły, a przed nim stanął uśmiechnięty mężczyzna.

    — Jak miło, że wreszcie się obudziłeś — powiedział, a jego twarz drgnęła, gdy unosił kąciki ust w paskudnym uśmiechu.

        Peter poczuł znajomy niepokój, nazywany przez niego pieszczotliwie pajęczym zmysłem. Tylko to uchroniło go przed oberwaniem z dziwnego pistoletu. Pocisk trafił w ścianę, nikt jednak się nim nie przejął. Mężczyzna schowany za czarną maską wszedł głośno do pokoju, celując w Petera z broni. Chłopak zereagował błyskawicznie – wystawił rękę i stuknął palcami w podstawę dłoni. Nic jednak się nie stało, nie wyczuł nawet guzika pod opuszkami, co znaczyło tylko jedno; zabrali mu jedyną rzecz, którą był w stanie się bronić. Nie miał jednak zamiaru się poddać, był przecież Spider-Manem, on nie dawał za wygraną. 

        Cudem uniknął drugiego strzału, zbyt zaaferowany brakiem swojej jedynej ulubionej rzeczy, by po tym zgrabnie przenieść się ze ściany na sufit i z sufity na mężczyznę, który głośno jęknął, gdy nastolatek przygwoździł mężczyznę do podłogi za pomocą własnych nóg.

    — Pierdolony gówniarz — usłyszał przed sobą i zanim zdążył uskoczyć, oberwał z tego samego pistoletu od osobnika podobnego do tego pierwszego.

        Zatoczył się, potknął o nogę powalonego mężczyzny. Czuł, że spadał, samego upadku jednak nie zarejestrował, jakby był we śnie, który nie do końca był realny.

    — Dobranoc — powiedział ktoś, kogo nie zdążył rozpoznać.

        Obudził się… później. Nie był w stanie określić, ile minęło. Był zmieszany chyba jeszcze bardziej i skrępowany do tego stopnia, że jego klatka piersiowa ledwo się unosiła. Mimo tego, po raz pierwszy miał wrażenie, że nie ma czasu na panikę, która włączyłaby się na pewno. Tak samo Peter nie czuł zbytniej chęci do ucieczki, jakby to leżenie pod pasami było w porządku. A nie było. Musiał stąd uciec za wszelką cenę. Problemem jednak okazało się to, czego powinien się bać.

        Usłyszał kroki, dochodzące zza ściany. Były na tyle głośne, że mógł wywnioskować, iż korytarzem idzie dorosły mężczyzna, razem z nim jakieś trzy inne osoby. Chyba trzy. Tak przynajmniej mu się wydawało, do momentu, w którym drzwi zostały głośno otworzone. Przeczuwał, że ktoś zrobił to specjalnie, by w razie jego snu, obudzić go w taki sposób.

    — Co z nim? — zapytał ktoś, gdy Peter nawet nie obrócił głowy w stronę przybyszów. Nie czuł potrzeby, żeby ich scharakteryzować. 

    — Rany się goją, jest oszołomiony — odpowiedział ktoś iście znudzonym tonem, który na Petera oddziałał nieco za bardzo, sam odczuwając niemiłą nudę ze swojego położenia. 

        Było więc coraz gorzej, a on nie mógł nic na to poradzić.

    — Wcale się nie dziwię, skoro go postrzeliliście — mruknął ten pierwszy, głosem bardzo niezadowolonym. — Kto w ogóle pozwolił wam to zrobić?

    — Nie miałem zamiaru oberwać z powodu twojej obsesji na punkcie tego dzieciaka — warknął znudzony mężczyzna. Jego słowa jakimś cudem zainteresowały nastolatka, bo odwrócił głowę w ich stronę.

        W pomieszczeniu znajdowała się dwójka mężczyzn i jakiś młody chłopak, być może miał dwadzieścia lat. Nie był w stanie określić. Był natomiast pewien, że ten ze znudzonym głosem był osobnikiem ubranym w biały fartuch, ze znaczącym ubytkiem włosów, co zawsze budziło w nim refleksje dotyczące łysienia. Mężczyzna był stary, nikt nie mógł tego podważyć. I zmęczony życiem. Na takiego przynajmniej się pisał. Nie był zbyt interesującą postacią.

        Drugi osobnik był jednak warty uwagi, odziany w długi płaszcz, choć w pomieszczeniu nie było zimno. Wyglądał, jakby szedł przez śnieg, by tu dotrzeć i to sprawiło, że serce Petera zabiło szybciej. 

        Razem z tym, przyśpieszył jednostajny dźwięk, na który początkowo nie zwrócił uwagi.

    — Oh, witaj Peter — powiedział osobnik wyrwany z zimy, gdy tylko odwrócił się w jego stronę. — Nie bój się, będziesz związany tylko chwilę, zaraz przeniesiemy ciebie gdzieś indziej — dodał miłym tonem, ale Parker nie był głupi, by wiedzieć, że mężczyzna nie jest miły w żadnym stopniu. Właściwie, ciężko było do tego nie dojść po tym, co mu zrobił.

    — Gdzie ja jestem? — zapytał, choć nie liczył na jednostajną odpowiedź. Jego głos nie był nawet zachrypnięty.

    — W fabryce pajączków — odpowiedział wesoło blondyn. — A ja jestem Zemo. W razie, gdybyś chciał powyklinać mnie w myślach.

    — Uścisnąłbym panu dłoń, ale jestem trochę skrępowany — sarknął, dopiero wtedy czując chęć wyskoczenia z pasów, co okazał szarpnięciem ręką.

    — Na pewno — zaśmiał się Zemo, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Nie wyrwiesz się z tych pasów. Sam Zimowy Żołnierz nie dał im rady — dodał, podchodząc nieco bliżej nastolatka.

    — Zimowy Żołnierz? — powtórzył chłopak, marszcząc mocno brwi. Czuł się tak, jakby zębatki naskoczyła na odpowiednie miejsce, gdy połączył wszystko ze sobą. — Jesteście z Hydry — sapnął nerwowo, a maszyna, która przez pewien czas pracowała normalnie, znów przyśpieszyła.

    — Dokładnie tak Peter. Jesteśmy z Hydry — potwierdził blondyn, łagodnie kiwając głową. — A ty bardzo nam pomożesz — dodał mężczyzna, puszczając mu perskie oko.

    — C-co? — Gwałtownie zamrugał, ponownie szarpiąc się pod pasami. Coś strzeliło i zwróciło uwagę wszystkich, którzy byli w pomieszczeniu.

    — Erik, przekaż proszę, że mają przewieźć chłopaka w tej chwili — powiedział Zemo, obrzucając krytycznym wzrokiem łóżko, na którym leżał siedemnastolatek.

    — Ale tamta cela… — zaczął niewyraźnie chłopak, którego głos naznaczony został dość mocnym akcentem. Przerwał, gdy tylko mężczyzna na niego spojrzał, i odchrząknął. — Już idę — powiedział, zamiast skończyć zdanie, o dziwo już bez akcentu i wyszedł sztywno z pomieszczenia.

    — Dlaczego tutaj jestem? — zapytał nerwowo Peter, przerzucając wzrok z lekarza na Zemo. 

    — Powiedzmy, że Avengersi są mi winni przysługę — odpowiedział po chwilowym braku odpowiedzi, kierując się w stronę wyjścia. 

    — Ale dlaczego porwałeś mnie? — zapytał zdenerwowany, nie mogąc skupić się na wychodzących mężczyznach przez piszczącą maszynę.

        Helmut Zemo przepuścił w drzwiach lekarza, trzymając na nich dłoń. widać było na niej wystające, niebieskie żyły, które oznaczać mogły ciężką pracę starszego.

    — Ojciec szybciej przyjdzie po swoje dziecko, nie uważasz?

        Do pomieszczenia wparowała czwórka agentów, uzbrojona po zęby i w ubrania kuloodporne. Zemo wyszedł.

        Peter nie miał co liczyć na nagłą zmianę stron u starszych, więc nawet nie próbował czegoś zrobić. Klatka piersiowa cały czas działała z przyśpieszeniem, czego nie mógł z jakiegoś powodu zredukować, mijane lampy drażniły jego oczy, głośne kroki natomiast nie dawały choćby cienia szansy na skupienie się. Leżał więc zmieszany do granic możliwości, licząc na cud, którego nie dostąpił, bo koniec końców i tak trafił do celi. 

        Jeden z agentów zaczął odpinać pasy, więc kiedy tylko Peter poczuł luz na całym ciele, zerwał się do siadu. Razem z tym usłyszał dźwięk przeładowanej broni, więc zastygł, bojąc się wykonać jakikolwiek, choćby najdrobniejszy ruch. Mężczyźni, którzy robili za obstawę, przygotowani byli do obstrzału i w takich pozycjach dotrwali do momentu, w którym ich kolega skończył rozpinać pasy. Peter wstrzymywał powietrze, siedząc z nieco zwieszoną głową i czekając, aż mężczyźni opuszczą pomieszczenie. 

        Zrobili to bardzo szybko, zamykając za sobą głośno drzwi. To sprawiło szybsze odetchnięcie Petera, by nabrać powietrza tak gwałtownie, że coś w płucach nastolatka niemiło zakłuło. Skopał po raz drugi z siebie pasy, zaraz po tym rozglądać się po pomieszczeniu za kamerą. Bał się, cholernie się bał. Nie chciał tutaj być.

×××

        Erik Himo-Vold był typem osoby, która dojrzała zbyt szybko, jak na typowego nastolatka. Nie miał problemów pokroju „co dzisiaj ubrać” czy „zagadać do Jennifer”, bo nie znał żadnej Jennifer i nie potrzebował takiej szukać. Jego problemem było brak odpowiedzi na pytanie „czy jutro nie zginę” i żył z tym przez ponad rok, pozbywając się paznokci, pewnie sporej części włosów, większości snu i zdrowego stanu psychicznego.

        Cóż. W życiu różnie bywało.

        Erik się zmienił. Spoważniał. Wygląd pozostawał ten sam, chodź dziwił się, że jeszcze miał swój naturalny kolor włosów, a nie przerzedzone siwizną. Poczucie humoru uciekło wraz z poczuciem bezpieczeństwa, przez którego brak zasypiał z nożem sprężynowym pod poduszką. Wszelkie nadzieje na zostanie pierwszym agentem w rodzinie wyparowało jak rozlana woda na pustyni, a on wrzucony został na nią bez żadnego wsparcia. Cudem był fakt, że nie zginął w tej metaforycznej, ogromnej piaskownicy.

    — Erik — powiedział ktoś, gdy kończył pisać kolejny beznadziejnie głupi list w języku, którego nie chciał zapomnieć. Pozwalali mu to robić, więc z tego korzystał. — Dobrze się dzisiaj spisałeś.

        Nie uważał, żeby kursowanie wokół niego podczas spotkania było czymś godnym pochwały, ale nauczył się nie dyskutować z Helmutem Zemo. 

    — Dziękuję. — Skinął głową, niezbyt pewien, czy uśmiechnięcie się będzie dobrą decyzją. Siedział więc sztywno na starym krześle, zerkając krótko na starszego, w dalszym ciągu opierającego się o biurko, przy którym siedział i pisał.

    — Co robisz? — zapytał widząc, że nastolatek czuje się coraz bardziej niekomfortowo.

    — Piszę list — odpowiedział z wahaniem, patrząc, jak Zemo przysuwa kartkę do siebie i odwraca w swoją stronę. 

    — Nie wiem, co tutaj jest napisane. Przetłumaczysz? — Uniósł ku górze brew, gdy po przeleceniu wzrokiem po tekście przeniósł go z powrotem na chłopaka.

        Himo-Vold przesunął kartkę w swoją stronę, specjalnie nie biorąc jej w ręce, by Zemo nie zauważył, jak bardzo mu się trzęsą. Spędził w jego obecności szmat czasu i wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić.

    — Cześć mamo — zaczął dość niewyraźnie, poprawiając sobie włosy. — Co słychać? Mam nadzieję, że wszystko u ciebie w porządku. A dalej zmyślam, piszę o obozie sportowym — powiedział, czując się zbyt zażenowany, by przeczytać cały list Halmutowi.

    — Wstydzisz się go czytać, rozumiem — stwierdził mężczyzna, odsuwając się od biurka. — Wiesz może co u naszego władcy elektryczności? — zapytał, splatając ze sobą palce za plecami.

    — Nie — odpowiedział, przyklejając plecy do niewygodnego, drewnianego oparcia. — Nie wolno mi do niego przychodzić — dodał nerwowo, zastanawiaj się, dlaczego temat zszedł z listów na człowieka, którego widział raz w życiu, na pieprzonym nagraniu.

    — Nie lubisz łamać zasad. To dobrze — stwierdził Zemo, unosząc kąciki ust ku górze. Wydawał się być nieobecny za szkiełkami, których chyba wcale nie potrzebował. — On lubił. I nie wyszło mu to na dobre.

        Erik nie odpowiedział. Przełknął ślinę. Zerknął na zegarek. Wbił palce w uda.

    — W każdym razie, cieszę się, że nie łamiesz zasad. To chyba znaczy, że mogę ci zaufać — stwierdził Helmut, unosząc kąciki ust w dość dziwnym uśmiechu. Dziwnym, bo zdawał się być jednocześnie uosobieniem spokoju i mieszanką wybuchową. 

       Na to również nie zareagował. 

    — Chodź — powiedział jedynie blondyn, kierując się do wyjścia z niewielkiego pomieszczenia.

        Erik pośpiesznie złożył niedokończony list wpół i niedbale wrzucił go do szuflady, gdzie przechowywał wszystkie zapełnione kartki. Helmut Zemo czekał na niego w drzwiach, więc wyszedł zza biurka i skierował się w jego stronę, nie chcąc, by na niego czekał.

    — Widzisz, dzisiaj przyjechał do nas pewien osobnik. Tak zwana przepustka — powiedział mężczyzna, gdy wyszli już na korytarz. Erik szybko dostosował do niego powolne kroki.

    — To ten gość, którego miał złapać… tamten elektryczny, tak? — zapytał z wahaniem.

    — Podsłuchiwałeś? 

    — Widziałem na nagraniu.

    — Niech i tak będzie.

        Helmut skręcił w stronę windy, która otworzyła się niemal natychmiast, jakby wiedziała, że blondyn właśnie do niej zmierza. Nastolatek wszedł za nim do środka, cały czas bojąc się o siebie.

    — Pracuj tak dalej, a może wezmę cię pod uwagę, gdy uda nam się pobrać pewną substancję z jego organizmu — oznajmił nieco tajemniczo Helmut, unosząc kąciki ust, gdy zerknął na młodszego.

    — Pewną… substancję? — powtórzył niepewnie, z wahaniem wychodząc z niewielkiego pomieszczenia za Zemo.

    — Lubisz znać szczegóły, co? — zaśmiał się krótko, idąc dokładnie środkiem korytarza. Każdy, kogo mijał, musiał więc go obchodzić. — Ja też lubię. Podejdź tu — dodał, machając w jego stronę ręką.

        Erik posłusznie zbliżył się do mężczyzny. Nie spodziewał się jednak, że zamiast cicho wypowiedzianej odpowiedzi na jego pytanie, zostanie gwałtownie przyciśnięty do ściany, z ręką Zemo prawie na linii obojczyków. W oczach dziewiętnastolatka grał strach. W tych Helmuta świeciła pustka.

    — Nie bądź zbyt wścibski, Erik — powiedział głosem wciąż spokojnym, a jednocześnie bardzo zmienionym. — Nie jesteś już w tej swojej organizacji, gdzie za ciekawość nagradzają. Pamiętaj, że w każdej chwili mogę się rozmyślić, co do twojego pobytu tutaj.

        Chłopak pokiwał energicznie głową, bojąc się choćby z powrotem nabrać powietrza w płuca. Zemo zauważył to, więc nie chcąc ryzykować omdleniem dziewiętnastolatka z powodu braku tlenu, puścił chłopaka. Poprawił ciemny płaszcz, który absolutnie nie pasował do scenerii wiosennej Nevady i patrzył, jak młody odrywa się od ściany, opuszczając wzrok.

    — Przepraszam — powiedział nazbyt cicho, ale Zemo i tak zdołał to usłyszeć.

    — Lepiej nie zadawaj więcej pytań — oznajmił jedynie, ruszając tym samym krokiem przed siebie. — A to, co usłyszysz, zachowaj dla siebie. I zwiększ obroty, nie będę na ciebie czekał — rzucił przez ramię, a Erik, mimo iż był gotowy na odesłanie go do pokoju, ruszył za Zemo.

        Helmut do pomieszczenia wszedł pierwszy, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Erik złapał za klamkę, myśląc, że ma po prostu zamknąć drzwi, jednak naglące spojrzenie starszego utwierdziło go w przekonaniu, że ma do tego środka wejść. Ostrożnie postawił więc nogę za progiem, dołożył drugą i zamknął za sobą metalową powłokę ciszej, niż została otworzona. Po tym stanął obok Helmuta, starając się wyglądać na rozluźnionego.

    — Co z nim? — zapytał blondyn, kiwając w odległą stronę pomieszczenia. Dopiero wtedy Himo-Vold zwrócił tam spojrzenie. 

        Na łóżku leżał… chłopak. Erik był pewien, że będzie to jakiś młody mężczyzna, starszy od niego, tymczasem mebel zajmował pieprzony dzieciak, który nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat. Półprzymknięte oczy świadczyły o tym, że dopiero wybudzał się ze snu, być może spowodowane to było gwałtownym otworzeniem drzwi. Jego strój gdzieniegdzie nosił ślady bójki z panem elektryczności, materiał nie był zbyt wytrzymały. Nie rozumiał więc, dlaczego tego dzieciaka tak bardzo chcieli mieć w bazie, skoro był tylko… nastolatkiem. Co niby mógł takiego zrobić? 

    — Erik, przekaż proszę, że mają przewieźć chłopaka w tej chwili — powiedział Zemo, przywołując nastolatka z powrotem z własnego umysłu. Szybko załapał znaczenie słów mężczyzny.

    — Ale tamta cela… — zaczął niewyraźnie, przypominając sobie, że jeszcze nie jest do końca gotowa. Wzrok Zemo jednak skutecznie zamknął mu usta. — Już idę — powiedział więc, na powrót używając wyuczonego, amerykańskiego akcentu i wyszedł z pomieszczenia, nie patrząc już na nikogo.

        Nie mógł zostawić tak tamtego chłopaka. Nie zasługiwał na to, co chciał zgotować mu Zemo. 

        Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, skierował się w lewo, szukając grupy ochroniarzy. Zawsze było ich kilku naraz, toteż nie zdziwił się, że prowadzą we czwórkę coś na wzór konwersacji. Momentalnie spociły mu się dłonie, gdy podszedł do mężczyzn.

    — Zemo każe wam przenieść chłopaka z tamtej celi do nowej — powiedział twardo, choć był jedynie smarkatym podlotkiem, którego Helmut wziął pod skrzydła.

        Nikt jednak nie skomentował postawy nastolatka i sposobu, w jaki to powiedział. Być może już przywykli. Nie wiedział. Nie chciał wiedzieć. Nie chciał się w to mieszać.

        Coś jednak bardzo głośno kazało mu wrócić pod celę i czekać na Zemo. Na szczęście wyszedł zaraz, gdy do pomieszczenia weszli zawołani przez nastolatka mężczyźni.

    — Czegoś potrzebujesz Erik? — zapytał Helmut, widząc nastolatka.

    — Nie — odpowiedział zaraz. — Nie wiedziałem, czy mogę już odejść. Wolałem na pana zaczekać.

    — Słusznie. — Uśmiechnął się lekko, podchodząc bliżej nastolatka. — Chodźmy do laboratorium — rzucił, zaplatając ręce za plecami.

        Na usta Erika cisnęło się pytanie „po co”, bo choć wiele się tutaj nauczył, czasami wciąż walczył sam ze sobą, tłamsząc chęć poznania wszystkiego i wszystkich, wiedzieć o każdej tajemnicy. W organizacji było inaczej. Chciał do niej wrócić.

        Zastanawiał się, czy rodzice go szukają. Czy jego młodsze rodzeństwo tęskni i codziennie prosi rodziców, by przywieźli go z powrotem. Może rodzice postanowili milczeć w tej sprawie, by maluchy nie cierpiały? A może oni sami tego nie wiedzą? Tęsknił, tak bardzo tęsknił za nimi. Chciał wrócić do domu, rozrzucając na boki torby i wrzeszcząc „wróciłem”, by każdy z domowników wiedział, że Erik jest w domu i nigdzie się z niego nie rusza. Ale nie mógł tego zrobić. Mógł jedynie o tym pomarzyć.

    — Nie będziemy wchodzić do środka — powiedział Zemo, gdy nastolatek podszedł bliżej drzwi. Zmarszczył brwi, ale postąpił krok do tyłu, odsuwając się. — Cały czas przeprowadzają tam badania nad pewną substancją. Nie wolno im przeszkadzać.

        Erik kiwnął jedynie głową na znak, że rozumie.

    — Widzisz, tamten chłopak jest… Ciekawym przypadkiem. Ma w sobie coś, co mogłoby pomóc nam w stworzeniu broni, dzięki której wreszcie zemściłbym się na Avengersach. Ale też pomogłaby Hydrze w wielu innych sprawach.

        Helmut przeszedł nieco dalej, by stanąć przed dużym oknem z widokiem na wnętrze sali sporych rozmiarów. Jeden z lekarzy zauważył przyglądającego się im mężczyznę i poderwał się ze swojego miejsca, idąc szybko w stronę wyjścia. Erik skierował więc spojrzenie na drzwi, czekają, aż te się otworzą. Kiedy tak się stało, odsunął się nieco, by przepuścić laboratoranta. Był on starszy od Zemo, na pewno. I na pewno bardziej zmęczony niż ktokolwiek stąd.

    — Szefie, to tylko teorie jak na razie i nie wiemy, czy to prawda, ale jeśli tak, chłopak powinien być lepiej pilnowany. Nie może zrobić sobie krzywdy.

        Gardło Erika odruchowo chciało przełknąć ślinę, której absolutnie nie było w tym momencie w jego ustach. Poczuł okropną suchość na myśl, że szatyn będzie musiał cierpieć, by przeżyć w tym miejscu. 

        A co jeśli to okaże się jednak nieprawdą? Że będzie robił sobie krzywdę po nic? Erik zaczął skubać policzek od środka.

    — Co masz na myśli? — zapytał spokojnie Zemo, przekrzywiając lekko głowę w bok.

    — Jeśli to prawda, „CK9” po pobiciu zanika w organizmie chłopaka i wraca do normalnego stanu dopiero po kilku godzinach.

    — Erik, możesz już iść do siebie — powiedział nagle Zemo. Himo-Vold wiedział, że nie ufa mu na tyle, by takie rozmowy były przeprowadzane w jego obecności. 

        Kiwnął głową, wyrażając tym samym wdzięczność za pozwolenie do powrotu do siebie i skierował się w stronę, z której przyszli. Wraz z kolejnymi krokami słyszał coraz mniej i bał się, że może zrobi coś nie tak, ale musiał spróbować. Jeśli nie on, to kto pomoże nastolatkowi?

        Równo o dwudziestej skierował się w stronę celi Petera. W Hydrze nigdy nie było pusto, tak samo, jak nie było ciszy nocnej, dlatego nikt nie zdziwił się, widząc idącego dziewiętnastolatka. Bez problemu udał się więc pod celę, której drzwi zostały zablokowane przez kod dostępu. Erik wytężył umysł, przypominając sobie kombinacje, jakie Halmut użył w jego obecności i zaczął je wszystkie wpisywać. Pomylił się przy wbijaniu ostatniego rzędu czterech liczb i to okazało się być złotą pomyłką, bo coś szczęknęło w metalowej powłoce, a on swobodnie mógł wejść do środka.

    — Cześć — odezwał się cicho, wchodząc do środka z uniesioną ręką. Nie chciał, by chłopak się na niego rzucił przed zamknięciem drzwi, bo byłoby to bardzo… nie po jego myśli.

    — Kim jesteś? — zapytał szybko nastolatek i Himo-Vold na ślepo mógł stwierdzić, że bojowa postawa jest tylko czymś, czym szatyn chciał zastraszyć wchodzącego. Jego głos sam w sobie był czystym strachem.

    — Jestem Erik. A ty zdajesz się tryskać energią — stwierdził, obrzucając nastolatka czymś, co miało przypominać krytyczny wzrok.

    — Czego chcesz? — zapytał szatyn, opuszczając trochę gardę.

        Erik przekrzywił nieco głowę. Nie wiedział, jak miał sformułować odpowiedź, wyjawić się od razu czy może raczej potem, ta sytuacja zaczęła go stresować. W jednej chwili chciał rzucić czymś w rodzaju „niczego, wychodzę”, by w drugiej naskoczyć na samego siebie z tłumaczeniem, że musi mu pomóc. 

    — Jak się czujesz po pobiciu? — zapytał dziewiętnastolatek, zbliżając się do szatyna.

    — Co? — Peter zmarszczył brwi, wyraźnie zmieszany. Erik nie był w stanie stwierdzić, czy taki stan chciał w nim wywołać.

    — Jak się czujesz po pobiciu? Chodzi mi o twoje… zdolności — powtórzył, zatrzymując się w bezpiecznej odległości od nastolatka.

    — Niczego ci nie powiem — sarknął nastolatek, zaciskając ręce w pięści.

    — Posłuchaj mnie — westchnął Himo-Vold, opuszczając dłonie. — Chcę ci pomóc. Jakoś. Nie będę wiedział, jak mam to zrobić, dopóki mi tego nie powiesz.

    — Jasne, może od razu powiem ci o sobie wszystko, a ty polecisz do Zemo i powymieniasz się z nim informacjami? — Zaplótł ręce na klatce piersiowej, przyjmując prześmiewczą pozę. 

        Erik przeklął w swoim języku. No tak, dlaczego miał liczyć na to, że Peter zgodzi się z nim współpracować?

    — Czy to „kurwa” po norwesku? — zapytał, zanim zdążył ugryźć się w język.

    — Znasz norweski?

    — Tylko kilka słów. Tych bardziej ciekawych. Ty jesteś z Norwegii? Z tej organizacji?

    — Tajnej Organizacji Szpiegowskiej, tak, jestem z niej — odpowiedział zaraz. Nigdy nie sądził, że tak szybko komuś o tym powie. — Skąd o tym wiesz? 

        Nie uzyskał odpowiedzi. Peter być może stwierdził, że powiedział za dużo, ale milczenie dało Erikowi więcej, niż przypuszczał.

    — Znasz Novę. Udało jej się do ciebie dotrzeć, tak? — zadał szybko pytanie, łapiąc za ramiona szatyna. Peter zaraz strącił z siebie jego dłonie, ale Erik nawet nie poczuł się z tym źle. — Boże, udało jej się.

    — Odwal się od niej. Nawet nie próbuj jej szukać — warknął nastolatek, zaciskając ręce w pięści.

    — Nie zamierzam. Nic nikomu nie powiem — oznajmił zaraz Himo-Vold, przeczesując palcami włosy. Poczuł w sobie coś na wzór… nadziei. — Peter, musisz mi zaufać. Pomogę ci.

        Rysy twarzy Petera nieco złagodniały. Gubił się w nowej rzeczywistości. Nigdy nie sądził, że przytrafi mu się coś takiego, toteż nie myślał, co by zrobił. Jeszcze nagła zmiana stron chłopaka… to wszystko zdawało mu się być nierealne. 

        Westchnął cicho. To chyba i tak nie były przydatne informacje, prawda?

    — Mam wrażenie, że napływa do mnie mniej informacji i czuję się słabszy. Wciąż silniejszy od innych, ale słabszy. Początkowo też wolniej się regeneruję — powiedział w końcu siedemnastolatek, patrząc wszędzie, byleby nie na Erika.

        Brunet pokiwał głową ze zrozumieniem. W głowie połączył to, co powiedział mu Peter i to, co usłyszał od lekarza, który mówił Zemo o swojej teorii i zagryzł mocno dolną wargę.

    — Musisz... dać mi się pobić — oznajmił w końcu brunet, patrząc prosto w brązowe oczy więźnia Hydry.

    — Zgaduję, że to jest twój cały plan? — zapytał zrezygnowany i niezbyt zadowolony. 

    — Początek. Muszę kupić nam więcej czasu.

        Peter z zaczerwienionymi policzkami rozluźnił ramiona, wzdychając. Bywało gorzej. Poza tym, nie pozostało mu nic innego, jak wierzyć w słowa bruneta.

    — Tylko nie wbij mi zębów.

•🔸•🔸•🔸•

4040 słów 😌

także tak, w zamyśle erik miał być skurwolem, a czy taki się okaże 🙄

wszystko mi się ostatnio ciągnie, nie potrafię się zebrać i napisać rozdziału, gdzie jakieś pół roku temu robiło się to ot tak 😖 holleman not stonks

PROSZĘ TRZYMAJCIE ZA MNIE KCIUKI, JUTRO SĄ WYNIKI KONKURSU, W KTÓRYM BRAŁAM UDZIAŁ I SIĘ STRESUJĘ DUZBEJZNRJX

also całuski dla urwisów, bo to buby kochane







koszyk na opinie: \_____/

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top