13. same fear

        Alex Mrosht nigdy nie sądził, że zostanie wciągnięty w jakieś działania Avengersów. Że spotka jakiegoś twarzą w twarz i przeprowadzi rozmowę jakby nigdy nic się nie stało.

        Po pierwsze; był ich wrogiem. Z wrogami nie rozmawia się tak po prostu, z wrogami się walczy i pokonuje. Tak działał świat, tak działały wszystkie bajki i filmy z motywem dobra i zła. Może i nie był potworem, masowym mordercą czy żołnierzem stworzonym na wzór maszyny, by odwalał brudną robotę za zwierzchników, ale poprzez milczenie i brak reakcji również przyczyniał się do napędzenia chorego systemu.

        Po drugie; był tylko człowiekiem. Zwykłym, szarym człowiekiem, który na co dzień mieszał się w tłumie zwykłych, szarych ludzi i wiódł życie takie samo, jak inni. Był, bo był. Bo czasami był potrzebny w bazie, jako chłopiec na posyłki, bo gdyby odszedł, powiedział „ja już tak dłużej nie chcę”, zostałby skreślony z listy żywych.

        Wiedział, że wpakował się w najgorsze bagno, w jakie jakikolwiek człowiek o normalnym sumieniu mógł się wpakować. I, jak przystało na profesjonalną ofiarę losu, nie wiedział, jak z tego bagna wyjść.

        Dlatego teraz szedł korytarzem do celi, pod którą ostatnim razem znalazł się przez przypadek.

        Chociaż, ciężko nazwać to przypadkiem. Dostał zlecenie, dokładne instrukcje i kod do drzwi, za którymi przygotowane było wówczas tylko łóżko, wykonane specjalnie tak, by nie mogło zostać zepsute, i by nie mogło zrobić jego użytkownikowi krzywdy. Wtedy też po raz pierwszy spotkał Erika – nastolatka, który miał największy pokład wiary z całej ludzkości.

        Stresował się, ale wcale tym faktem zdziwiony nie był. Nie miał wstępu do tej części budynku bez specjalnego pozwolenia, więc gdyby został przez kogoś zauważony, w najlepszym przypadku skończyłoby się na wykonaniu kary. Ale musiał się dowiedzieć, czy tamci – czy James – mieli rację.

        Czuł się jak szpieg, wślizgując się do miejsc, w których nigdy wcześniej nie był bez pozwolenia. Adrenalina biła w jego organizmie, zmuszając płuca i serce do szybszej pracy, a Alex tylko przyspieszał, chcąc jak najszybciej znaleźć się u celu.

        Zastanawiał się, co musiał przeżywać Erik, skoro on czuł taki stres, idąc tutaj pierwszy raz.

        Słyszał z dala kroki – niewiele myśląc schował się w ciemnej wnęce, która wybudowana była w regularnych odstępach od siebie. Podejrzewał, że służyła właśnie do chowania się żołnierzy Hydry, by nie stali na otwartej przestrzeni podczas ostrzału. Ci ludzie też byli chorzy – ryzykowali własne życia dla „wyższej idei”, która tak naprawdę była chorym programem chorych ludzi.

         Czuł obrzydzenie do samego siebie.

        Wychylił się nieco słysząc, że kroki jednak się oddalają i w ostatniej chwili zauważył, jak jedne z drzwi zostają zamknięte, kryjąc w środku prawdopodobnie dwójkę ludzi. Zerknął dla pewności w obie strony, odczekał jeszcze chwilę i z powrotem rozpoczął samotną wędrówkę do swojego celu.

        Ciężko było mu w tamtym momencie przyznać, że jest dorosłym mężczyzną – że praktycznie został wychowany przez Hydrę i wiedział o niej wszystko, z tym jednak wyjątkiem, że on nie oszalał. Jako jedyny zdawał się rozróżniać pojęcie „dobro” i „zło”. Chyba też nikt nie potrafił stwierdzić, że Hydra wcale nie jest idyllą, a programem opartym na cierpieniu. Ale nawet jeśli ktoś sądził tak samo, jak Alex, każdy miał to gdzieś. Przerażała go ta ludzka znieczulica.

        Czuł się jak dziecko, które błądziło po ciemnym korytarzu nowego domu, który kupili rodzice. Miał w zasadzie dość i gdyby nie fakt, że obiecał znaleźć cokolwiek, nie podszedłby do tych głupich drzwi i nie wpisałby kodu, by zaraz po tym pociągnąć wrota ku sobie.

        Pomieszczenie pogrążone było w mroku – żarówka albo została przepalona, albo wyciągnięta. Robili to specjalnie – dopóki światło zapalało się i gasło o tej samej godzinie, codziennie rano i wieczorem, co przytomniejsi więźniowie mogli obliczać ile dni już tu siedzą. Większość jednak nie miała tego szczęścia; trzymani w mroku po pewnym czasie przestali utrzymywać kontakt z rzeczywistością. Żółte światło lamp na korytarzu drażniły ich oczy, skóra szarzała przez brak naturalnych promieni, a włosy stawały się matowe, cierpiąc przez brak okien czy choćby tej głupiej żarówki.

        Przecież to wiedział – przecież widział Barnesa.

        W pomieszczeniu dało się usłyszeć czyjś oddech. Był on spokojny i równomierny, choć po głębszym wsłuchaniu się w niego również świszczący, jakby płuca były gdzieś przerwane i nie pozwalały wziąć pełnego, normalnego oddechu. Mężczyzna z wahaniem zamknął za sobą drzwi i wyciągnął z kieszeni niewielką, podręczną latarkę, którą natychmiast włączył.

    — To znowu ty? — zapytał zaskoczony Alex Mrosht, marszcząc mocno brwi.

        Erik Himo-Vold, nieudolnie chowający się za łóżkiem, blady jak ściana, wychylił się zza mebla, mrużąc oczy do tego stopnia, że Alex wątpił, że coś widzi.

    — Wyłaź stamtąd, jestem tu... prywatnie — rzucił, opuszczając snop światła tak, by nie razić już nim młodego Norwega. — Czy mi się dobrze wydaje, że niańczysz tutaj młodego Starka?

         Erik wstał, wyprostował się nieco. Już nie wyglądał na przerażonego pięciolatka, chociaż Alex mógł się o to  spierać, patrząc w szeroko otwarte oczy nastolatka. Widząc jednak, że kiwa głową, wypuścił z płuc więcej powietrza.

    — Nawiązałem kontakt z jego rodziną — oznajmił z wahaniem Mrosht, przeczesując palcami włosy. — Muszę wiedzieć, co z nim jest.

    — On... on teraz nie może rozmawiać — oznajmił Erik, przestępując z nogi na nogę.

    — Śpi? — zapytał Alex, siłując się, by nie skierować lampki w stronę nastolatka. — Przeraża mnie ta cisza, wiesz o tym?

    — Jest nieprzytomny — oznajmił dziewiętnastolatek, strzelając z nerwów palcami. — Leży na łóżku — dodał czując, że starszy powinien to zobaczyć na własne oczy.

    — Czyli mam się bać, świetnie — mruknął pilot, nakierowując snop światła na śpiącego.

        Widział w życiu wiele razy obrazy okrucieństwa – sine twarze, podbite oczy, złamane szczęki. Jeśli ktoś wyszedł z bijatyki tylko z rozcięciem na twarzy, naprawdę miał cholerne szczęście.

        Chciał wierzyć, że to nie zaliczało się do jego wspomnień.

    — Co jemu do cholery się stało? — zapytał Alex, podając szybko latarkę Erikowi, by świecił mu z daleka podczas obserwacji.

    — On ma... Peter jest Spider-Manem — wymruczał szatyn. Snop światła zadrżał, co znaczyło, że chłopak stresuję się tym, co zaraz miał powiedzieć. — Chcą wyciągnąć z niego coś, co nazywają CK9.

    — Po co im to? — Mężczyzna zerknął krótko przez ramię na młodszego.

    — Nie wiem — odpowiedział Himo-Vold, skubiąc policzek od środka, czego Alex nie mógł zauważyć. — Ale za to wiem, że jeśli zostanie pobity, to ta substancja zanika.

    — Że całkiem?

    — Chwilowo — oznajmił Norweg. — Dlatego próbujemy jak najdłużej robić... to. Żeby nie mogli niczego pobrać.

    — Szybko się regeneruje — wywnioskował Mrosht, prostując się. Nie wiedział kiedy pochylił się nad łóżkiem. — Ile zazwyczaj jest w takim stanie?

    — Dwa albo trzy dni? Staram się przychodzić tak często jak się da, ale to trudne — wyznał chłopak, pocierając dłonią napięty kark. — Zemo cały czas depcze mi po piętach.

    — Postaram się coś z tym zrobić — mruknął Mrosht, odbierając od nastolatka latarkę. — Dam ci znać, jeśli cokolwiek uda mi się ustalić.

    — Naprawdę chcesz mu pomóc?

        Alex nie wierzył, że to właśnie robił – że sprzeciwiał się tak potężnej organizacji tylko dlatego, by wynagrodzić coś osobie, która nie ma z tym nic wspólnego.

    — Najwidoczniej — odparł wymijająco, kierując się do drzwi. — Wyjdź chwilę po mnie.

        Erik kiwnął głową, nie odezwawszy się już. Alex wyłączył więc latarkę i najciszej jak się da, uchylił drzwi, by zbadać korytarz.

        Było pusto. Nie miał właściwie co się dziwić – nawet w takim miejscu jak to, personel miał wyznaczone godziny pracy. Część co prawda pracowała w nocy, ale byli to najczęściej lekarze, pracujący z osobami będącymi kiedyś ludźmi. A nawet wtedy niezbyt się przemęczali.

        Alex miał plan. Bardzo głupi plan, za który nie mógł oddać życia i który nacechowany był tą nie kreatywną stroną pilota. Nie miał jednak niczego innego, a zwlekać już nie mógł dłużej, toteż nie widział innego wyjścia. Tylko co zrobić, jak się nie powiedzie?

        Na razie o tym nie myślał. Na razie był dobrej myśli.

        Widział, że ktoś wchodził do pomieszczenia w pierwszym korytarzu; na pewno był to lekarz, wnioskując po jego ubiorze. Nie sądził, żeby ktokolwiek inny chodził po tym miejscu prócz ludzi specjalnie do tego wyznaczonych.

        A to, że jego nie powinno tu być, to już inna sprawa.

        Zakradł się, trochę nieporadnie i niezbyt cicho, ale wychodzący z sali lekarz nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Alex tylko zerknął na drzwi, zbyt zajęty tym, by podejść mężczyznę od tyłu i wyciągnąć z niego wszelkie informacje.

        Najlepszym agentem Mrosht niestety nie był – nie bez powodu został pilotem. Cicho i niezauważenie potrafił poruszać się tylko w powietrzu, nie na ziemi, gdzie każda z rzeczy wydawała specyficzne dźwięki i denerwowała swoim byciem Alexa.

        Mimo to zaszedł lekarza od tyłu. Jedną ręką zamknął usta mężczyzny o dziwnie zadbanych włosach, a drugą wykręcił ramię, modląc się, by nikt nie usłyszał dźwięków szamotaniny i duszonego jęku bólu. Mimo sprzeciwów, zapierania się i próby oswobodzenia, Alexowi udało się zaprowadzić lekarza gdzieś, gdzie nikt nie powinien ich znaleźć.

        A potem zamknął drzwi i zaświecił latarkę tak, by snopem własnego światła raziła mężczyznę.

    — Cholera jasna — sarknął natychmiast lekarz, chowając się za podniesionym przedramieniem.

    — Gadaj. — Alex warknął; taki ton głosu nie był do niego podobny. — Po cholerę jest wam dzieciak?

    — Nie mieszaj się w nieswoje sprawy — odpowiedział blondyn, ruszając z miejsca. Zapewne chciał wyjść z pomieszczenia.

        Alex zastąpił mu drogę. Nie chciał bawić się w złego gościa, mimo to pchnął lekarza tak, by ten zatoczył się do tyłu. Miał wyrzuty sumienia, których nie dał rady zagłuszyć nawet stwierdzeniem, że przecież jemu się należy. Że powinien gorzej go potraktować za to, co zrobił dziesiątkom ludzi. A jednak nie potrafił – i przytłaczało go to.

    — Powiesz mi o dzieciaku wszystko, co wiesz — oznajmił, wyciągając z kabury pod pachą pistolet, który natychmiast odbezpieczył — albo nie wyjdziesz z tego pomieszczenia.

    — Nie zabijesz mnie — stwierdził ot tak blondyn, wciąż chroniąc się przed światłem. A Alex wiedział, że właśnie w tym momencie uśmiechał się szyderczo. — Jestem zbyt cenny dla Hydry.

        I wtedy dotarło do Alexa Mroshta kim był ten człowiek – uśmiech sam cisnął się na jego usta.

    — Zemo nie miałby litości — powiedział szatyn, podchodząc powoli o dwa kroki. — Straciłeś jedną z najskuteczniejszych broni Hydry. Tego nie możesz naprawić.

    — Pracuję nad tym — sarknął; już nie był taki pewny siebie.

    — Gówno robisz, tylko czekasz, nie wiadomo na co. — Alex wzruszył ramionami i uniósł nieco brwi, czego lekarz widzieć już nie mógł. — A Zemo nie lubi czekać.

        Blondyn opuścił ramię – mrużąc oczy wbił spojrzenie w rozmówcę, który był święcie przekonany co do słuszności własnych słów.

    — Powiem mu wszystko — oznajmił Mrosht, zniżając nieco barwę własnego głosu. — Każdy najdrobniejszy szczegół.

    — Niczego nie wiesz o tym projekcie — warknął lekarz. Sposób, w jaki to zrobił, wcale nie sprawiał wrażenia, że był tego przekonany.

    — Wiem wystarczająco wiele, żeby postawić ciebie przed Zemo. — Alex przekrzywił głowę, stawiając krok w stronę blondyna. Ten cofnął się natychmiast. — I jednocześnie wciąż niewystarczająco, by pozwolić ci żyć.

        Lekarz chyba się wahał. Ciężko było stwierdzić, czy zmarszczone brwi miały na celu ochronić go przed natrętnym światłem, czy były wynikiem głębokiej zadumy. Bo niewątpliwym był fakt, iż zastanawiał się nad postacią Alexa i co zrobić, by nie uchylić rąbka tajemnicy, pozostając przy tym żywym.

        Czas mijał. Gdyby w środku był zegarek, usłyszeliby jak jego wskazówki poruszają się w wyznaczonym rytmie.

    — Na podstawie DNA dzieciaka możemy stworzyć serum.

        Alex miał wrażenie, że zbladł. Że znowu trafił do tego samego chorego cyrku, z którego cudem uciekł.

    — Super żołnierza? — dopytał mimo szoku. Czuł, że cała zawartość żołądka podeszła mu z nerwów aż do gardła.

    — Człowieka-pająka — sprostował mężczyzna. — Z jego pomocą chcemy stworzyć…

    — Kolejną chorą armię — sapnął cicho Alex, zaciskając palce na rączce pistoletu. — Ile już udało się wam zebrać? — zapytał powrotnie gorzkim, twardym głosem, kryjąc za nim przerażenie.

    — Na razie wystarczy dla jednej osoby, gówniarz wciąż nie pozwala pobrać więcej.

    — Więc teraz to od waszych pacjentów zależy co i jak? — parsknął prześmiewczym tonem Mrosht, unosząc ku górze prawą brew, czego lekarz nie mógł zobaczyć.

        Nie chciał tu być. Tak cholernie nie chciał tu już być.

    — Substancja zanika, kiedy ciało ulegnie uszkodzeniu — warknął blondyn. — Dzieciak o tym wie i to wykorzystuje.

    — Ciekawe czy Zemo zdaje sobie sprawę o tym fakcie – zapytał Alex bardziej siebie, niż mężczyznę, i cofnął się o krok. — Teraz stąd wyjdę. Spróbuj mnie śledzić, a Zemo dowie się wszystkiego. Łącznie z faktem jak Zimowy Żołnierz dał radę uciec.

        Blondyn nie drgnął, gdy Mrosht kierował się do drzwi. Nie zrobił też nic, gdy oparł łokieć o klamkę, mając zamiar wyjść z pomieszczenia. Dopiero gdy usłyszał wystrzał z pistoletu padł na ziemię, kryjąc potylicę dłońmi, jakby to faktycznie miało go przed czymś uchronić.

        Alex wyszedł, czując się źle przez fakt użycia broni.

         Jego krok był szybki, bardzo szybki. Praktycznie biegł, pokonując kolejne metry, by wydostać się z korytarza, z piekielnego piętra, gdzie świadomość bycia tu odbierała mu zdolność do uspokojenia się.

×××

        Alex pracował w małej klitce, gdzie ledwo mieściły się dwie osoby. Żaden człowiek zapewne nie zgodziłby się na takie warunki pracy, zbyt szanując swoją godność, ale Mrosht dawno już ją stracił; dawno też przestał wierzyć, że zasługuje na coś lepszego.

        Zgarbiony siedział przy urządzeniu podobnym do laptopa, i wpatrywał się w zielone okręgi, co jakiś czas mocno mrużąc oczy.

        Jamesa Barnesa ciężko było znaleźć, gdy był Zimowym Żołnierzem, więc wcale nie dziwił się, że będąc Jamesem nie będzie potrafił znaleźć go w ogóle. Cóż, było to niemożliwe dla kogoś, kto normalnie nie zajmował się czymś takim, i kto mało interesował się takimi rzeczami. A powinien, do cholery, powinien.

        Zazwyczaj dostawał tylko krótki sygnał; gdzie przebywa Zimowy Żołnierz i w jakim czasie ma się tam znaleźć. Alex nie pytał, nie ciekawił się, jedynie obserwował, jak do helikoptera wchodzi odpowiednio dobrany oddział, i w milczeniu ruszał do miejsca, w którym znajdowała się „broń Hydry”. Potem znowu szedł w odstawkę, ktoś inny pilotował maszynami, i w końcu znowu zasiadał za sterem, lecąc kolejny raz do miejsca, gdzie powinien znajdować się brunet.

        Powinien, bo nie zawsze w tych miejscach był. Musieli go szukać, mącić spokój i równowagę niewinnych ludzi, terroryzować cywili, atakować i burzyć, tylko dlatego, że nie chcieli dać jednemu człowiekowi wolności.

        Przecież był zbyt cenny.

        Alex pamiętał, kiedy po raz pierwszy wrócili do Hydry bez żołnierza. Pamiętał wściekłość Zemo, kiedy starał się doszukać winnego w całym zajściu; jak ten lekarz spojrzał na Mroshta wzrokiem błagającym o zamknięcie się.

        Tak, Alex był świadkiem ucieczki Jamesa. Był świadkiem, jak uciekał sprzed lufy pistoletu na igły, bo lekarz zamiast od razu pociągnąć za spust, wolał pokazać swoją wartość  A Zimowy Żołnierz to wykorzystał – i zobaczyli go po raz ostatni.

        Zemo nie wiedział, kto pozwolił mu uciec, ale też nikt nie zamierzał wskazać winowajcy, mimo iż zapewne wyszłoby to wszystkim na dobre. Mimo iż sytuacja ta miała miejsce pewnie już dwa lata temu, Helmut wciąż żywił urazę co do tego zdarzenia, a temat ten był traktowany jako temat tabu. Nie można było postępować inaczej, skoro mężczyzna po usłyszeniu „Zimowy Żołnierz” wpadał w szał; wrzeszczał, groził bronią, a czasami, co było jeszcze gorsze, zachowywał się przerażająco spokojnie.

        Mrosht wiedział, że szukanie czegokolwiek związanego z Avengersami w siedzibie Hydry nie jest najlepszą rzeczą, jaką mógł zrobić, ale z drugiej strony nie miał wyjścia – musiał namierzyć cokolwiek, co należało do Barnesa. Nigdzie też nie miał tak dobrego sprzętu jak w podziemnej bazie, toteż nic dziwnego, że przesiadywał właśnie tutaj.

        Mimo tego nie udało mu się załatwić niczego w przeciągu dwóch godzin. Zerknął kontrolnie na zegarek – w podziemiach czas zdawał się płynąć inaczej, niż „na górze”. Wskazówki wskazywały dziewiętnastą; zmianę warty w Hydrze. Alex dostrzegł, że teraz może mieć szansę ponownego odwiedzenia dzieciaka, toteż wstał szybko z rozlatującego się krzesła i pochylił się nad klawiaturą. Do klitki nie przychodził praktycznie nikt, co nie znaczyło, że dzisiaj się komuś nie odwidzi. Dlatego z duszą na ramieniu ustawił hasło, składające się z pozornie losowych cyfr i liter, i dopiero wtedy opuścił pomieszczenie, kierując się na to konkretne piętro.

         Alex nie sądził, żeby kiedykolwiek w jednym dniu znalazł się na nim więcej niż jeden raz. Że kiedykolwiek będzie po nim stąpał więcej niż jeden raz – przecież przygotowanie pokoju miało być pierwszym i ostatnim razem, gdy tam się znalazł.

        Jednak jak bardzo nie chciał tam wrócić, tak z rękami w kieszeniach zaczął kierować się w stronę windy.

        Miał ochotę z nerwów zacząć wyrywać sobie włosy, paznokcie, zrobić wszystko, by to paskudne uczucie przestało kotłować się w jego brzuchu, tworząc chęć ucieczki z windy, korytarza, budynku, miasta. Żeby zwiał jak najdalej stąd, żeby nikt nie mógł go znaleźć nawet, kiedy bardzo będzie tego chciał.

        Podobnie jak wcześniej, znalazł się pod celą chłopaka. Drżącym palcem wystukał kod i otworzył drzwi, które zaraz po tym zamknął. Mechanizm w nich zajęczał cicho dawno nie oliwiony, a Alex tylko wzdrygnął się, wyciągając z kieszeni małą lampkę.

    — Cześć młody — powiedział na wstępie Alex, wciskając guzik przedmiotu. Powoli przeskanował nim otoczenie czując, jak dusza wraca do niego wraz z zobaczeniem tylko dzieciaka siedzącego na łóżku. — Witam wśród żywych.

        Nastolatek spojrzał na mężczyznę spod byka. Wyglądał o wiele lepiej niż ostatnim razem, choć wciąż nie na tyle, by Alex mógł go nazwać w pełni zdrowym.

    — Powiedz mi jak się czujesz, nie mamy za dużo czasu — wyznał od razu Mrosht, podchodząc nieco bliżej szatyna. Siniak pod jego okiem przestał być już fioletowy, powoli przybierając kolor żółty.

    — Odwal się — sarknął niespodziewanie Peter; nie tak wyobrażał sobie głos dzieciaka. — Niczego ci nie powiem.

    — Tony Stark. James Barnes. Mówi ci to coś? — zapytał szybko Alex.

        Peter spojrzał na mężczyznę, z wahaniem rozluźniając mięśnie zmuszające brwi do zsunięcia się. Bał się. Ktoś chciał go przekupić? Użyć jego ojca i Jamesa jako karty przetargowej? Przecież już przerabiał coś podobnego, dlaczego znowu musiało do tego dojść?

    — Mówi — bąknął mimo to, przyglądając się uważniej Alexowi.

    — No to świetnie — oznajmił Mrosht, kierując snop światła na siebie, by chłopak mógł go zobaczyć. — Powiedz mi jak się czujesz, jestem pośrednikiem między wami wszystkimi.

    — Skąd mogę wiedzieć, że nie zmyślasz?

    — Twój tata nosi ze sobą okulary z wbudowaną sztuczną inteligencją, która nazywa się Friday — odpowiedział Alex, przestępując z nogi na nogę. — Poza tym, Erik mi ufa.

        Peter nie odezwał się jednak, wciąż zastanawiając się nad słusznością zaufania Alexowi. To nie miało sensu – dlaczego ktoś z Hydry nagle wpada do celi Petera i mówi coś o współpracy z Avengersami? O ratunku? Przecież to nie miało sensu. Nie było nikogo, kto chciałby mu tutaj pomóc prócz Erika i nagle przychodzi on?

    — Młody, nie mamy czasu — ponaglił go Alex, przestępując z nogi na nogę. — Niepotrzebnie to przedłużamy.

    — Skąd mam wiedzieć, że nie chcesz wyłudzić informacji, żeby zawieźć mnie na jakieś badania? — zapytał Parker, zaciskając ręce na brzegu łóżka.

    — To ja dałem Erikowi kod do twojej celi — powiedział starszy, kładąc dłoń na środku klatki piersiowej. — Musisz mi zaufać, Peter.

        Peter miał mieszane uczucia. Cholernie mieszane uczucia. Nie wiedział, czy robił dobrze, czy faktycznie mógł mu zaufać, czy cokolwiek, co powiedział, było prawdą; ale nie miał wyjścia. Nie miał już nic do stracenia.

        Wraz z jego kiwnięciem głową odeszła resztka woli walki.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top