12. same negative thoughts

        James nienawidził samolotów. Nienawidził być wysoko ponad ziemią, a fakt, że ta maszyna latała pod chmurami, w chmurach i nad nimi sprawiał, że wcale nie czuł ekscytacji.

        Czuł strach. Przerażenie.

        Od zawsze miał lęk wysokości. Odkrył to, kiedy stare wspomnienia jakimś cudem znalazły drogę w jego umyśle, głośno o sobie przypominając. Przeczuwał, że zaczęło się to od wiadomości, iż jego ojciec zginął podczas cholernych treningów, a potem... potem trauma tylko się powiększała. Nie miał pojęcia, jakim cudem jego ciało nie odmówiło mu posłuszeństwa na wysokościach, w bazie Hydry, kiedy Steve go uratował, w Alpach i w wielu innych sytuacjach, gdzie faktycznie znajdował się kilkaset metrów nad ziemią.

        Unikał latania. Nie mierzył się ze swoim lękiem, szedł po najmniejszej linii oporu i nie przeszkadzało mu to. Tak się już przyzwyczaił, tak żył i naprawdę nie miał ochoty nic w tym zmieniać.

        Dlatego idąc na odprawę zawahał się, wbijając spojrzenie w zakupiony bilet. Nie dlatego, że nie chciał, że zastanawiał się, czy to jest tego warte, bo... bo wiedział, że jest. Po prostu... Ten strach, ten cholerny strach trzymał go za gardło i nie pozwalał głębiej odetchnąć.

        Prawie się zaśmiał. Bardziej bał się głupiego przelotu między stanami niż konfrontacji z Hydrą i tym, co miało go czekać.

        Westchnął. Schował bilet do kieszeni spodni i skierował się do odpowiedniej bramki, rozglądając się wokół. Daleko mu było do spokoju.

        Przez lotnisko przewijało się o tej godzinie bardzo dużo ludzi – ich ilość przytłaczała Barnesa, który połowę swojego życia po wydarzeniach z berlińskiego lotniska spędził w kontrolowanym odizolowaniu. Było mu to w zasadzie na rękę; jego doświadczenie i umiejętności w rozmowie z innymi, obcymi ludźmi boleśnie gruchnęła do zera. Nikt się temu nie dziwił. Ile razy ktoś z Hydry stwierdził, że ot tak utnie sobie pogawędkę z Zimowym Żołnierzem? Ile osób w czasie jego chorej służby pytało o cokolwiek? Przecież dla nich był tylko bronią. Skuteczną, zaprogramowaną tak, by wykonała zadanie i wróciła, dając się grzecznie zamknąć w kriokomorze.

        Zawsze wzdrygał się, widząc nagrania Zimowego Żołnierza, siebie, które komuś udało się wykonać. Nie mógł patrzeć na to, jak wyglądał – jak postrzegali go ludzie Hydry. Jego cały strój, cały, krzyczał: „Jestem zwierzęciem. Jestem niebezpiecznym zwierzęciem.” Kiedy zdał sobie z tego sprawę, zmuszając się do obejrzenia całego wideo, poczuł nieopanowane... obrzydzenie. Nie względem Hydry, względem samego siebie – że był tak cholernie uległy. Że nie próbował uciec, że dawał się im tak poniżać. Że złamali go, jak ducha dzikiego zwierzęcia, złapanego i wrzuconego do klatki.

        Zapominał, że cholernie długo im zajęło faktyczne złamanie Jamesa Barnesa. Z głowy wylatywały wspomnienia wszystkich prób ucieczki z celi, szarpania się ze strażnikami, kiedy jeszcze miał ku temu siły. Bo to wszystko było wypierane, bo nie chciał, nie potrafił patrzeć na siebie jak na ofiarę. Jak na kogoś, komu odebrano wolność i zmuszono do robienia rzeczy, których nigdy nie chciał robić.

        Zapominał też, że przed założeniem maski krzyczał i sprzeciwiał się wszelkim działaniom Hydry. Właśnie dlatego nosił ją na każdej misji. Nie dla ochrony, bo nie obchodziły ich jego obrażenia. Mieli gdzieś jego blizny, mało tego – bezczelnie tworzyli nowe. Maska miała tylko na celu zamknąć mu usta i pokazać, że jego zdanie się nie liczy – że ma milczeć. Jak zwierzę, którym dla nich przecież był.

        James nie wierzył, że kiedykolwiek dobrowolnie odda się w ręce Hydry, byleby uratować czyjeś życie. Tak, starałby się ratować każde, gdyby akurat miał ku temu sposobność, ale nie kosztem przekroczenia progów organizacji, która zniszczyła dawnego Jamesa Barnesa.

        Ale Peter nie był „jakiś życiem”. I chociaż nie czuł, by znał chłopaka bardziej, niż ktokolwiek inny, czuł, że powinien tam iść.

       Czasami Bucky gubił się we własnym myśleniu. Nerwowo łypał wtedy spojrzeniem na wszystko wokół, starał się głębiej odetchnąć i nie myśleć o tym, o czym jego umysł uparcie chciał myśleć. Bo nie wiedział, czy szedł do Hydry dla Petera, czy dla Tony'ego, któremu wreszcie mógł złożyć pełne przeprosiny, ratując syna. Czy może z jeszcze innej pobudki, której nie był w stanie nazwać, bo myślał o niej za mało i za krótko jak na kogoś, kto potrafił przemyśleć cały dzień.

        Kolejka odprawy powoli się zmniejszała. Za Barnesem stanęło już kilkoro ludzi, którzy praktycznie wchodzili na siebie, byleby być już za bramką. James nie rozumiał, po co to robili – ludzi przed nim i tak nie przyśpieszą. Nie przeszkadzałoby mu takie zachowanie, gdyby nie głośne rozmowy prowadzone przez tych ludzi i próby zmuszenia go do postawienia kroku wprzód, które powtarzane były bardzo namiętnie. Miał ochotę w pewnym momencie odwrócić w ich stronę i warknąć coś o przestrzeganiu tak zwanej strefy osobistej, którą oni regularnie mu naruszali.

        Lotniskowa kakofonia również sprawiała, że James czuł się zmęczony. Dźwięki startujących maszyn, rozmów, kroków, szurania kółek od walizek – to wszystko mąciło w umyśle Barnesa, ściskając jego skronie tak, by poczuł tę cholerną migrenę, z którą często nie potrafił sobie poradzić. Żałował, że tym razem nie wziął ze sobą leków; wtedy może nie przeszkadzaliby mu ludzie z tyłu, odprawa i dźwięki, odbijające się od ścian i wracającego do niego z podwójną siłą, której nie chciał w tym momencie czuć ani przez chwilę. Chciał po prostu... ciszy. Ciszy i spokój. Być może zamknięcia we własnym pokoju z Natashą.

        Natasha. Pomyślał, że robi to również dla niej i... poczuł się chyba lepiej.

        Stawiając pojedyncze kroki w niekończącej się kolejce do odprawy James cicho wierzył, że to tak naprawdę sen. Że zaraz się obudzi w swoim pokoju lub w pokoju Natashy, odwróci głowę w jej stronę i przytuli ją mocniej. Lub odwróci się do niej całym ciałem i obejmie w pasie, bo przez sen przestał to robić. Ona obudzi się na moment, bo jej sen nie był wcale twardy, i zapyta, czy wszystko w porządku. James odpowied, że tak – nie lubił spowiadać się ze swoich snów. Natasha nie będzie naciskać, pozwoli przytulać się dalej i przypomni, że może z nią porozmawiać o wszystkim. Wie o tym, więc tylko pocałuje ją w tył głowy lub w czoło i powie ciche „dobranoc”, dostając zaraz na to odpowiedź. I byłoby dobrze – śniliby dalej nie przejmując się tym, co przyniesie kolejny dzień. Tak zawsze było.

        Ale to nie było snem. To była chora rzeczywistość, w której James zaraz miał przejść przez bramkę.

    — James!

        Nie odwrócił się. Słyszał wyraźnie ten głos, ale nie spojrzał w kierunku, z którego dochodził, bo to może inny James jest nawoływany. Przecież nie był jedynym Jamesem na tym lotnisku.

    — Cholera, James!

        To brzmiało bardziej... desperacko, ale to nie przez to James postanowił odwrócić głowę.

        To była Natasha. Jego Natasha, jego Natalia, która właśnie biegła w jego stronę, wymijając ludzi z największą gracją. A może tylko jemu tak się zdawało?

    — Natasha — wyszeptał i choć bardzo, bardzo nie chciał opuszczać swojego miejsca, złapał za taśmę oddzielającą przyszłych pasażerów od reszty korytarza i przeszedł pod spodem.

        Wyszedł zza dwóch długich kolejek w momencie, w którym Natasha wreszcie znalazła się przy nim, hamując dopiero na jego torsie, co wcale mu nie przeszkadzało. Przecież to nie był pierwszy raz, kiedy tak została przez niego złapana.

    — Nigdzie nie jedziesz, rozumiesz? Masz zostać tu ze mną — szeptała do jego ucha. Czuł, że z każdym kolejnym słowem serce kraja mu się coraz bardziej.

    — Natasha...

    — Żadna Natasha — powiedziała, odsuwając się od niego tak, by móc spojrzeć w jego oczy.

        Wtedy zobaczył, że płakała. Że jej policzki były nieco podpuchnięte, a oczy przekrwione tak, że z daleka mogłyby uchodzić za czerwone.

    — Nie możesz uciekać, rozumiesz? — powiedziała, kładąc dłonie na jego policzkach. — Chodź — zarządziła, łapiąc za dłoń bruneta.

        James jednak nie postąpił ani kroku do przodu.

    — Nie wracam — powiedział cicho, przeciwstawiając się ciągnięciu ze strony rudowłosej.

    — Wracasz, do cholery, wracasz do domu — warknęła Romanoff. Widział, że w jej oczach znowu zaczynając tańczyć łzy. — Nie zostawię ciebie tutaj. Nie dam ci wejść do tego pieprzonego samolotu.

        W oddali, ponad Natashą, James zobaczył biegnącego w ich stronę Steve'a, a tuż za nim – Tony'ego Starka, którego najmniej spodziewał się zobaczyć w takiej chwili. To sprawiło, że poczuł się wybity z rytmu, dając Natashy pociągnąć się w drugą stronę od odprawy.

    — Buck — sapnął blondyn, stając blisko ich dwójki.

    — Co wy tu robicie? — zapytał zaskoczony, przeskakując spojrzeniem między Kapitanem Ameryką a Iron Manem, który stanął po prawej stronie żołnierza.

    — Ratujemy ciebie od popełnienia najgłupszego błędu w całym twoim życiu — odpowiedział bez ogródek Stark. — Wyjdźmy stąd. Robimy trochę za duże zamieszanie — dodał, zaraz po tym wycofując się od grupy.

        Mimo powszechnej myśli, iż James będzie stawiał opór, wyszli z budynku bez niepotrzebnej szarpaniny. Między nimi grało milczenie i do momentu, w którym znaleźli się daleko za lotniskiem, nie odezwał się nikt. Barnes zastanawiał się, dlaczego idą tyle na pieszki (bo minęło około trzydziestu minut), ale nie komentował ich wyboru miejsca parkingowego. Prawdopodobnie dlatego, że ich pojazdem był cholerny quinjet, a nie samochód.

     — Chcesz coś powiedzieć, Tony? — zapytała Natasha, wbijając spojrzenie w Starka.

        Mężczyzna spojrzał na pozostałą trójkę i oparł się o maszynę. Coś cisnęło mu się na usta, ale najwidoczniej wahał się, by dać temu wydźwięk.

    — Chciałem zapytać od kiedy problemy rozwiązuje się samemu, ale właściwie robię to samo, co Barnes, więc... nie było tematu — stwierdził, wzruszając ot tak ramionami.

    — Świetnie, więc ja zacznę — powiedziała rudowłosa, odwracając się przodem do Jamesa. — Co ci do cholery odbiło?! Chcesz się zabić, wydając się Hydrze?!

        Cóż, Barnes nie spodziewał się tak szybkiej zmiany u Romanoff. Wiedział, że ktoś prędzej czy później zacznie krzyczeć, ale nie miał pojęcia, że tym kimś będzie Natasha.

    — Ona ma rację, Buck — powiedział nieco łagodniej Steve. James nie mógł na niego spojrzeć, kiedy wzrok wciąż wbity miał we wściekłą Natashę. — To misja…

    — Myślicie, że nie zdaję sobie z tego sprawy? — zapytał, przerywając blondynowi. Wreszcie był w stanie popatrzeć na kogoś, kto nie był Natashą. — Że nie wiem, na co się piszę?

    — Sądząc po tym, że idziesz tam ubrany jak cywil… Sądzimy, że nie wiesz, na co się piszesz — powiedział Stark, przekrzywiając lekko głowę w bok.

    — Wy nie rozumiecie — mruknął, wypuszczając ciężko powietrze z płuc.

    — Więc może nam wytłumacz? — Natasha odsunęła się i stanęła obok Rogersa, który zerknął na nią w ten dziwny sposób. James strasznie go nie lubił.

        Barnes jeszcze raz rozejrzał się po twarzach osób, które specjalnie za nim poleciały na to cholerne lotnisko, oddalone od siedziby szmat drogi. Nie wierzył, że zobaczy przed sobą Starka i Steve'a, spodziewał się tylko Natashy – że tylko ona będzie jedyną zainteresowaną tym osobą.

        Westchnął, zaciskając palce w pięści.

    — Raz chcę mieć wybór nad swoim życiem — powiedział w końcu. Wypowiedzenie tego na głos kosztowało go cholernie dużo.

    — Rozumiemy to, Barnes — stwierdził nagle Tony. Nikt nie spodziewał się, że zabierze teraz głos. — Ale to… to nie jest dobry wybór. To wyrok śmierci.

    — Tam jest twoje dziecko, Tony — przypomniał James, nie rozumiejąc, dlaczego mężczyzna się sprzeciwia. — Nie chcesz go odzyskać?

    — Chcę, oczywiście, że chcę! — Odsunął się od samolotu, by zrównać się z Natashą i Stevem. — Ale nie w ten sposób, na litość boską!

    — A co jeśli to jest jedyne wyjście? — zapytał James. — Co jeśli tylko tak możesz go uratować?

    — James, do cholery jasnej, nie jesteś kartą przetargową! — zawołała Natasha, zaciskając dłonie w pięści.

    — Młody nie da tam sobie rady, nie rozumiecie tego? — Barnes obrzucił krótko spojrzeniem trójkę Avengersów, starając się każdemu z nich spojrzeć krótko w oczy. — Zabiją go przy pierwszej lepszej okazji, jeśli się przeciwstawi!

    — Więc tak po prostu tam wrócisz? — zapytała Romanoff. Chyba po raz pierwszy widział ją taką… wściekłą. — Powiedz, chcesz to zrobić?

    — Oczywiście, że nie chcę — odpowiedział zaraz. Powiedzenie na głos o powrocie do Hydry było gorsze, niż powtarzanie tego w myślach. — Ale jeśli mogę mu pomóc, to to zrobię.

    — Nie ma mowy — warknął Stark, ruchem ręki nakazując zakończenie tematu. — Nie stracimy nikogo więcej.

    — Pozwólcie mi do cholery raz podjąć decyzję za samego siebie. — Stanowczość w jego głosie była wręcz… przytłaczająca. Jakby naprawdę wierzył, że oddanie się Hydrze pomoże w ratowaniu Petera.

    — Jest różnica między ratunkiem a bezmyślnym oddaniem się w ręce chorej organizacji — powiedział Tony. — Przestań już się tak przy tym upierać, bo pomyślę, że po prostu chcesz się zabić.

    — Tony — sapnął Steve, marszcząc mocno brwi. — Myślę, że tu nie chodzi tylko o ratunek Petera.

        James wbił ostre spojrzenie w Rogersa. Chciał go skarcić? Powiedzieć, żeby się zamknął?

        Ale przecież mówił dobrze. Przecież miał cholerną rację. Tylko dlatego spojrzenie bruneta złagodniało i skierowało się w dół, w ziemię, w trawę, którą haniebnie zadeptali.

    — Chcesz zapracować na wybaczenie Starka, tak? Po to to robisz? — zapytała Natasha, nerwowo. Normalnie już starałby się ją uspokoić, byleby nie słyszał u niej tego nerwowego drżenia, ale… to nie była normalna sytuacja. Nigdy obok takiej nie stała.

    — Nie…

    — Więc tym bardziej to jest gówniany pomysł! — stwierdził Stark, wyrzucając w powietrze ręce, zbyt zawiedziony motywacją Barnesa, by móc zrobić cokolwiek innego.

    — Dajcie mu dojść do słowa! — Po raz pierwszy w rozmowie to Steve podniósł głos. Trzy pary oczu zwróciły się w jego stronę, zdziwione, że zdołali usłyszeć głośny ton Kapitana Ameryki.

        James westchnął, zdając sobie sprawę, że teraz nie może spuścić wzroku na trawę. To zostałoby uznane za ucieczkę spojrzeniem, a przecież on już tego nie robił. Nie był dzieckiem, nie bał się konsekwencji ani tym bardziej ostrych spojrzeń, jakimi był raczony przez Natashę i Tony'ego.

    — Ja… Tu nie chodzi tylko o Tony'ego. Wiem, że Hydra wciąż stara się znaleźć sposób, żeby dojść do mnie, więc jeśli…

    — Wiem, co chcesz powiedzieć i tym bardziej nie dam ci dokończyć — oznajmił twardo Tony, wystawiając ku górze dłoń, by uciszyć Jamesa.

       Podziałało; na piętnaście sekund.

    — Nigdy ciebie nie przeprosiłem za to, co zrobiłem — powiedział, wbijając swoje niebieskie oczy w oczy Starka.

        Tony zdał sobie sprawę, że nigdy tak naprawdę nie patrzył Jamesowi w oczy. Że był to pierwszy raz, kiedy zmusił się do popatrzenia w niebieskie, smutne tęczówki, które skrywały za sobą cały ból, strach i cierpienie, którego doświadczył podczas „pracy” w Hydrze. Był to również moment, w którym po raz pierwszy nie widział w Barnesie mordercy swoich rodziców a zwykłego, złamanego człowieka, który… który nie miał wyboru. Który nie miał własnej woli, którego głos tłumiono, byleby nie sprzeciwił się rozkazom i posłusznie wykonywał polecenia. Jak marionetka, kukiełka w chorym teatrzyku pieprzonej, nazistowskiej organizacji.

    — Wiem, że to nie przywróci im życia — powiedział ciszej, mrużąc lekko oczy. Tony miał wrażenie, że robił to tylko po to, by samemu nie uronić ani jednej łzy. — Ale przepraszam. Naprawdę przepraszam. Za wszystko.

    — Cicho bądź — warknął Tony. — Po prostu… zamknij się. Nie chcę tego słuchać.

        James posłusznie zacisnął usta w wąską linię, zerkając krótko na Steve'a i Natashę. Nie spodziewał się, że Tony będzie skłonny mu wybaczyć, ale nie oczekiwał też takiej reakcji.

    — To nie była twoja wina — wydusił w końcu Stark. Nie był pewien, czy do końca tak myślał, ale nie zmienił zdania. — Nie jesteś mi winien żadnych przeprosin.

        Z lewego oka Jamesa popłynęła łza, duża jak ziarno grochu. Nie wstydził się tego pokazać – że tak jak każdy człowiek miał emocje i właśnie teraz postanowił je ukazać. Cholernie dużo znaczyło dla niego wybaczenie ze strony Starka. Nie miał pojęcia, że potrzebował tego aż tak bardzo.

    — Skoro już to sobie wyjaśniliśmy, wracajmy do domu — dodał Tony, chcąc odwrócić uwagę Romanoff i Rogersa od Jamesa. — Zastanowimy się na spokojnie co dalej.

    — I dezaktywujemy ten nadajnik — dodała Natasha ze słyszalną w głosie determinacją.

    — Co ty na to, Bucky? — zapytał Tony, starając się zignorować uśmiech Rogersa. W tym celu odwrócił od niego spojrzenie, przenosząc je na Barnesa.

    — Buck? — Znowu ten ton. Znowu Steve użył zmartwionego tonu.

        A to nie zwiastowało nic dobrego.

    — Wezwałem już Hydrę — wyszeptał, walcząc z chęcią wbicia spojrzenia w podłożę.

        Natasha zakryła dłonią usta, zaraz po tym odchodząc od ich trójki dość chwiejnym krokiem. Chciał za nią pójść, odpychając od siebie Tony'ego i Steve'a, ale miał wrażenie, że nogi wrosły mu w ziemię. Więc tylko patrzył, jak podchodzi do koła quinjeta i opiera się o niego, najwyraźniej bojąc się, że bez tego upadnie.

    — Kiedy? — zapytał Tony głosem wypranym z emocji. Pustka ta była zbyt przerażająca, by James mógł odpowiedzieć na pytanie zdaniem składającym się z wielu słów.

    — Kiedy tutaj szliśmy — odpowiedział, patrząc Tony'emu w oczy. — Piętnaście minut temu, może.

    — Może!? — powtórzył mężczyzna, marszcząc brwi. — Świetnie, po prostu świetnie.

        Odwrócił się, zerkając krótko na Natashę. Wyglądała co najmniej żałośnie i w zasadzie Tony wcale się temu nie dziwił.

    — Nie oddamy ciebie bez walki — oznajmił twardo Steve, zaciskając ręce w pięści.

    — Nie, Steve — powiedział cicho James. — To koniec.

    — Jaki koniec, do cholery jasnej — sapnął Tony, zaciskając palce na nasadzie nosa. — Wymyślimy coś, żeby odbić was obu — oznajmił stanowczym tonem.

    — Zamierzasz zrobić z niego kartę przetargową? — zapytał Steve, stając tak, by spojrzeć Tony'emu prosto w oczy. — Jeszcze przed chwilą nie chciałeś tego robić!

    — Pomyśl Steve — warknął Stark. — Hydra już tu leci. Cholera wie, czy nie jest blisko. Co możemy zrobić? Nie mamy nic, czym moglibyśmy z nimi walczyć. Nie jesteśmy na to przygotowani.

    — Czyli się poddajemy, tak? — Blondyn zaplótł ręce na klatce piersiowej. Nie podobało mu się to, o czym mówił do nich brunet.

    — Oni będą tak myśleć — powiedział Tony, podchodząc do Jamesa i łapiąc za jego metalowe ramię. — Tu mamy naszą czujkę.

        James spojrzał na metal, podobnie jak Steve, który w tym samym momencie zmarszczył też lekko brwi.

    — Sprowadzimy Clinta, Bruce'a i może kochane państwo Maximoff i odbijemy Barnesa, zanim zdążą położyć na nim swoje łapska — powiedział Tony, uśmiechając się lekko. Miał cholerną nadzieją, że to wypali.

    — Pierwsze, co zrobi Hydra po przyprowadzeniu Jamesa do bazy to będzie właśnie sprawdzenie jego ramienia — oznajmiła nagle Natasha. Jej głos był roztrzęsiony, a ona nie miała już siły udawać, że jakoś się trzyma.

    — Więc włączysz śledzenie od jego znalezienia się w statku Hydry — odpowiedział Stark, wzruszając ramionami i puszczając przy tym rękę Barnesa. — Niech nie myślą, że ot tak damy im jednego z naszych.

        Natasha chyba nie była przekonana co do słów Starka, ale nawet jeśli tak było – nie dała tego po sobie poznać. Prawie, bo James i tak zauważył zawahanie w jej spojrzeniu.

    — Już lecą — szepnął nagle Rogers, podnosząc głowę do góry.

        James, Natasha i Tony zrobili to samo, od razu zauważając w oddali czarną maszynę, która bardzo szybko zbliżała się do miejsca, w którym oni teraz przebywali. Romanoff szybkim krokiem odeszła od quinjeta i stanęła tuż przy Jamesie, by spleść z nim palce. Czuł, jak jej paznokcie wbijają się w wierzch jego dłoni. Bała się tak samo, jak on.

    — James — wyszeptała tak, by tylko brunet mógł to usłyszeć. — Nie zostaniesz tam długo, rozumiesz? Nie zostawimy cię.

    — Wiem Natalia — odpowiedział również szeptem, całując jej czoło. — Przecież muszę jeszcze z tobą uciec, prawda?

        Uśmiechnęła się lekko, a to już dało mu duży pokład motywacji.

        Czarny, nieoznakowany helikopter wylądował jakieś sto metrów dalej od quinjeta Avengersów. Steve postąpił krok do przodu, jakby samym sobą chciał ochronić stojącą za nim trójkę. Tony, nie chcąc, by mierzył się z tym sam, również podszedł o krok do przodu, zrównując się z Kapitanem Ameryką. Wsłuchiwali się w powoli wyciszany huk silnika, obserwując przy tym jak drzwi maszyny przesuwają się, a ze środka wyskakuje jakiś mężczyzna. Jeden. Tony zerknął krótko na Steve'a wzrokiem mówiącym: „Widzisz to samo, co ja?”, dostając w odpowiedzi pojedyncze kiwnięcie głową.

        Poza nim, z helikoptera nie wyszedł nikt. Steve po krótkiej obserwacji mógł stwierdzić, że maszyna jest za mała na choćby pięć osób, nie mówiąc już o ich uzbrojeniu w karabiny, więc… Hydra najprawdopodobniej wysłała tu tylko jedną osobę.

    — Gdzie on jest!? — usłyszeli w końcu jego głos, gdy zbliżył się na tyle, by nie musieć krzyczeć głośno. — Gdzie jest James?!

    — Nie wiedziałem, że znacie tam jego imię! — powiedział Tony, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

    — Alex?

        Stark odwrócił się w stronę Barnesa tak samo, jak Rogers, wbijając w niego zdziwione spojrzenie.

    — Ty znasz tego gościa? — zapytał Tony, ale nie uzyskał na to nigdy odpowiedzi; James puścił dłoń Natashy i wyszedł przed nich, jakby wcale nie usłyszał słów Starka.

    — Co ty do cholery robisz? — W głosie Alexa grało przerażenie. Nie pasowało to ani Tony'emu, ani Rogersowi, ani tym bardziej Natashy. — Są inne sposoby na utratę wolności, a to jest najgłupszy, na jaki mogłeś wpaść!

    — Moment, moment, moment — powiedział Tony, podchodząc do ich dwójki. — Kim ty jesteś?

    — To Alex Mrosht — odpowiedział szybko James, pokazując krótko na pilota.

    — Nie sądziłem, że będziesz pamiętał moje nazwisko — mruknął szatyn, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

    — Zawsze zgarniał mnie po misjach — dodał Barnes, zerkając krótko na Starka i Rogersa.

    — I już więcej nie miałem tego zrobić — stwierdził Mrosht, zaciskając ręce na ramionach. — Więc dlaczego uruchomiłeś ten cholerny nadajnik, Barnes?

        James znowu zerknął na przyjaciół, niemo pytając, czy to on może zacząć mówić. Nie dostał widzialnej zgody na to, ale też nikt nie zaprzeczył, więc odwrócił wzrok w stronę Alexa.

    — Hydra ma syna Starka — powiedział James, strzelając palcami prawej ręki. — Wiem, że wciąż polują na mnie, więc… więc jeśli…

    — Syna Starka? — powtórzył zaskoczony. — Twojego w sensie?

    — Znasz innego Starka? — zapytał pogardliwie Tony, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

    — Czekaj, w Hydrze… Nic nie wiem o żadnym dziecku.

    — Nastolatku.

    — To wciąż dzieciak — stwierdził Alex, przewracając oczami. — A nawet jeśli jakiś faktycznie byłby w bazie, zwracacie się do złej osoby. Ja jestem tylko pilotem, nie mogę podejmować takich decyzji.

        Spojrzał przepraszającym wzrokiem na zebranych. Widok gasnącej nadziei w oczach Starka, ojca, nie był najlepszym widokiem, jaki Alex zobaczył w swoim życiu.

    — Mogę spróbować się czegoś dowiedzieć, ale niczego nie obiecuję — powiedział w końcu, wbijając wzrok tylko w oczy Tony'ego. — Wiesz, jak działa Hydra. Może Barnes ci opowiedział. Musisz liczyć się z tym…

    — On żyje — powiedział stanowczo Tony. — Wiem o tym.

        Widać było, że Alex jest innego zdania i każdy, kto nie był Tonym, najprawdopodobniej był podobnego. Nikt jednak się nie odezwał, Mrosht kiwnął tylko głową, zwracając się z powrotem do Jamesa.

    — Skontaktuję się z tobą, jeśli uda mi się coś ustalić — mruknął, zaraz po tym cicho wzdychajac. — I pozbądź się tego cholernego nadajnika, na litość boską, bo drugi raz może mi się nie udać go ukryć.

    — Pozbędę się — powiedział James, unosząc lekko kąciki ust. — Dziękuję.

        Mrosht machnął lekceważąco ręką, jakby to, co zrobił, było niczym.

    — Ja też dziękuję — wyrwał się Stark. — Jeśli mogę…

    — Niczego nie chcę — przerwał mu Alex, chowając dłonie do kieszeni kurtki. — Źli goście niczego nie dostają.

        Wzruszył ot tak ramionami, powoli stawiając kroki do tyłu. Nikt nie miał zamiaru raczej tego skomentować czy zanegować, więc Alex westchnął.

    — Do nie zobaczenia, Barnes — rzucił, kiwnął głową w stronę reszty i odwrócił się, szybko stawiając kroki w stronę helikoptera Hydry.

        W milczeniu obserwowali, jak szatyn podchodzi do maszyny i wskakuje do niej, zaraz zamykając drzwi. Zaraz po tym do życia został pobudzony silnik i już po chwili patrzyli, jak powoli odrywa się od ziemi i odlatuje, zostawiając po sobie tylko huk pracującego silnika.

    — My też powinniśmy się zbierać — stwierdził z wahaniem Steve, powoli ruszając w stronę quinjeta.

        Tony kiwnął głową, bez słowa podążając za Rogersem. Nie wiadomo, co chodziło mu po głowie – podejrzewali, że nie były to łagodne myśli.

    — Nat…

    — Zostaw mnie — warknęła, co spowodowało, że zaskoczony Tony spojrzał na nich przez ramię.

        Na policzkach Natashy błyszczały łzy.

    — Chodź, Tony — mruknął cicho Steve, łapiąc bruneta za ramię. — Muszą to wszystko… przetrawić.

    — Tu nie chodzi tylko o to, że Barnes chciał się oddać w ich ręce nie mówiąc o niczym Natashy, nie? — upewnił się, utrzymując ton głosu w tej samej barwie, w której mówił do niego Rogers.

    — Nie wiem, czy mogę ci o tym powiedzieć — przyznał blondyn, podchodząc razem ze Statkiem do luku, by otworzyć do niego wejście. — Nie, że nie uważam ciebie za godnego zaufania, po prostu… to dość prywatna sprawa.

    — Zakładam, że ty też byś się tego nie dowiedział, gdyby nie ta kartka? — Tony uniósł lewą brew ku górze, rzucając w stronę Jamesa i Natashy krótkie spojrzenie, zanim wszedł do quinjetu.

    — Zapewne nie. — Blondyn westchnął, podążając w ślad za Tonym. — Wiesz, jacy oni są. O niczym nikomu nie mówią, chyba że drugą osobą są oni sami.

    — Taa — mruknął miliarder. — Oby się pogodzili.

    — Jak się czujesz? — zapytał z wahaniem Steve, przekrzywiając lekko głowę w bok.

    — Mogę użyć brzydkich słów? — Popatrzył na Rogersa pustym spojrzeniem, oczekując na jego sprzeciw. Mężczyzna jednak kiwnął twierdząco głową. — Jak pierdolone gówno.

    — To bardzo… dokładny opis twojego stanu.

    — Wiem — mruknął brunet, przecierając twarz dłońmi. — Po prostu… To wszystko tak cholernie mnie przerasta.

        Steve położył dłoń na barku Tony'ego i ścisnął go lekko, chcąc dodać mu tym otuchy. Chyba podziałało, bo z ust Starka uciekło westchnięcie ulgi, którego dawno nie słyszał.

    — Wiesz, najgorzej było dzwonić do szkoły — wyznał, nie patrząc na Kapitana Amerykę. — Przekazać dyrektorowi, że… że Peter został porwany i… Boże, to było tak cholernie trudne, Steve.

    — Wierzę, Tony — powiedział cicho blondyn. — Ale za niedługo go odbijemy, obiecuję.

        Tony chciał w to wierzyć. Chciał, tak cholernie chciał wierzyć, że Steve mówi prawdę, że uda im się znaleźć miejsce przetrzymywania Petera i go odbiją, by wrócić do domu jakby nigdy nic się nie stało. Ale nie potrafił. Słowa Alexa, wszystkie czarne scenariusze… To było cholernie przytłaczające.

    — Dziękuję, Steve. Naprawdę dziękuję.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

4475 słów!

niszczenie życia winterwidow to już codzienność, przepraszam

also poświęćmy minutę ciszy alexowi, który nie wie, że wy hydrze jest dzieciak, i który był zaledwie dwa metry od jego celi XD

standardowo; życzę Wam miłego dnia i zostawiam koszyk na opinie!

\______/

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top