4. Dzień pierwszy

#TheRoyalPrincessSZ na Twitterze

Nacisnęłam klamkę i uchyliłam drzwi. Drewno zaskrzypiało, chyba nikt dawno nie naoliwił zawiasów. Wsunęłam nogę na pierwszy stopień u samej góry auli, spoglądając na ławki i krzesła, na których siedziała już część studentów. Wszystkich miejsc musiało być około pięćdziesiąt. Podobno podzielono zajęcia organizacyjne na grupy i godziny, by nie wprowadzać jeszcze większego zamieszania i uczucia osaczenia.

Wykonałam kolejny krok, starając się nie narobić hałasu, chociaż wszystkie pary oczu i tak były zwrócone właśnie na mnie. Następny krok, później kolejny i tak powoli dotarłam do jednego z wolnych miejsc na samym końcu sali. Wolałam trzymać się na uboczu i nie spoufalać się od razu z innymi. Chciałam wyczuć atmosferę i ich zamiary, by nie dać się zapędzić w kozi róg.

Z każdą minutą przybywało coraz więcej osób. W końcu nadszedł moment rozpoczęcia, lecz mimo zapełnionej auli, na głównym fotelu wykładowcy pozostawała pustka. Ludzie zaczęli się wiercić i szeptać z niepokojem i podekscytowaniem, każdy zastanawiał się, gdzie jest profesor.

Dopiero w chwili, gdy w całej otaczającej przestrzeni unosił się gwar, do sali wpadł szatyn w garniturze. Zbiegł po schodach, trzymając kurczowo skórzaną brązową aktówkę i zatrzymał się na samym dole. Położył teczkę na blacie biurka, poprawił jasnoszarą marynarkę, odetchnął pełną piersią i dopiero wtedy odwrócił się w naszą stronę.

– Dzień dobry.

Jego głos, niski i nadal drżący po wysiłku spowodowanym biegiem, odbił się od ścian, gdy na sali zapadła kompletna cisza. Każdy student skupił na nim wzrok, koncentrując się na tym, co wykładowca chciał powiedzieć. Wszyscy, w tym ja, założyli z góry, że należy mu się szacunek i mimo że wyglądał młodo, wręcz zbyt młodo jak na profesora, dało się wyczuć, że to on ma tutaj władzę.

– Mam zaszczyt przejść z wami przez zajęcia wprowadzające. Ze studentami polityki społecznej i administracji zapewne spotkam się również na kursie z antropologii.

Przywołałam w głowie swój plan zajęć. Antropologia znajdowała się w bazie dodatkowych kursów i akurat była jednym z tych, na które się zapisałam.

– Nazywam się...

Odwrócił się do nas plecami i chwycił między palce pisak, z który zbliżył się do tablicy interaktywnej. Zaczął kreślić kolejne litery, które formowały się w słowa "Elliot Chamberlain". Po chwili zwiesił głowę z przeciągłym westchnięciem i ułożył dłoń przed swoim imieniem, dopisując na samym początku "Guildford".

Zerknął na nas przez ramię, patrząc ze zbolałą miną, która wyrażała więcej niż tysiąc słów.

– Wbrew temu, co niektórzy z was teraz pomyślą, moi rodzice mnie kochają, a imię odziedziczyłem po dziadku.

Po auli rozszedł się szmer i stłumione śmiechy. Ja sama musiałam przysłonić usta dłonią, by nie było widać mojej mimiki. Nikt nie wybierał sobie imienia, a skoro takie dostał, należało mu jedynie współczuć.

– Więc tak... Nie zaczyna się zdania od "więc". – Sam zwrócił sobie uwagę. Odchrząknął. – Jestem doktorantem na wydziale Nauk Społecznych i Humanistycznych. Jestem również absolwentem tej uczelni, dlatego ci, którzy uczyli się tutaj wcześniej na innych kierunkach, mogą mnie kojarzyć z samorządu studenckiego. Niestety większości z was nie znam, dlatego proszę, żebyście wyjęli kartki, złożyli je i napisali na nich swoje imiona, a następnie postawili na brzegu ławek. Bardzo ułatwi mi to pracę i cały proces zapoznawczy.

Pomyślałam, że zalatuje to trochę dziecinadą, ale skoro wszyscy jak jeden mąż wykonali polecenie, to ja nie zamierzałam się wyłamywać. Napisałam swoje imię, łudząc się, że może jest na sali ktoś, kto mnie nie zna, i postawiłam karteczkę przed sobą. Rozejrzałam się dookoła. Ludzie patrzyli na wszystkie strony, próbując zapisać w pamięci nowe twarze, z którymi spędzą kolejne lata swojego życia. Co chwilę czułam na sobie czyjś wzrok; czasami miły, czasami pełen rezerwy. Mieli prawo trzymać dystans, przecież ja też go trzymałam.

– Skoro już przez to przebrnęliśmy, może teraz każdy się przedstawi i opowie o sobie kilka zdań?

Wstrzymałam oddech. Dosłownie zaschło mi w gardle. Miałam się nie wychylać, miałam przejść przez te zajęcia w ciszy i odosobnieniu, by nie przyciągać uwagi. Jak miałam tego teraz dokonać, skoro stojący przed nami doktorant postanowił bawić się w podstawówkę?

Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że po wielu latach życia na świeczniku i dziesiątkach publicznych wystąpień, nadal zżerała mnie trema. Miałam doświadczenie w przemawianiu, podawaniu dłoni i posyłaniu uśmiechów do aparatów, lecz za każdym razem, gdy nadchodziła chwila, w której miałam otworzyć usta, by podzielić się czymś z tak dużą grupą, serce natychmiast zaczynało łomotać, a w gardle zasychało.

Obawiałam się, że to się już nigdy nie zmieni, a gdy za kilkadziesiąt lat przyjdzie moment, w którym zasiądę na tronie Wielkiej Brytanii, ze stresu zasłabnę na własnej koronacji.

– Zacznijmy od prawej strony. Panna Cortez, dobrze odczytałem?

Brązowowłosa dziewczyna o śniadej cerze przytaknęła nieśmiało. W jej dużych ciemnych oczach malował się strach. Nie wszyscy lubili publiczne wystąpienia, a taka sytuacja wzmagała jedynie wewnętrzny niepokój.

– Nazywam się Natalia Cortez, pochodzę z Hiszpanii i znalazłam się tutaj dzięki wymianie studenckiej. – Jej zagraniczny akcent był mocny i wyraźny. – Umm, mam wstać?

– Nie ma takiej potrzeby. – Pan Chamberlain pokręcił głową, uśmiechając się tak, jakby chciał dodać dziewczynie otuchy, chociaż i on wyglądał na zdezorientowanego. – Czym się interesujesz? Masz jakieś hobby?

– Gram na gitarze i czasami piszę wiersze.

– Wspaniale! – Szatyn krzyknął z przesadzoną radością. – Uwielbiamy tutaj ludzi z pasją. W porządku, damy ci już spokój. Następna osoba? Zechce pan zdjąć czapkę?

Utkwiłam spojrzenie w chłopaku, który sprawiał wrażenie znudzonego, może odrobinę zirytowanego, że musi tutaj siedzieć.

– Muszę? Nie uczesałem się.

Po sali przeszedł szmer rozbawionych szeptów.

– Tego wymaga kultura, Ryan. To znaczy Atkins. – Wykładowca zmarszczył brwi. – Panie Atkins – poprawił się.

Chłopak zdjął kaszkietówkę, którą miał założoną tył na przód, uwalniając ciemnobrązowe, niemal czarne włosy. Wcale nie wyglądały źle. Wyprostował się i wbił plecy w oparcie niewygodnego, źle wyprofilowanego krzesła.

– Ryan Atkins. Lat dwadzieścia trzy, sto osiemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu. Jestem tutaj, bo skończyłem jeden kierunek, ale nie wiem co zrobić z życiem, więc zapisałem się na kolejny.

Parsknęłam, przez co siedząca obok blondynka skarciła mnie wzrokiem. Skuliłam się, próbując ukryć rozbawienie.

– Maud Finlay. – Śliczna ciemnowłosa dziewczyna odezwała się natychmiast po brunecie. – Jestem tutaj z tego samego powodu co kolega obok, a ty, Elliot, doskonale o tym wiesz, bo rozmawialiśmy o tym tydzień temu przy piwie.

Wszyscy zwrócili wzrok ku prowadzącemu, czekając w napięciu na jego reakcję. Szatyn pokręcił głową. Odniosłam wrażenie, że z trudem powstrzymuje się od przewrócenia oczami. Widocznie wiele obecnych osób już miało ze sobą kontakt.

– Jak widzicie, niektórzy rzeczywiście mnie kojarzą, oczywiście na stopie czysto koleżeńskiej, i próbują mnie zawstydzić na moich pierwszych zajęciach. Dziękuję, Maud, że tak wyraźnie to przedstawiłaś. – Posłał jej fałszywy uśmiech. – Proszę następną osobę.

– Pamela Greenville. – Farbowana na czarno dziewczyna wyrwała się do odpowiedzi, nie zważając na to, że wcale nie była kolejna, a przed nią znajdowały się jeszcze dwie studentki. – Interesuję się polityką. Zagłębiam się w rolę, jaką obecna monarchia odgrywa w naszym społeczeństwie.

Zerknęła na mnie tak ostentacyjnie, że chyba każdy był w stanie to zauważyć. Już wiedziałam, że się nie polubimy.

– Bardzo ciekawe i dojrzałe zainteresowania. – Doktorant spojrzał na nią z zaskoczeniem. – Zajmiecie się tymi zagadnieniami na innym przedmiocie. Może jednak zechcesz podzielić się z nami swoimi przemyśleniami?

Pamela napuszyła się niczym dumny paw. Wyprostowała się i uniosła brodę, przygotowując się do wywodu. Wstrzymałam oddech, czekając jak na egzekucję.

– Uważam, że w obecnych czasach monarchia nie ma najmniejszego sensu. Jej istnienie nie wnosi żadnych korzyści, ma wymiar jedynie reprezentacyjny.

Zacisnęłam zęby, by nie puścić pary z ust. Czułam się obserwowana z każdej strony, jakby wszyscy czekali na moją reakcję. Tylko czego oczekiwali? Że wstanę, podbiegnę do niej i zaczniemy szarpać się za włosy? Każdy miał prawo do posiadania własnego zdania i poglądów i nawet jeśli się z tym nie zgadzałam, nie mogłam wybuchnąć i dać jej jeszcze większego pola do popisu.

– Pan tak nie uważa? – Uniosła wyzywająco brew.

– Mamy podobne zdanie na ten temat, jednak nie jestem przekonany czy...

– Członkowie rodziny królewskiej są pasożytami, którzy żerują na podatkach obywateli, nie dając nic od siebie.

Wgryzłam się w dolną wargę, skupiając się na tym, by nie patrzeć w jej stronę. Ta suka prosiła się o wpierdol.

Czy byłam zaskoczona, że ludzie tak widzą monarchię? Ani trochę. Nie byłam głupia, zdawałam sobie sprawę, że z biegiem czasu nasze istnienie spada na wartości. Źle to brzmiało, ale taka była prawda. W dwudziestym pierwszym wieku nie mieliśmy już zbyt wiele do powiedzenia, a ludzie dostrzegali, że żyjemy za ich pieniądze.

Mimo to nie cierpiałam, gdy ktoś rzucał mi prosto w twarz takimi argumentami, bo za każdym razem widziałam to z innej perspektywy - perspektywy osoby, która żyje po drugiej stronie i mierzy się z wieloma sprawami, o których zwykli obywatele nie mają pojęcia. I nawet jeśli argumenty były trafne, ktoś mógłby przekazać to w delikatniejszy sposób. Nie chciałam słuchać, jak obrażani są moi najbliżsi.

– Ostre słowa, Panno Greenville, i chociaż kryje się w nich sporo prawdy, wolałbym, byście wyrażali swoje poglądy w nieco bardziej dyplomatyczny sposób. Wystarczy powiedzieć, że nie powinni otrzymywać pensji ze skarbu państwa. – Podszedł do biurka i otworzył coś, co przypominało szkolny dziennik. – Skoro już zaczęliśmy ten temat, niech wypowiedzą się również inni. Panna... – Przesunął palcem wzdłuż listy studentów, wypuszczając z siebie urywany śmiech. – Zabawna zbieżność nazwisk. Hemsworth?

Uniósł głowę, rozglądając się po auli. Wreszcie jego wzrok spoczął na zgiętej karteczce z moim imieniem, a później jego zielone oczy przeniosły się w górę, krzyżując z moimi. Jego gałki oczne podwoiły swoje rozmiary, a jabłko Adama niebezpiecznie drgnęło. Wgapiał się we mnie dobre dziesięć sekund, stojąc w miejscu niczym marmurowy pociąg. Dopiero po dłużącym się w nieskończoność momencie jego dłonie powędrowały do szyi. Poluzował niezgrabnie krawat, przełykając ślinę. Jego policzki pokryła purpura.

Nie wiedział, że będę się tutaj uczyć?

– Wasza wysokość – wydusił, po czym spuścił wzrok i przetarł twarz drżącą dłonią. – No tak. Pierwszy dzień i już ch... kij mi w dupę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top