Rozdział trzeci


Miłego czytania :) 


Czas mijał zbyt szybko, z przygotowaniami do ceremonii, spacerowaniu z koroną po gabinecie i długich rozmowach z matką. Nie miał czasu zupełnie na nic. Czytał kolejne dokumenty przynoszone każdego dnia do gabinetu, składał swoje podpisy w wyznaczonych miejscach i starał się nie wyglądać na zbyt zagubionego przed starymi członkami rady królewskiej. Pamiętał ten czas, gdy był małym chłopcem, któremu wydawało się, że jest taki sam jak inne dzieci w jego wieku. Nie bardzo interesowało go to, że jego tata od czasu do czasu nosi koronę, jest nazywany królem i większość czasu spędza w podróżach po całym świecie. Nianie czasami opowiadały mu, czym zajmuje się król, jak ważną jest osobą i że kiedyś jego starszy brat będzie zajmował dokładnie to samo miejsce. A on jako książę musiał być godnym reprezentantem korony.

Cały czas to sobie przypominał, nie był tylko Louisem, był koroną, był królem. Dlatego nie krzywił się, gdy sekretarz przypomniał, że za dwa dni odbędzie się pierwsze spotkanie z kandydatami. To była farsa, nie rozumiał, dlaczego nie mogli po prostu przywieźć tego mężczyzny i postawić ich przed ślubnym kobiercem z dala od całego zainteresowania mediów i obcych ludzi, którzy wtrącali się w nie swoje sprawy. Słyszał po kątach, jak wszyscy plotkują i szeptają, oczywiście milkli za każdym razem, gdy tylko pojawiał się na horyzoncie. Wszyscy żyli koronacją i ślubem, który przecież nie był nawet omawiany na żadnym ze spotkań. Nie wiedział, dlaczego nie mógł po prostu samodzielnie wybrać przyszłego męża, albo jeśli nie dawali mu aż takiej wolności, to chociaż mogli oszczędzić upokorzeń. Tak właśnie czuł, rozmowy z tymi kandydatami będą nieustającym poniżeniem i upokorzeniem. Był królem, mógł decydować o wszystkim, ale nie o swoim życiu. W tym tkwił cały paradoks tej sytuacji.

Gdy w końcu myślał, że będzie miał chwilę odpoczynku, drzwi otworzyły się i tylko siłą opanowania powstrzymał jęk. Prawie zapomniałby o wizycie królewskiego krawca. Musiał dopasować strój, który miał założyć na powitanie kandydatów. Normalnie miałby na sobie coś błękitnego, ale nadal obowiązywał go żałobny strój i pewnie dopiero w dniu koronacji założy swój błękitny mundur galowy.

– Wasza Wysokość – krawiec skłonił się, a za nim wszedł jego asystent i garderobiany, który miał pomóc mu się ubrać. – Panie, czy jesteś gotów przymierzyć swój strój?

– Tak, zróbmy to jak najszybciej – wstał zza biurka i pozwolił, by zdjęto z niego ubrania i założono nowe, przygotowane specjalnie na tej wyjątkowy dzień. Stał w miejscu i pozwolił, by krawiec nałożył ostatnie poprawki.

Myślał o królestwie, o tym, co czeka mieszkańców w czasie jego rządów i panowania. Ten świat przeszedł wystarczająco dużo złego, zbyt wiele przemian, do których trzeba było się dostosować i zmienić całe życie. Znał te historie z książek i opowieści historyków, którzy mówili o dawnym świecie, który musiał upaść, by odrodzić się na nowo. Zapiski i kroniki zawierały informacje o powolnym umieraniu gatunków zwierząt, które nie miały już gdzie żyć, ponieważ człowiek zagarnął całą ich ziemię, zniszczył ich dom. Niektóre jeziora wysychały, a inne miejsca zostały zalane przez wodę. Pożary i susza ogarnęły ziemię, zapanował głód. Zginęły miliony ludzi, z map zniknęły znane państwa, świat zmienił swoje oblicze. Pogrążył się w pustce, chaosie, mroku i nic ani nikt nie był w stanie tego zmienić. Historycy opowiadali o politykach, którzy odrzucili władzę przerażeni skalą zniszczeń i świata, dla którego nie było nadziei. Ludzie bez rządzących, bez prawa i władzy stali się dzicy, pragnący tylko przeżyć i uratować siebie i bliskich. Właśnie wtedy pojawiła się myśl, by oddać władze tym, którzy rządzili setki lat temu, by oddać rządy władcom, którzy rządziliby niepodzielnie, mając władzę całkowitą, wspierani radą królewską i urzędnikami, którzy byliby jedynie doradcami. To nie była wspaniałomyślność, a jedynie chęć zrzucenia całej odpowiedzialności na jedną osobę, by w razie potrzeby tylko władca poniósł całą odpowiedzialność za upadek cywilizacji.

– Panie – z rozmyślań wyrwał go głos krawca. Nie powinien myśleć o tym teraz, to nie miało sensu. Królowie rządzili od lat i w końcu na świecie zapanował spokój, oczywiście nie obyło się bez trudnych i mocnych restrykcji, które objęły wszystkich, ale dzięki temu nadal żyli, świat odzyskał dawną stabilizację i ład. Nikt nie chciałby tego zmienić, ale coś mówiło mu, że to nie jest koniec problemów, że zmiana miała dopiero nadejść. – Twój strój jest gotowy, proszę spojrzeć.

Wielkie lustro zostało ustawione naprzeciw niego i rzucił okiem na swoje odbicie. Nie bardzo interesowały go stroje i moda, ale pewnie można było powiedzieć, że wyglądał dobrze w idealnie skrojonym, czarnym stroju z haftowanymi, złotymi ozdobami na mankietach i kołnierzu dwurzędowej marynarki. Wydawało mu się, że w czerni było mu do twarzy, w tym ciemnym, smutnym odcieniu, który przytłaczał i pokazywał jego prawdziwe oblicze.

– Wyglądasz dostojnie Panie – powiedział krawiec z uznaniem w głosie. – Jak książę z bajki.

– Nie jestem księciem – odparł chłodno, odsuwając się od mężczyzn. – Jeśli to wszystko, to uznajmy spotkanie za skończone.

– Tak jest Wasza Wysokość.

Słyszał, jak krzątają się i po chwili był już sam, tak jak zawsze. Zdjął szybko mało wygodny strój i założył stare ubrania. Chciał, żeby koronacja, ślub, wszystko było już za nim. Wtedy mógłby zająć się swoimi sprawami, królestwem i pracą. Chciał tylko wybrać się na spacer, by przewietrzyć głowę i odetchnąć świeżym powietrzem. Nie było nic lepszego. Kamerdyner zapukał krótko, nim wszedł do pokoju.

– Wszyscy są już przygotowani – oznajmił, nim zniknął, zamykając za sobą drzwi.

Uśmiechną się szczerze pierwszy raz tego dnia. Wyszedł szybko i idąc dziarskim krokiem, przemierzał pałacowe korytarze. W oddali słyszał głośne szczekanie, na co jego uśmiech tylko się poszerzył. Z bocznego korytarza wyszedł jego kuzyn Philip, a za nim uśmiechnięty od ucha do ucha maszerował Niall ich wspólny przyjaciel. Jedyne osoby w całym królestwie, a już szczególnie w błękitnym pałacu, którym szczerze ufał i wierzył.

– Wasza Wysokość – ukłonili się, widząc dookoła służbę. Musieli utrzymywać pozory etykiety. – Twoje psy chyba nie mogą doczekać się spaceru, chociaż widząc twoją minę, wydaje mi się, że ty potrzebujesz go bardziej niż one.

– Philip, Niall – skinął im głową, idąc dalej, z radością odnotowując, że dołączyli do niego. – Mam rozumieć, że dołączycie do nas?

– Oczywiście, nigdy nie odmówię sobie spotkania z Luną – zażartował Niall, zbliżając się do Louisa, najwyraźniej chcąc go objąć ramieniem. Zatrzymał się z uniesioną ręką, którą opuścił po chwili. Znali zasadę, króla nie można było dotykać.

– W takim razie Panowie, chodźmy spotkać się z moimi małymi bestiami – powiedział lekko i pierwszy raz w ciągu ostatnich dni poczuł się spokojnie, jak dawny on, bez ciężaru na swoich ramionach, bez zobowiązań i widma nadchodzącej katastrofy.

***

Wygładził marynarkę i zatrzymał się przy dużym oknie wychodzącym na ogrody królewskie. Pogoda może nie była najpiękniejsza, ciemne chmury zapowiadały nadejście deszczu, ale było stosunkowo ciepło, więc spotkanie mogło odbyć się na zewnątrz. Był za to wdzięczny, chodząc mógł zmierzyć się z tymi wszystkimi oczekiwaniami i obcymi ludźmi. Nie chciał być zamknięty z nimi na małej przestrzeni, chociaż trudno było uznać pałac za małą przestrzeń. Widział podjeżdżające czarne samochody, które miały przywieźć kandydatów. To było jak spektakl wyreżyserowany przez okrutnego reżysera. Musiał tylko odegrać swoją rolę i zagrać w tym przedstawieniu, dając wszystkim odrobinę rozrywki.

– Nie miej takiej marsowej miny – głos matki rozbrzmiał tuż obok. – To szczęśliwy dzień, poznasz swojego przyszłego męża. Uśmiechnij się i ciesz chwilą.

– Czy nałożenie sobie ciasnych kajdan bez klucza do wolności, nazywasz szczęściem?

– Posłuchaj, musimy pokazać społeczeństwu, jak ludzcy jesteśmy, jak zakochujemy się i przeżywamy to samo, co oni. Musimy pokazać im, że każdy może zostać królewskim małżonkiem – mówiła ostrym tonem, tak dalekim od szczęścia, jak to tylko możliwe, a na jej ustach nadal widniał słodki uśmiech, którym obdarzała wszystkich dookoła.

– A jesteśmy ludzcy? Całe życie uczono mnie, że nie jestem tylko człowiekiem, a kimś więcej. W tych żyłach płynie zwykła krew? To chcesz powiedzieć? – spojrzał na swój odsłonięty nadgarstek, gdzie na jasnej skórze odznaczały się błękitne linie, plączące się ze sobą, tworząc znaki ukryte przed wścibskimi oczami. – Myślałem, że jako król nic nie muszę.

– Oczywiście, że tak. W twoich żyłach płynie krew, taka zwykła jak u każdego człowieka, czy tego chcesz czy nie – sarknęła ze złością. Najwyraźniej wyprowadził ją z równowagi. – I jako król, musisz, właśnie ty musisz. Potraktuj ich właściwie, nie chcę przeczytać w jutrzejszej prasie, że król jest okrutnikiem, który patrzy z pogardą na ludzi.

– Jak sobie życzysz – wymusił na usta uśmiech, który bardziej przypominał nieszczery grymas.

– Tak, tego właśnie sobie życzę – stukot jej obcasów oddalał się, aż ponownie został tylko on i cisza. Gdy spojrzał przez okno, nie było już samochodów. Domyślał się, że to ten moment.

– Goście oczekują na Pana przybycie – za jego plecami pojawił się Matthew, jak wierny strażnik, który nigdy nie pozwoli mu uciec czy zapomnieć.

– Oczywiście – uśmiechnął się najszczerzej, jak tylko potrafił. – Jakie panują nastroje? – zagadnął sekretarza, idąc w stronę ogrodów, przecież potrafił być pogodny i towarzyski.

– Wszyscy są bardzo podekscytowani i nie mogą się doczekać poznania Waszej Wysokości – powiedział mężczyzna, nie zdradzając swoim głosem zupełnie nic.

Dzień Wielkiego Wyboru, kto by pomyślał, że nadejdzie tak szybko.

Chciał podtrzymać konwersację, ale Matthew nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ dotarli do oszklonych drzwi prowadzących do ogrodu, które teraz były szeroko otwarte. Widział mały tłumek, który zebrał się niedaleko tarasu. Wszystko było przygotowane, matka o to zadbała. Na stolikach były przygotowane napoje i przekąski, a służba stała nieopodal gotowa do pracy na jedno skinienie królowej. Tego dnia ogród wyglądał pięknie, chociaż zawsze zachwycał go równie mocno. Skrzywił się, dostrzegając dwie siostry swojej matki. Naprawdę nie potrzebował takiego zbiegowiska, Phillip stał obok Alice i prowadził z nią jakąś rozmowę. Wszyscy doskonale się bawili, oczekując na spektakl i najważniejszego aktora.

– Jeżeli to taki szczęśliwy dzień, dlaczego nie czuję szczęścia? – wyszeptał, robiąc krok w stronę tarasu. Nie mógł stać i czekać, aż go zauważą, jak drapieżnicy czekający na swoją ofiarę. Odetchnął mocno, wyprostował się i uniósł brodę. Zszedł po schodach i nagle w ogrodzie ucichły wszystkie rozmowy. Czuł na sobie spojrzenia wszystkich, ale postanowił na początek podejść do matki i ciotek.

– Wasza Wysokość – kobiety dygnęły, spuszczając wzrok.

– Drogie ciocie, jak miło was widzieć. Cieszę się, że będziecie towarzyszyły mi w tym dniu – powiedział, witając się z nimi dość cicho. – Matko – skinął głową w stronę królowej, która obserwowała go czujnie. – Czy prasa już jest?

– Jeden fotograf i dziennikarz, wszystko przejdzie oczywiście przez królewską cenzurę, ale to nasza zaprzyjaźniona gazeta, więc możemy być spokojni.

– Dobrze – mruknął – to chyba czas, by ich poznać prawda? Matthew mówił, że są podekscytowani poznaniem mnie.

– Louis oczywiście, że tak. W końcu nie każdy może poznać króla i uścisnąć jego dłoń – powiedziała ciotka Maria, posyłając mu krótki, zimny uśmiech.

– Kto powiedział, że mam zamiar podawać im dłoń – po tych słowach, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę, którą wskazywał mu Matthew. Wszystko miało być maksymalnie oficjalne, tego sobie zażyczył w prywatnej rozmowie ze swoim sekretarzem, który obiecał o to zadbać. Obawiał się jedynie tego, co wymyśliła jego matka. – Miejmy to już za sobą – mruknął i zauważył, jak Matthew stara się powstrzymać uśmiech. Zauważył pięciu mężczyzn stojących w równym rzędzie. Wydawali się dość swobodni, dopóki nie zauważyli, kto zmierza w ich stronę. Nie znał żadnego z nich, matka nie dała mu zdjęć, nie wiedział nawet, jak wygląda ten, którego miał wybrać. Musiał zachować kamienną twarz i w żądnym momencie nie zdradzić się, że wie, który z nich zostanie jego małżonkiem.

– Panowie – Matthew odezwał się jako pierwszy i Louis naprawdę cieszył się, że właśnie on jest jego sekretarzem. – Przed wami Wasza Wysokość Król Louis I. Cała królewska rodzina niezmiernie cieszy się, że przyjęliście zaproszenie i zgodziliście się wziąć udział w Dniu Wielkiego Wyboru – Louis nie patrzył w ich stronę, nie miał ochoty zwracać na nich uwagi, więc po prostu przysłuchiwał się temu, co mówił Matthew. – Teraz przedstawię Panów Królowi. – Najwyraźniej teraz musiał ich poznać. – Wasza Wysokość, mam zaszczyt przedstawić Panu pięciu kandydatów, z których wybierze Pan swojego męża i drugiego króla.

– Dobrze, zacznijmy – stanął przed pierwszym z mężczyzn i w końcu spojrzał na jego twarz. Był trochę niższy, miał ciemne, kruczoczarne włosy i łagodny wyraz twarzy. Pochylił głowę, kłaniając się z szacunkiem.

– Panie, to Andrew Foreman – powiedział krótko sekretarz.

Uzgodnili, że nie będą podawać ich statusu społecznego, wszystko miało wyglądać na jak najbardziej uczciwe i sprawiedliwe. Skinął głową, nie poświęcając mężczyźnie więcej uwagi. Zrobił kolejny krok, zatrzymując się przed następnym kandydatem. Stał przed nim z pewnością trochę starszy od niego blondyn, który spoglądał na niego odważnie błękitnymi tęczówkami. Wyglądał na kogoś, kogo Louis raczej by nie polubił. Zauważył jego lekko pochyloną głowę i ten gest zapewne miał imitować ukłon.

– Adam Stone – przedstawił Matthew, całkowicie obojętnym tonem i Louis zgadzał się z nim, to było okropnie nudne. Nie czekając, poszedł dalej w stronę wysokiego szatyna z delikatnym zarostem na szczupłej twarzy. Nienawidził samego faktu, że mężczyzna był od niego wyższy i mógł patrzeć na niego z góry. Nie chciał nawet poznawać jego imienia, nic go nie obchodziło. – Leo Eckart, Panie. – Zastanawiał się, czy będzie musiał z nimi rozmawiać, wolałby nie, ale był przekonany, że matka mu nie odpuści i zmusi go do poznania każdego z nich. Czuł, jak jego irytacja rośnie z każdą mijającą minutą. Stanął przed kolejnym kandydatem i zobaczył młodego mężczyznę dokładnie jego wzrostu. Miał ciemne włosy, które kręciły się delikatnie, a jego zielone oczy patrzyły na niego z czymś, czego nie rozumiał do końca. – Harry Styles – padło kolejne nazwisko, ale po nim nie nastąpił żaden ukłon, nawet najmniejszy, jak w przypadku Adama. Patrzył wyczekująco na chłopaka, który chyba nie miał zamiaru spuścić wzroku i nim zdążyłby zareagować, poczuł, jak ktoś chwycił jego dłoń i potrząsnął nią lekko. Wyrwał ją szybko z uścisku i spojrzał piorunującym wzrokiem na winowajcę.

– Jak śmiesz – warknął, wpatrując się w Harry'ego, który najwyraźniej niespecjalnie przejął się zaistniałą sytuacją i złamaniem podstawowej etykiety, która obowiązywała podczas spotkań z rodziną królewską. Kątem oka widział bladą twarz Matthew, który zerkał na niego nerwowo. Nie mógł zrobić sceny, miał się tylko uśmiechać i udawać, że wszystko jest w porządku. To było jego jedyne zadanie. Dlatego poszedł dalej w stronę ostatniego kandydata, który był chyba przerażony całą sytuacją, ponieważ ukłonił się, nie czekając, aż zostanie przedstawiony.

– Victor Brown, to już ostatni kandydat Panie – powiedział Matthew i najwyraźniej czekał na jego reakcję.

– Miło was poznać, cieszę się, że mogę was gościć w błękitnym pałacu. Mam nadzieję, że ten dzień będzie dla was przyjemny. A teraz rozgościcie się, ogród jest przepiękny, warto zobaczyć go dokładniej.

Po tych słowach ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymało go głośne chrząknięcie matki. Wiedział, że to nie mógł być koniec, ale musiał chociaż chwilę od nich odpocząć, żeby przetrwać dalszy ciąg tej farsy.

– Synu, chyba już nas nie opuszczasz? – zapytała, gdy zbliżył się do niej powoli. – Musisz poświęcić tym młodzieńcom trochę czasu, nie wiesz nawet, co mają do powiedzenia, nie rozmawiałeś z nimi.

Słuchał tego, co mówi, ale nie interesowało go to. Ciemne chmury były coraz bliżej i deszcz miał spaść szybciej, niż się tego spodziewali. Wiatr stawał się coraz mniej przyjemny, dlatego ruszył w stronę stolika, na którym stały filiżanki i kręcąc głową w stronę służby, która chciała podejść, dał im znak, że obsłuży się sam. Nalał trochę wrzątku i zaparzył herbatę, chcąc ogrzać się i odetchnąć na chwilę. Zauważył Phillipa, który został wysłany do kandydatów razem z Alice, by pewnie ocieplić wizerunek rodziny królewskiej. Upił łyk gorącego napoju i przymknął powieki, zastanawiając się, z którym z nich porozmawiać na początek. Otworzył oczy i zauważył, jak Andrew śmiał się z czegoś, co mówił jego kuzyn. Adam, stojący obok, przysłuchiwał się im w milczeniu. Leo i Victor rozmawiali z jego siostrą, ale wyglądało to bardziej na wymianę uprzejmości, niż prawdziwy dialog. Szukał wzrokiem jeszcze jednej osoby i zauważył, że Harry przechadza się po ogrodzie zupełnie sam, od czasu do czasu pochylając się i dotykając wybrane rośliny. To był idealny moment, by z nim porozmawiać, ale to nie miało sensu, nie chciał go nawet poznawać. Popatrzył jeszcze raz na Andrew i zdecydował, że to z nim chce zamienić kilka słów na początek. Poświęci im kilka minut, nie więcej. Podszedł do nich powoli i kaszlnął cicho, wszystkie oczy powędrowały na niego w ciągu kilku sekund.

– Andrew, czy możemy porozmawiać? – zapytał i odsunął się na krok, widząc zaskoczony wyraz twarzy mężczyzny.

– Tak, oczywiście Wasza Wysokość – przytknął miękkim i łagodnym głosem, który pasował do niego idealnie. Ruszył za Louisem, który szedł powoli, oddalając się od grupki.

– Chciałbyś napić się czegoś ciepłego? Pogoda dziś nie jest odpowiednia na piknik na zewnątrz – zauważył, starając się mówić jak normalniej, nie miał pojęcia, z kim ma w tej chwili do czynienia.

– Nie, dziękuje Panie. Nie jest aż tak zimno – powiedział, zerkając krótko na Louisa, który cały czas go obserwował.

– Jak podoba ci się pałac? – nie wiedział, o czym miałby rozmawiać, nie nadawał się do takich spotkań i pogawędek o niczym. Nie wiedział, jak być swobodnym w kontaktach z innymi ludźmi.

– Jest piękny, choć co prawda widziałem go tylko z zewnątrz, ale ogród jest zachwycający. Te wszystkie opowieści okazały się prawdą. Czy lubisz spędzać swój wolny czas właśnie tutaj Panie? – Louis od pierwszy wypowiedzianych przez niego słów wiedział, z kim ma do czynienia, dlatego właśnie postanowił porozmawiać z nim na samym początku.

– Tak, zawsze powtarzam, że nic tak nie odświeża umysłu, jak spacer na świeżym powietrzu, szczególnie po całym dniu siedzenia i podpisywania dokumentów – uśmiechnął się na myśl o długich wędrówkach ze swoimi psami, to był najlepszy czas.

– Pewnie masz teraz dużo pracy Panie. To musi być trudne, gdy życie tak bardzo zmienia się w jednej chwili – cichy głos był tak przyjemny i inni niż wszystkie te natarczywe, wymagające tony, których musiał słuchać na co dzień. Miał wrażenie, że ta rozmowa mogłaby trwać dłużej niż tylko kilka minut. Może jednak ten dzień nie miał być aż tak zły.

– Tak, trudno przyzwyczaić się do wszystkich nowych zadań, ale to nie jest nic, czemu nie mógłbym podołać – nie chciał mówić zbyt wiele na swój temat. Szanował własną prywatność i spokój.

Poczuł pierwsze krople deszczu spadające na twarz i gdy zerknął do góry, zauważył, że niebo przybrało barwę granatu. Możliwe nawet, że miała spotkać ich burza. Obrócił się i ruszył w stronę pałacu, zauważył, że jego rozmówca szedł za nim bez słowa. Nie chciał zmoknąć, ten strój i tak nie był zbyt wygodny, a co dopiero, gdy przemoknie. Dostrzegł, jak inni chowają się w pałacu, goście również zostali tam zaproszeni, służba pospiesznie zbierała naczynia i innym wejściem zanosiła je do środka. Nie zdążył przejść połowy odległości dzielącej go od drzwi, a obok pojawił się Matthew niosący parasol, który miał osłonić go od deszczu. Gdy dotarli do drzwi, zatrzymał się na chwilę, wiedząc, że gdy wejdzie do środka, nie będą mieli szansy na kontynuowanie rozmowy.

– Dziękuję za spacer i krótką rozmowę – uśmiechnął się i pozwolił, by sekretarz zaprowadził Andrew do pozostałych kandydatów, czekających na korytarzu.

Zerknął jeszcze raz przez ramię i zamarł na widok jaki zastał. Harry Styles szedł powoli, wracając ze swojego samotnego spaceru, na który się wybrał, rezygnując z jego towarzystwa. Zacisnął szczękę, obserwując, jak chłopak uśmiecha się do siebie i wznosi twarz ku niebu z takim rozmarzeniem i radością, jakby wcale teraz nie moknął, a włosy nie przykleiły mu się do twarzy. Nie miał pojęcia, kim był ten człowiek, ale nie zachowywał się normalnie. Widział, jak służba czeka tylko na niego, by zamknąć drzwi, ale on najwyraźniej się nie spieszył. Obserwował go z rosnącą złością i dziwnym uczuciem, że gdzieś już widział tego chłopaka, że skądś zna jego twarz, ale to było przecież niemożliwe, nie mogli spotkać się wcześniej.

Odszedł od okna i wyminął matkę. Poszedł w stronę Matthew, który patrzył na niego ostrożnie, czekając na to, co powie. Zatrzymał się obok mężczyzny, chcąc powiedzieć kilka słów przyciszonym tonem.

– Przeproś gości i powiedz, że musiałem iść zająć się pilnymi sprawami, a jeśli moja matka powie cokolwiek, przypomnij jej, że to ja jestem królem i czas, gdy miała coś do powiedzenia, skończył się z dniem śmierci mojego ojca.

Wszedł do pokoju, z którego dobiegało radosne ujadanie. Uśmiechnął się, ukucnął, czekając, aż psy zauważą jego obecność. Nie musiał długo czekać, gdy Luna, Moon, Solei i Sol dopadły do niego, przewracając go na miękki dywan. Śmiał się głośno, pozwalając, by Luna lizała go po twarzy i brudziła jego idealny garnitur, w którym wyglądał jak książę z bajki.

– Książę z bajki – prychnął, przewracając oczami. – Też mi coś.   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top