Rozdział Dwudziesty Siódmy

Naprawdę zbliżamy się do końca, to nie są żarty :) Myślę, że zostało nam jeszcze siedem rozdziałów. Życzę wam miłego czytania i przy okazji jeśli ktoś wybiera się na koncert Nialla - udanego koncertu, bawcie się dobrze :)

Rozdział dwudziesty siódmy

Czasami, na pojedyncze, bardzo krótkie momenty Louis zapominał, że poza skomplikowanym życiem prywatnym, musi również radzić sobie z opinią publiczną, polityką i urzędnikami pracującymi dla Królestwa. Od kilku dni zastanawiał się, co powiedzieć Harry'emu, jak przeprowadzić rozmowę z po tym, co się stało, ale jak na złość nie potrafił znaleźć żadnych odpowiednich słów, które mogłyby wyjaśnić tą pogmatwaną i skomplikowaną sytuację. Głowa bolała go również w nocy i obiecał sobie, że jutro odwiedzi królewskiego lekarza, ponieważ nie był w stanie funkcjonować w ten sposób ani chwili dłużej. Przyglądał się członkom rady królewskiej i jednym uchem słuchał tego, co mieli do powiedzenia. Spotkanie trwało od trzech godzin i atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Żałował, że musi podejmować decyzję, wolałby cofnąć się w czasie do lat, kiedy król nie rządził, a tylko panował. To musiało być dużo łatwiejsze, nie chciał czuć tej presji i ciężaru decyzji na swoich ramionach. Wolałby tylko uśmiechać się i przytakiwać, a to, co najgorsze zostawić komuś innemu, ale niestety nie mógł zrezygnować, nie mógł uciec.

- Panie, sytuacja jest napięta, trzeba coś zrobić. Zespół doradza, by wyjść do ludzi, odbyć kilka spotkań może z młodzieżą i dziećmi, pokazać ludzką stronę monarchii - powiedziała Amelia, szefowa zespołu PR. Nie miał z nią kontaktu, współpracowała z Matthew, a on przekazywał mu najważniejsze informacje. Wolał ten sposób kontaktu.

- A monarchia ma taką stronę? - zapytał z żartobliwą nutą w głosie.

- Panie, wybacz, ale to nie pora na żarty - kobieta najwyraźniej nie miała za grosz poczucia humoru. - W tym tygodniu ma się odbyć wielki protest przeciwko rodzinie królewskiej, media przewidują, że zbierze się ogromny tłum. Poza tym, że ludzie sprzeciwiają się monarchii, nie podoba im się obecna polityk królestwa.

- Czego ode mnie oczekujecie? - warknął z rosnącą irytacją. - Polityka nie zmieniła się od lat, nie wprowadziłem niczego nowego, co mogłoby nie spodobać się poddanym.

- Tu nie chodzi o to, ludzie chcą zmian, tego oczekują od młodego króla, a jeśli tego nie dostaną będą żądać zmiany władzy - głos kobiety był poważny, nie żartowała, mówiła śmiertelnie poważnie i to go zaniepokoiło.

- Co im się tak nie podoba? Przecież wszystkim teraz żyje się lepiej - wiedział, że nie zna swoich poddanych, nie żył tak jak oni, był uprzywilejowany, ale przecież nie trzeba było być przeciętnym mieszkańcem królestwa, by wiedzieć, że teraz poziom życia był dużo wyższy.

- Panie, ludzie wiedzą jak było dawniej, czytają książki, oglądają filmy, są świadomi nałożonych ograniczeń. Chcą podróżować, bawić się, mieć zwierzęta, nie martwić się o oszczędzanie wody i prądu.

- Uważacie, że powinniśmy zmienić prawo? - popatrzył na resztę zgromadzonych osób. Zauważył, jak jeden po drugim opuszczali wzrok, unikając odpowiedzi na zadane pytanie. Miał ich wszystkich dość, zaczynał sądzić, że są bandą kretynów, którzy nie potrafią mu kompetentnie doradzać.

- Panie, myślę, że powinniśmy poważnie zastanowić się nad prawem i poprawkami, które można wprowadzić. Wszystko dla dobra panowania waszej wysokości - powiedział minister obrony, który do tej pory milczał jak zaklęty.

- Dobrze, spotkajmy się za tydzień, proszę żeby każdy przedstawił mi wtedy pomysły na reformy, które możemy wprowadzić, a teraz koniec spotkania - wstał i oczywiście wszyscy poderwali się ze swoich miejsc. Nie musiał przebywać z nimi dłużej niż to konieczne. Wypracowanie nowych rozwiązań to było ich zadanie, on musiał zająć się innymi sprawami. Musiał porozmawiać z Harrym, unikać Andrew i starać się nie dopuścić do katastrofy.

***

Nie wiedział, o czym myśleć w pierwszej kolejności. Cały czas starał się dostać do tajemniczego, ukrytego pokoju, ale jak na złość ten tydzień był wypełniony obowiązkami, a kolejny nie zapowiadał się lepiej. Dodatkowo nie mógł wyrzucić z głowy pocałunku z Louisem. To było szalone i miał wrażenie, że tego dnia stracił cały swój zdrowy rozsądek. Nie wiedział, dlaczego pocałował mężczyznę, nie potrafił tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób. Nadal darzyli się czystą nienawiścią z głębi serca, więc ten pocałunek niczego nie zmienił w ich relacji, tak przynajmniej sądził, ponieważ nie rozmawiali od tamtego dnia. To była pomyłka, miał zły dzień, Louis pewnie też miał już serdecznie dość gości, którzy chodzili po ogrodzie i po prostu stało się. Nie było potrzeby wracać do tego i wyjaśniać sobie, dlaczego to zrobili.

- Po co w ogóle o tym myślę, to bez sensu - mruknął, schodząc po schodach.

Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza zanim będzie zmuszony usiąść za biurkiem i zapoznać się z obowiązkami na kolejne dni. Henry wspominał coś o wspólnych wyjściach z Louisem, więc pewnie miał niedługo spotkać się z mężem. Oby tyko nie było między nimi bardziej niezręcznie niż zazwyczaj. Nie miał w zwyczaju rzucania się na obcych mężczyzn i całowania ich z zaskoczenia, chociaż ostatecznie Louis nie był obcy. Myślał o tym za dużo, naprawdę o w niczym mu nie pomagało. Ten pocałunek nic nie znaczył, nawet nie był ich pierwszym, więc to nic wielkiego. Wyszedł prosto do ogrodu i zatrzymał się na ostatnim schodku, gdy przed sobą dostrzegł Louisa. Szatyn był ubrany dość swobodnie, w ciemnych spodniach, lekkiej kurtce, która z pewnością miała osłaniać go od potencjalnego deszczu i czarnych, sznurowanych butach za kostkę. Harry w swojej zielonej bluzie, sportowych spodniach i trampkach wyglądał dużo gorzej, jak zwykle zresztą. Nie wiedział czy kontynuować swój spacer i po prostu minąć Louisa bez słowa, czy podejść i zachować się w cywilizowany sposób. Najchętniej obróciłby się na pięcie i schował w pałacu. Nie miał ochoty na konfrontację, a był przekonany, że szatyn miał zamiar skomentować ten pocałunek w jakiś protekcjonalny i okrutny sposób.

Najwidoczniej jego obecność została zauważona przez Sebastiana, który oczywiście towarzyszył królowi. Czasami zastanawiał się, czy powinien obawiać się tylko Andrew czy może każdy potencjalny towarzysz Louisa jest w nim zakochany. Później odrzucał te myśli i tłumaczył sobie, że nie obchodzi go, co i z kim robi jego mąż. Przez większą część czasu udawało mu się przekonać samego siebie, że naprawdę Tomlinson w ogóle go nie obchodził. Louis obrócił się w jego stronę i pomachał do niego z małym uśmiechem na twarzy. Musiał udawać w obecności przyjaciela, stąd ta ciepłe reakcja. Harry westchnął ciężko zanim odmachał i ruszył powoli w ich stronę. Tylko zachowuj się naturalnie, nic się między wami nie wydarzyło. Przekonywał się w myślach, wciskając dłonie do kieszeni bluzy, chcąc ukryć ich drżenie.

- Wasza Wysokość - Bastian ukłonił się, gdy stanął obok nich.

- Cześć - to był przyjaciel Louisa, uważał, że naprawdę nie musi zachowywać się tak formalnie. - Jak mija wam dzień?

- Wszystko dobrze, Jego Wysokość wybierał się na konną przejażdżkę, a ja miałem mu towarzyszyć - Bastian wyjaśnił uprzejmym głosem i Harry zaczął się zastanawiać, dlaczego nie mógł spotkać na swojej drodze kogoś takiego jak on, miłego, dżentelmena bez problemów z zaufaniem i wyrażaniem emocji. Zerknął na Louisa, który przyglądał mu się z czymś nieodgadnionym na twarzy.

- Macie konie? - zapytał, gdy dotarło do niego co powiedział królewski koniuszy.

- Jego Wysokość uwielbia konie. Nie pokazałeś jeszcze mężowi stadniny? - Bastian zgubił gdzieś tytuł, gdy zwracał się króla. W końcu byli przyjaciółmi i pewnie nigdy nie mówili do siebie w ten sposób, starali się trzymać dystans, gdy Harry był obok.

- Nie było okazji, ale mam nadzieję, że Harry będzie mi dziś towarzyszył. Wybacz Bastian, ale wolę towarzystwo mojego męża niż twoje - Louis zażartował, wyciągając dłoń w stronę Harry'ego, który skrzywił się nieznacznie, ale ujął ją bez zawahania.

- W takim razie mogę się oddalić. Jeżeli będę potrzebny daj znać - Bastian ukłonił się i ruszył w stronę wejścia na taras. Skupiał się na jego dziarskim kroku tak długo, jak tylko mógł, ignorując obecność Louisa i jego ciepłą dłoń.

- Idziemy? - Louis pociągnął go za rękę i ruszył przed siebie.

- Mówiłeś poważnie? Masz konia? - zapytał, starając się nie myśleć o tym, że nadal trzymają się za dłonie. I to nie przeszkadza mu tak bardzo, jak powinno.

- Mam konie i tak, mówiłem poważnie. Dlaczego jesteś taki zaskoczony?

- Cóż nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale żyjemy w świecie, w którym większość osób nie może mieć nawet jednego zwierzątka. Zawsze chciałem mieć psa, ale prawo na to nie pozwalało, wiesz trzeba było wypełniać dużo wniosków, a i tak pewnie zostałbym odrzucony.

- Przykro mi, nie pomyślałem o tym, ale twoi rodzice mogliby spróbować zdobyć dla ciebie psa. Byli wystarczająco wpływowi, nikt nie zabroniłby im czegoś takiego.

- Moim rodzicom nigdy nie zależało na zwierzętach, więc nie próbowali niczego ogarnąć, może gdyby Gemma chciała jakiegoś to spróbowaliby coś załatwić, ale mnie niespecjalnie ktoś pytał o zdanie - powiedział zgodnie z prawdą. Od zawsze czuł, że w domu jest tym drugim dzieckiem, nie tylko, dlatego że urodził się jako drugi, ale po prostu był mniej istotnym elementem układanki. Może to właśnie dlatego akt urodzenia Gemmy znajduje się w tajemniczym pokoju.

- Twoja siostra była lepiej traktowana?

- Nie chcę o tym rozmawiać - nie czuł się komfortowo odsłaniając się przed Louisem, który nagle zainteresował się jego życiem. To było podejrzane, a on był nieufny.

- Jasne, rozumiem.

- Myślę, że nie, ale nie będziemy o tym rozmawiać - może powinien być milszy. Wymagał czegoś od Louisa, ale sam nawet nie próbował zachowywać się właściwie.

- Wydaje ci się, że każde dziecko w rodzinie królewskiej jest urodzonym szczęściarzem prawda? Cóż zaskoczę cię, niespecjalnie. I wiem, o czym mówisz, kiedy wspominasz, że twoi rodzice zwracali uwagę tylko na Gemmę. Bycie środkowym dzieckiem też nie jest spełnieniem marzeń, szczególnie w takiej rodzinie. Alice zawsze mogła robić wszystko, na co miała ochotę, nikt jej nie kontrolował, bo była najmłodszym królewskim dzieckiem. Arthur był idealny następcą, zawsze zazdrościłem mu tego, z jaką łatwością przychodziły mu kontakty z ludźmi. Wszyscy go uwielbiali, nasza rodzina, pracownicy, poddani. Nie było osoby. z którą nie umiałby się porozumieć. I byłem ja, ten środkowy, który wolał spędzać czas ze zwierzętami niż z ludźmi, nie przepadał za występami publicznymi i nie do końca radził sobie z wszystkim obowiązkami, więc kiedy mówisz, że nie rozumiem, jesteś w błędzie, ponieważ doskonale rozumiem.

- Ja... - urwał nie wiedząc, co powiedzieć. Pierwszy raz Louis otworzył się przed nim i powiedział coś, co było szczere i prawdziwe. Obnażył się ze swoimi uczuciami, swoją przeszłością. Gdyby to był ktoś inny, Harry już prowadziłby rozmowę, byłby wspierający, zadawałby pytania, ale w tej sytuacji nie wiedział, co mógłby powiedzieć, by Louis nie uznał tego za drwinę czy atak. Wiedział, że życie w takiej rodzinie nie mogło być tak cudowne jak często im przedstawiano. Sam urodził się w rodzinie z wysokimi koneksjami i żałował tego każdego dnia. - Przepraszam, że powiedziałem, że nie rozumiesz i nie chciałem opowiedzieć o moim dzieciństwie i Gemmie. Nie jestem przyzwyczajony do tego, że rozmawiamy ze sobą normalnie.

- Wiem, ponieważ nigdy nie rozmawialiśmy. Od samego początku tylko się kłócimy i atakujemy.

- Dlaczego teraz próbujesz być miły? Wiesz, że to podejrzane? - zażartował, wymachując ich złączonymi dłońmi w ten zabawny, dziecinny sposób. - Dlaczego trzymamy się za dłonie?

- Nie do końca wiem, co miałbym ci odpowiedzieć. To wszystko jest trochę skomplikowane, chyba jestem zmęczony naszymi kłótniami i chciałbym żebyśmy mogli spędzić chociaż chwilę rozmawiając ze sobą jak cywilizowani ludzie. Męczy mnie też udawanie przed Bastianem i wszystkimi pracownikami. Wolałbym żebyśmy chociaż tolerowali się, wiem, że nie polubimy się od razu, ale może moglibyśmy zawiązać nić porozumienia. Czy mógłbyś spróbować czy jednak nie ma na to szans?

- Wybacz, ale nie wierzę, że nagle zaczniesz być w stosunku do mnie miły i przestaniesz zachowywać się w ten pretensjonalny sposób. Też chciałbym spędzać z tobą czas w przyjemniejszy sposób, bez ciągłego atakowania się, ale obawiam się, że to może być trudne - zauważył, że Louis zatrzymał się przed jakimś dużym budynkiem. To musiała być stajnia.

- Nie oczekuję, że zostaniemy przyjaciółmi, ale czy nie byłoby miło stać po tej samej stronie zamiast ciągle strzelać do siebie i starać się uniknąć kul? - Otworzył ciężkie drewniane drzwi i zapraszającym gestem przepuścił Harry'ego przodem.

- Nie wiem, czy jesteśmy w stanie być po tej samej stronie. Nie wydaje ci się, że dzieli nas wszystko? - wszedł do środka i zamarł, gdy zauważył nie jeden, a wiele konnych boksów, w których znajdowały się konie. Nie tego się spodziewał, gdy usłyszał, że Louis ma konie.

- Myślę, że jesteśmy małżeństwem, które publicznie musi odgrywać pewne role i że byłoby nam łatwiej gdybyśmy mogli spędzić ze sobą chociaż godzinę bez słownych utarczek. Wiem, że nienawidzisz monarchii, widziałem wystarczającą liczbę nagrań i zdjęć z protestów, w których uczestniczyłeś, ale teraz jesteś jej częścią czy ci się to podoba czy nie, więc pomyśl o tym dobrze? - Louis wyminął go i ruszył w stronę jednego z boksów. - A teraz zanim pokłócimy się po raz kolejny, poznaj jednych z najmilszych członków tej rodziny.

- Konie są członkami tej rodziny? - popatrzył na króla, który głaskał śnieżnobiałego konia delikatnym, kojącym ruchem dłoni. Nie sądził, że zobaczy mężczyznę w takim wydaniu z małym uśmiechem na ustach, ciepłym głosem i aurą spokoju, które od niego emanowała. Podszedł do Louisa, który nie odrywał wzroku od zwierzęcia.

- Oczywiście, że tak. W dodatku tymi najlepszymi i jedynymi, którym można ufać - szatyn zaśmiał się po chwili, tak jakby opowiedział jakiś zabawny żart, ale Harry'emu wydawało się, że tym razem mówił naprawdę szczerze. - To jest Gaia. Moja klacz.

- Nie wszystkie należą do ciebie? - zapytał, podchodząc bliżej. Zamiast wpatrywać się w te majestatyczne zwierzęta, cały czas przyglądał się mężowi, który wydawał się zafascynowany klaczą, którą cały czas głaskał.

- To prawda, wszystkie należą do mnie, ale Gaia jest ze mną od dawna i to z nią spędzam najwięcej czasu.

- Jest ładna - nie do końca wiedział, co powiedzieć. Lubił zwierzęta, ale zachowanie Louisa było zaskakujące i trudne do rozszyfrowania. Mężczyzna, który ignorował go od miesięcy teraz próbował nawiązać jakąś więź.

- Prawdziwa z niej piękność - przesunął dłonią po końskim grzbiecie, po czym oderwał swój wzrok od klaczy i skupił się na Harrym, który nadal trzymał się blisko, ale na uboczu. - Jeździłeś kiedyś konno?

- Nie, to drugi raz, kiedy widzę żywego konia - przyznał szczerze. Jego rodzina może i była bogatsza i ważniejsza niż inne przeciętne rodziny zamieszkujące Królestwo, ale nie byli aż tak uprzywilejowani. Posiadali rozległe tereny, ale konie to było już zbyt wiele nawet dla nich.

- Zawsze musi być ten pierwszy raz - Louis odparł dziarsko i przycisnął jakiś przycisk po prawej stronie boksu. - Myślę, że polubiłbyś spędzanie czasu w stajni, to naprawdę relaksujące.

Drzwi otworzyły się i z pomieszczenia obok wyszedł starszy mężczyzna, niosąc w dłoniach coś, co musiało być siodłem. Harry nie znał się na tym, ale chciałby wiedzieć, co Louis miał na myśli mówiąc, że zawsze musi być ten pierwszy raz. Miał nadzieję, że teraz, kiedy król miał towarzystwo, on będzie mógł wymknąć się niezauważenie.

- Harry, poznaj Edwarda, pracuje z królewskimi końmi od lat, zna mnie odkąd się urodziłem. prawda? - Louis albo grał albo naprawdę tak zachowywał się w rzeczywistości, gdy zdejmował maskę obojętności i chłodu.

- To prawda Wasza Królewska Mość - mężczyzna skłonił się przed Louisem, po czym przeniósł swoje spojrzenie na Harry'ego. - To zaszczy gościć Waszą Wysokość w królewskiej stajni.

- Miło pana poznać - wyciągnął dłoń, którą zaskoczony Edward uścisnął krótko. - Zostawię was w takim razie samych.

- Harry wybierzemy się na przejażdżkę, Edwardzie proszę osiodłaj dla nas Gaię i Rose - na prośbę Louisa mężczyzna bez słowa wycofał się i zaczął przygotowywać śnieżnobiałą klacz.

- Chyba nie zrozumiałeś - zbliżył się do szatyna i powiedział tak cicho jak tylko potrafił - nie potrafię jeździć konno. Nigdzie z tobą nie pojadę.

- Nie ma potrzeby się tak unosić. Musisz wiedzieć, że jestem doskonałym nauczycielem i jeżdżę odkąd kończyłem siedem lat - powróciła ta pyszałkowata, pewna siebie strona Louisa, której Harry tak nie znosił

- To świetnie, jeśli jesteś taki zdolny, czy nie powinieneś samodzielnie osiodłać swojej cudownej klaczy? - wiedział, że właśnie zaczyna się to, czego mieli unikać. Będą sobie dogryzać aż rozpęta się prawdziwa kłótnia, po której nie będą ze sobą rozmawiać przez dobry tydzień.

- Oczywiście mógłbym, ale wtedy musiałbym zwolnić Edwarda, który pracuje tutaj od ponad czterdziestu lat. Czy chciałbyś żebym zwolnił Edwarda? - gawędziarki ton powrócił, ale na próżno można było szukać w nim zaproszenia do dyskusji. Louis nie czekał na odpowiedź, nie potrzebował jej.

- Oczywiście, rozumiem - mruknął i przybrał na twarz uśmiech, gdy wspomniany wcześniej mężczyzna oznajmił, że konie są gotowe do przejażdżki. - To naprawdę zły pomysł - dodał, gdy Louis chwycił wodze i wyprowadził Gaię na zewnątrz. Edward prowadził drugą klacz, zapewne Rose, a Harry zamykał ten przedziwny pochód, drepcząc za nimi z pochmurną miną.

-Świetnie, dziękujemy Edwardzie, poradzimy sobie dalej - szatyn przejął drugą klacz i przywiązał wodze Gaii, skupiając się teraz na Rose. - Dobrze, a teraz krótka lekcja dla początkujących. To jest Rose, stara, spokojna klacz, jestem przekonany, że cię polubi i będzie dobrą towarzyszką. Będę cały czas obok, pojedziemy naprawdę wolno, jeżeli coś się wydarzy przejmę wodzę. Jakieś pytania?

- Czy chcesz się mnie pozbyć? Myślę, że mogę tu dziś stracić życie - powiedział całkiem poważnie. To mógł być doskonały plan Louisa na zbrodnię w białych rękawiczkach.

- Nie bądź niedorzeczny. To mój ulubiony sposób spędzania czasu, pomyślałem, że chciałbyś mi towarzyszyć. A teraz stoisz po lewej stronie - szatyn pociągnął go za dłoń i ustawił w odpowiednim miejscu. - To dawny zwyczaj, wiesz? Jeszcze z czasów, kiedy noszono szable lub inny rodzaj broni przy lewym boku. Lewą ręką - chwycił dłoń Harry'ego i położył ją na wodzy. - Przytrzymujesz wodzę tuż przy szyi Rose. Lewą stopę - Harry zamarł, gdy poczuł, jak król pochyla się i chwyta go za nogę. - Wkładamy w strzemię, o właśnie tak.

- Louis, to zły pomysł, ja nie chcę tego robić. Jedź sam, a ja wrócę do swojego pokoju - zaprotestował, gdy uświadomił sobie, że widział na filmach, co wydarzy się za kilka sekund.

- Wydawało mi się, że jesteś odważny, a teraz tchórzysz? Rose cię nie skrzywdzi, obiecuję - zapewnił szatyn, klepiąc go po dłoni, którą mocno ściskał wodzę. - A teraz najważniejsze, prawą dłonią chwytasz siodło, odbijasz się nogą od ziemi i podciągasz w górę.

- Oszalałeś? - warknął, patrząc na niego z przerażeniem. - Nie dam rady tego zrobić. Nie potrafię. Chcesz mnie zabić?! - pisnął, gdy zobaczył, jak Louis kuca.

- Gdzieżbym chciał? Jak mógłbym chcieć zabić mojego męża? - zażartował, śmiejąc się cicho z wyrazu twarzy Harry'ego. - Pomogę ci się odbić, raz, dwa iiii hop.

Harry nie wiedział, co się dzieje, dopóki nagle nie znalazł się w górze leżąc na końskim siodle. Nie miał pojęcia, co teraz zrobić. Może nie wiedział zbyt wiele, ale z pewnością nie powinien leżeć w ten sposób i wystawiać się na pośmiewisko. Słyszał za sobą głośny śmiech Louisa, był przekonany, że wyglądał teraz upokarzająco i komicznie.

- Czy mógłbyś mi pomóc zamiast śmiać się ze mnie? - warknął, kryjąc twarz z zażenowania. Nie wiedział, po co w ogóle wyszedł na spacer do ogrodu. Mógł odpocząć w swoim pokoju i nic z tego, by się nie wydarzyło.

- Przepraszam - cichy chichot rozległ się bliżej, więc Louis musiał się zbliżyć. - To... - poklepał go po pośladku. - Musi znaleźć się tu - położył dłoń na siodle, a Harry sapnął na ten niespodziewany dotyk. - Musisz przełożyć prawą nogę nad zadem i będziesz siedział.

- Naprawdę świetny z ciebie nauczyciel - warknął i z trudem przełożył nogę, chwiejąc się na siodle, modląc się, by nie spaść i nie rozbić sobie czaszki. Cały czas czuł na sobie dotyk dłoni Louisa, nie wiedział, co mu odbiło, że odważył się dotknąć go w ten sposób. To był kolejny dziwny dzień, który razem spędzili. - Czy mogę już zejść? Naprawdę nie czuję się dobrze.

- Jedna przejażdżka i jeżeli tego nie polubisz, obiecuję, że już nigdy nie poproszę cię o coś takiego - król odszedł i jednym zwinnym ruchem wspiął się na siodło. Wyglądał tak jakby urodził się w siodle. - Możesz pogłaskać Rose, prawdziwy z niej pieszczoch - powiedział, po czym wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk i klacz na której siedział Harry ruszyła wolnym krokiem. Wydał z siebie cichy krzyk, nie spodziewając się tego, że koń faktycznie się ruszy. - I trzymaj się mocno.

- Dziękuję za cenną radę - prychnął, ale wzmocnił uścisk na wodzy. - Przysięgam, że już nigdy nie spędzę z tobą nawet minuty. To dosłownie najgorsza chwila w moim życiu - wiedział, że dramatyzuje, ale nie miał zamiaru przestać. Nie prosił się o coś takiego, wprost przeciwnie bardzo głośno się sprzeciwiał.

- Zrelaksuj się, nie ma nic przyjemniejszego niż podziwianie okolicy z wysokości końskiego grzbietu - stwierdził Louis, rozglądając się po okolicy, której Harry zupełnie nie znał. Wiedział, że posiadłość należąca do pałacu jest ogromna, ale myślał, że dotarł już do każdego miejsca podczas swoich pieszych wędrówek.

- Może gdybym nie skupiał się tak bardzo na tym żeby nie spaść, mógłbym rozejrzeć się dookoła - było mu niewygodnie, siedział sztywno, ściskając wodzę w dłoniach, myśląc tylko o tym, by utrzymać się w siodle jak najdłużej.

- Nie spadniesz - zapewnił, gdy zrównali się i jechali obok siebie. - Rada królewska sugeruje spotkanie z dziećmi i młodzieżą. Co o tym myślisz?

- Dlaczego pytasz mnie o zdanie? Czy to nie tak, że o wszystkim decydujesz zupełnie sam? Jesteś królem, ty podejmujesz decyzje - odważył się zerknąć na Louisa, ale natychmiast ponownie skupił się no Rose, która chyba czuła się bardzo swobodnie idąc wolnym krokiem obok Gaii.

- Rada uważa, że masz dobry kontakt z młodymi osobami i że dobrze sprawdziłbyś się podczas takiego spotkania - szatyn wytłumaczył oschle nagle przypominając Harry'emu, dlaczego tak bardzo go nie lubił. - A ja, ja nie bardzo radzę sobie z dziećmi, więc twoja pomoc będzie mile widziana.

- Mogłeś powiedzieć tak od razu - naprawdę nie rozumiał, dlaczego ten mężczyzna nie mógł zachowywać się sympatycznie przez cały czas. Harry mógłby go wtedy polubić i byłoby im dużo łatwiej. - Myślę, że takie spotkanie byłoby całkiem miłe, z chęcią porozmawiam z twoimi młodymi poddanymi.

- Naszymi poddanymi - poprawił go Louis, ale nie miał tej przemądrzałej, pewnej siebie miny, wiec tym razem Harry nie miał zamiaru wszczynać kłótni. - Chyba zbliża się burza - zauważył, wpatrując się w niebo, które faktycznie zasnuło się ciemnymi, kłębiącymi się chmurami.

- Może to tylko deszcz - nie odważył się patrzeć zbyt długo w górę, szczególnie, gdy Rose zaczęła zachowywać się nerwowo.

- Nie, Rose nie lubi burzy, na pewno już poczułeś, że jest zaniepokojona. Powinniśmy wracać - Louis chwycił wodzę i skierował swoją klacz w stronę, z której przyjechali.

Rose posłusznie poszła za nim, ale Harry czuł podenerwowanie. Faktycznie w pewnym momencie stres go opuścił i pozwolił sobie na podziwianie widoków. Teraz jednak wolał być już w bezpiecznym miejscu szczególnie, kiedy czuł pod palcami nerwowe rżenie Rose. Nagle zrobiło się naprawdę ciemno i teraz był już pewny, że Louis się nie mylił i nadchodziła burza. Konie przyspieszyły i z trudem udawało mu się utrzymać w siodle. Modlił się do wszystkich bogów, by nie spaść i nie skręcić sobie karku. Gdy krople deszczu zaczęły uderzać w ich twarze, wiedział, że najwidoczniej ich wspólne wyjścia zawsze były skazane na deszczową pogodę.

To, co wydarzyło się później działo się tak szybko, że nie zdążył nawet zarejestrować, kiedy znalazł się na mokrej trawie. Nagły błysk rozświetlił niebo, a po nim nastąpił głośny grzmot, tak jakby armata wystrzeliła tuż obok nich. Rose przestraszona stanęła dęba, a on nawet trzymając się bardzo mocno nie zdołał utrzymać się w siodle i spadł z głuchym uderzeniem prosto na ziemię. Poczuł, jak uderzenie odebrało mu dech w piersi. Czaszka pulsowała mu z bólu i przez chwilę nie wiedział, co dzieje się dookoła niego. Nie był w stanie otworzyć oczu, a dookoła panowała martwa cisza i wszechogarniająca ciemność.

- Harry, Harry - Louis podbiegł do niego szybko, nie oglądając się na pędzącą Rose. Wiedział, że bez problemu dotrze do stajni i ktoś się nią zaopiekuje. Gaja stała posłusznie obok, zbyt dobrze zaznajomiona z dźwiękiem burzy po wielu eskapadach z Louisem. Byli już prawie na miejscu, a musiało zdarzyć się coś takiego. - Boże, Boże - szeptał spanikowany. Może nie darzyli się ciepłymi uczuciami, ale za nic w świecie nie życzyłby mu śmierci. - Żyj, nie możesz umrzeć, żyj - potrząsnął nim lekko i westchnął z ulgą, gdy usłyszał cichy jęk chłopaka. - Dzięki Bogu - nieświadomie pogłaskał go po policzku, chcąc by ten jak najszybciej otworzył oczy. Miał nadzieję, że wszystko z nim w porządku. Niebo nad nimi po raz kolejny rozświetliła błyskawica, a drobny deszczyk przybrał postać ulewy. Czuł jak woda spływa mu po twarzy, ale to nie mogło obchodzić go mniej. Jak zamrożony wpatrywał się w nieprzytomną postać Harry'ego, chcąc dostrzec chociaż jakiś najmniejszy ruch świadczący o tym, że wszystko z nim dobrze. - Obudź się błagam - zauważył, jak rzęsy bruneta zatrzepotały, a kolejny głośny jęk wydostał się z jego rozchylonych ust.

- Przysięgam, że jak tylko wstanę to cię zabiję - wydusił z trudem oddychając. - Wiedziałem, że to źle się skończy.

- Nic ci nie jest? - cały czas trzymał twarz Harry'ego w swoich chłodnych dłoniach. Może powinien się odsunąć, ale nie mógł się oderwać, bał się, że coś poważnego naprawdę mogło mu się stać.

- Głowa mi pęka, mój kręgosłup trzeszczy, a tyłek został bardzo obity, ale chyba mogę spróbować się podnieść - oczy chłopaka w końcu otworzyły się i popatrzył na Louisa, który wyglądał na bardzo zmartwionego. - Jesteśmy przemoczeni.

- To nieistotne - wyszeptał Louis i pozwolił chłopakowi podnieść się do pozycji siedzącej i skrzywił się słysząc jak stęknął z bólu. - Wszystko dobrze? - poprawił ciemne loki opadające na czoło Harry'ego, czuł się jak wariat nie mogąc wypuścić go rąk.

- Następnym razem będziemy jechali razem - wydukał, uśmiechając się w stronę szatyna, który chyba nie do końca wierzył w to, co słyszał.

- Będzie następny raz?

- Widoki były całkiem zadowalające - mruknął, wzruszając lekko ramionami, ale pożałował tego po chwili, gdy poczuł przeszywający ból.

- Nie mogę się nie zgodzić - Louis pochylił się i robiąc coś naprawdę głupiego pocałował go krótko w usta. To nie był taki pocałunek jak dzielili ostatnio, ale nie mógł się powstrzymać, musiał to zrobić. Oderwał się szybko, nie pozwalając Harry'emu na chociażby najmniejszy ruch. - A teraz spróbujmy cię podnieść i wróćmy do pałacu. Musisz spotkać się z lekarzem.

- Nic mi nie jest - stwierdził cicho brunet, ale gdy tylko chciał się podnieść, świat zawirował mu przed oczami, a jedzenie podeszło do gardła. Cała zawartość żołądka została opróżniona tuż obok kolan nadal klęczącego Louisa. - Ugh - jęknął zawstydzony, czując gorąco na policzkach mimo panującego na zewnątrz chłodu. - Przepraszam, obiecuję, że pocałunek nie był aż tak zły.

- Co ty - Louis popatrzył na niego pytająco i gdy sens wypowiedzianych słów dotarł do niego po czasie, opadł pośladkami prosto na mokrą trawę i roześmiał się głośno. - Jesteś taki dziwny - powiedział, nadal zanosząc się śmiechem.

- Cieszę się, że nadal potrafię cię rozbawić, ale teraz czy mógłbyś pomóc mi wstać? Siedzenie obok własnych wymiocin, nie jest najbardziej komfortową rzeczą pod słońcem - Harry wyciągnął dłoń w stronę Louisa, który podniósł się sprawnie i podciągnął mężczyznę ku górze. - Obawiam się, że mogę zwymiotować po raz kolejny - ostrzegł słabym głosem, pozwalając objąć się w pasie i poprowadzić wolnym krokiem w stronę pałacu.

- Zrób to teraz albo wytrzymaj do momentu, gdy nie znajdziemy się w pokoju. Nie chciałbym żeby służba plotkowało o twoim stanie zdrowia - powiedział zbyt poważnie, by Harry mógł to uznać za żart. Po mężczyźnie zanoszącym się szczerym śmiechem nie było już śladu. Gaia dotarła już do stajni, a w ich stronę biegł zaniepokojony Edward.

- Panie, co się stało? - mężczyzna oddychał z trudem, przyglądając się im nerwowo.

- Mieliśmy mały wypadek, ale wszyscy są cali. Czy Rose dotarła bezpiecznie?

- Tak, już się ją zajęliśmy, Gaia również jest już w środku. Co z Jego Wysokością? Czy mogę jakoś pomóc?

- Wszystko jest w porządku, ale pogoda nie sprzyja już spacerowaniu, więc proszę o podwiezienie nas do pałacu.

Harry przysłuchiwał się temu, co mówił Louis, nie rozpoznając już tego głosu, który wcześniej był znajomo ciepły i bliski, a nagle stał się obcy i tak odległy jak te martwe niebo, które rozciągało się nad ich głowami drwiąc sobie z nich z każdym kolejnym błyskiem i grzmotem. Czuł jak świat wiruje i gdyby nie mocny uścisk Louisa z pewnością upadłby na trawę i narobił sobie wstydu przed pracownikami. Nie wiedział czy ta oszczędność w słowach, którą teraz prezentował Louis wynikała z tego, że wstydził się Harry'ego czy może chciał ochronić go przed zawstydzeniem się przed obcymi ludźmi. Wolałby wiedzieć, która wersja jest prawdziwa. Był jak szmaciana lalka w dłoniach Louisa, który posadził go w samochodzie i usiadł obok niego w milczeniu. Był zamroczony, najwidoczniej upadek był naprawdę dotkliwy, ponieważ nie zorientował się, kiedy dotarli do pałacu i znaleźli się w ich pokojach. Nie wiedział nawet, kiedy królewski lekarz, który najwidoczniej mieszkał w pałacu, pojawił się i go zbadał. To wszystko działo się jakoś obok niego, chociaż był w pełni przytomny i słyszał przytłumione rozmowy, które toczyły się blisko. Znalazł w sobie siły, by otworzyć oczy dopiero, gdy materac ugiął się i Louis położył się obok niego.

- Gdzie ja jestem? - wymruczał zmęczonym głosem. Nie mogło być aż tak późno, by czuł wyczerpanie, ale z trudem trzymał otwarte oczy.

- W mojej sypialni, lekarz powiedział, że możesz mieć wstrząs mózgu i ktoś powinien cię pilnować przez całą noc - Louis obrócił się na lewy bok, układając się plecami do Harry'ego. - Śpij, sen dobrze ci zrobi, miałeś dzień pełen wrażeń.

- I czyja to wina - prychnął, przymykając zmęczone powieki. Może sen faktycznie był najlepszym pomysłem w tej sytuacji. Nie miał nawet siły protestować i narzekać, że leży z Louisem w jednym łóżku. Z drugiej strony musiał w końcu doprowadzić do ich wspólnej nocy, pamiętał, co powiedział mu Henry.

- Pokłócimy się o to jutro, teraz śpij - Louis powiedział to głosem nieznoszącym sprzeciwu, więc pozostało mu tylko mruknąć w zgodzie i z jękiem bólu przewrócić się na prawy bok. Lekarz musiał podać mu jakieś mocne leki, ponieważ nie minęła nawet chwila, a zapadł w mocny sen, w którym chociaż nie czuł bólu.

***

Obudził go krzyk, a może lepiej powinien powiedzieć wrzask. Otworzył oczy i starał się zorientować gdzie się w ogóle znajduje. Mrugał mocno i czekał aż jego wzrok się wyostrzy. Przestrzeń dookoła nie była znajoma, ale obrócił się szybko i zobaczył Louisa szamoczącego się i rzucającego na łóżku. Dotarło do niego gdzie się znajduje, spadł z konia, była burza, spał w sypialni Louisa. Przyglądał się przez chwilę temu, co działo się tuż obok niego. Louis cały czas coś krzyczał, był spocony i wyglądał na wyczerpanego chociaż spał. Musiał go obudzić, najwidoczniej śnił mu się jakiś koszmar.

- Louis, Louis - mówił coraz głośniej, ale to nie pomagało. Chwycił go za ramię i szarpnął mocno - Louis! - krzyknął i nagle szatyn otworzył oczy i popatrzył na niego zdezorientowanym wzrokiem. - Spokojnie, to tylko ja - powiedział uspokajająco, chociaż wątpił, żeby jego twarz mogła uspokoić Tomlinsona. - Coś złego ci się śniło, krzyczałeś.

Mężczyzna wydawał się bardziej zdezorientowany niż Harry chwilę wcześniej. Mrugał powoli i wpatrywał się w zmartwioną twarz bruneta, który cały czas trzymał swoją dłoń na jego ramieniu. Powoli zdjął swoje palce z ciała męża, odsuwając się na brzeg łóżka. Nie do końca wiedział jak powinien się teraz zachować, wrócić do spania czy wstać i przenieść się do swojego pokoju. Protokół nie był pomocny w tak podstawowych kwestiach, a przecież Lady Mary uważała, że znajdzie tam odpowiedzi na każde nurtujące go pytanie. Sam nie czuł się do końca dobrze, kiedy tabletki przestały działać, ból głowy powrócił, ale teraz bardziej martwił się o Louisa, który cały czas mu się przyglądał.

- Wszystko w porządku? - zapytał, gdy mężczyzna podciągnął się i usiadł, opierając się o stos poduszek. - Trochę mnie przestraszyłeś.

- Nic mi nie jest, to tylko jakiś sen - odparł szybko, teraz unikając spojrzenia w oczy Harry'ego. - Jak twoja głowa?

- To wyglądało na coś więcej niż tylko jakiś sen - wiedział, że nie powinien naciskać, ich porozumienie było kruche i mogło rozpaść się w każdej chwili, ale czuł, że Louis coś ukrywa, a cała jego postawa wręcz krzyczała, że coś jest nie w porządku. Zanim Louis zdążyłby zaprzeczyć i odepchnąć go postanowił powiedzieć coś jeszcze. - Czasami lepiej podzielić się swoimi lękami z kimś, kto jest obok. Tylko w taki sposób można pozbyć się tych potworów ze swojej głowy, a kiedy się je nazwie, wtedy zazwyczaj okazują się dużo mniej przerażające i...

- Albo przeciwnie, okazują się straszniejsze niż wydawały się wcześniej - mężczyzna przerwał mu, ale w jego głosie nie mógł doszukać się żadnej wrogości.

Louis wydawał się przerażająco bezbronny i Harry czuł się nieswojo ze świadomością, że mógłby go teraz naprawdę zranić każdym dobrze wymierzonym słowem. Ku jeszcze większemu zdziwieniu czuł, że nie chce tego robić, tak jakby nagle coś miedzy nimi się zmieniło. Coś mówiło mu, że w Louisa jest już wymierzone wystarczająco dużo kul, by on dokładał jeszcze coś od siebie. Przypomniał sobie coś, co kiedyś po jednej z trudnych rozmów w pracy powiedziała mu Jo, o tym, że osoby najtrudniejsze do kochania są tymi, które potrzebują tego najbardziej. Patrząc teraz na Louisa, który w tym ogromnym królewskim łożu wyglądał na tak małego i kruchego podatnego na zranienia, nie mógł pomyśleć, że może Jo miała racja, a co gorsza czuł, że on mógłby pokochać Louisa gdyby ten tylko mu na to pozwolił.

- Wtedy już zawsze walczą z nim dwie osoby, a nie jedna, a to daje im przewagę - posłał mu ciepły uśmiech, chcąc, by mężczyzna rozchmurzył się chociaż trochę. To musiał być okropny koszmar, taki, który nie opuszcza człowieka nawet wtedy, gdy sen został już przerwany, a promienie słońca wpadały do sypialni zza ciemnych zasłon. - Wiem, że nie chcesz teraz o tym rozmawiać, ale gdybyś kiedyś szukał kogoś, kto będzie walczył razem z tobą, wiesz gdzie mnie szukać.

- Nie odpowiedziałeś, jak twoja głowa - Louis zignorował wszystko, co powiedział, ale jego oddech wrócił do normy i wydawał się spokojniejszy. Chciał odpowiedzieć, gdy drzwi do pokoju otworzyły się nagle i do środka energicznym krokiem wszedł jakiś mężczyzna. Harry pisnął niemęsko i miał ochotę ukryć się pod kołdrą.

- Dzień dobry, Wasza Królewska Mość. Dzień dobry, Wasza Królewska Wysokość - mężczyzna przywitał się uprzejmie i sprawny ruchem rozsunął zasłony wpuszczając do pomieszczenia trochę światła.

- Dzień dobry - Louis zdawał się nie widzieć nic dziwnego w tym, że ktoś zupełnie obcy zastał ich w jednym łóżku.

- Jest ósma rano, za chwilę zostanie przyniesione śniadanie - pokojowy ukłonił się i po chwili już go nie było.

- Zaniemówiłeś - zauważył Louis, śmiejąc się cicho z Harry'ego, który nie wiedział czy uciec zanim nie daj boże Matthew wejdzie do tej sypialni czy zostać i czekać na rozwój sytuacji.

- Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że obcy ludzie widzą mnie w pidżamie, a teraz jeszcze w twoim łóżku - wymamrotał, opierając się o poduszki obok Louisa. Nie było sensu się ukrywać i tak został już tutaj zauważony. - Będą plotkować.

- Pewnie tak, ale dla nas to dobre plotki, potwierdzą to, że się dogadujemy - Louis zasunął się z łóżka i przeciągnął pozwalając, by jego kości wydały ten nieprzyjemny dźwięk, który przyprawiał Harry'ego o dreszcze.

- Dogadujemy się? - Harry powtórzył, gdy drzwi otworzyły się po raz kolejny i dwie osoby wmaszerowały z tacami i jedzeniem. Najwidoczniej plotki roznosiły się naprawdę szybko, ponieważ śniadanie zostało przygotowane dla dwóch osób. Nie zauważył nawet, że Louis zbliżył się do niego i zatrzymał z jednym kolanem opartym o miękki materac.

- Mam nadzieję, że tak - odparł, ale Harry popatrzył na niego nie rozumiejąc, o czym mówi - mam nadzieję, że dogadujemy się - wyjaśnił, śmiejąc się cicho z tego, jak bardzo roztargniony był brunet.

- Och tak, tak to byłoby miłe - odszepnął, nie chcąc, by pracownicy, którzy rozkładali jedzenie, usłyszeli ich rozmowę. Louis zerknął przez ramię i zauważył, że pracująca para powoli kończy, spojrzał na Harry'ego, który ewidentnie potrafił skupić się tylko na obcych osobach w pokoju.

- Dajcie nam chwilę - powiedział i wiedział, że zrozumieją, nie musiał nawet sprawdzać, by wiedzieć, że mężczyzna i kobieta zatrzymali się i odwrócili do nich plecami.

- C-co? - Harry zmarszczył czoło, nie rozumiejąc, co się dzieje, gdy poczuł delikatny dotyk ust na swoich wargach, a po chwili ich usta złączyły się ze sobą mocniej w prawdziwym pocałunku. Nie wiedział, co to znaczy, nie rozumiał, dlaczego Louis po raz kolejny zainicjował cos takiego między nimi, ale nie protestował szczególnie wtedy, gdy dłoń mężczyzny znalazła się na jego twarzy, a chłód bijący od obrączki na palcu Louisa był tak kojący w porównaniu do tego jak rozpalona była teraz cała jego skóra. Złapał drżący oddech, gdy rozdzielili się na moment, ale ich usta nadal ocierały się o siebie z czułością, która była dla nich obca i nieznana. Nie chcąc pozwolić Louisowi odejść, przyciągnął go bliżej, przesuwając palcem wskazującym po jego ostrych kościach policzkowych, wzdłuż linii szyi aż do odsłoniętej klatki piersiowej. Nie chciał wiedzieć jak wygląda, zarumieniony, rozgorączkowany, zawstydzony. Musiał prezentować godny pożałowania widok, ale oczy Louisa wpatrywały się w niego z czymś, co wyglądało jak czułość i ciepło.

- Możecie już wyjść - powiedział, nie odrywając spojrzenia od Harry'ego - chodźmy zjeść śniadanie, czeka nas pracowity dzień.

- Co to było? - wskazał na drzwi, za którymi zniknęła para. Nie był jeszcze w stanie pytać o pocałunek, który dzielili. Musiał chyba porozmawiać z Gemmą, bo tutaj wszystko wymykało się spod kontroli.

- Cóż chciałem cię pocałować, a nie mogłem tego zrobić, kiedy ktoś na nas patrzy, więc poprosiłem żeby się odwrócili - wyjaśnił smarując bułeczkę dżemem, jakby to było coś oczywistego i całkiem normalnego.

- Po ślubie całowaliśmy się publicznie, wszyscy to widzieli. Ten pocałunek jest nawet na kartkach okolicznościowych i kubkach. Wiem, bo Gemma wysłała mi zdjęcia.

- To był nasz jedyny publiczny pocałunek, to weselna tradycja w rodzinie królewskiej, zresztą sam wiesz, zapoznałeś się z protokołem.

Patrzył przez chwilę na Louisa, który nalał sobie herbaty i zabrał się za jedzenie, przeglądając gazety, które również zostały przyniesione. Mężczyzna wyglądał tak jak zawsze, pewny siebie, poważny, świadomy zadań do zrealizowania i obowiązków, które na nim ciążyły. W niczym nie przypominał mężczyzny, który bał się swoich koszmarów, a już na pewno trudno było odnaleźć w nim tego czułego Louisa, który całował go kilku minut temu. Nie wiedział czy to on wariuje czy to Louis był tak trudny do rozszyfrowania.

- Spójrz, jest już artykuł o naszym spotkaniu z młodzieżą - szatyn podał mu gazetę, którą czytał, wskazując na konkretną stronę. - To faktycznie mógł być dobry pomysł - upił ostatni łyk herbaty i podniósł się z miejsca. - Muszę się przebrać i iść i tak jestem spóźniony, ale dokończ spokojnie śniadanie i może moglibyśmy spotkać się o piątej i wtedy pokazałbym ci lepszą część naszych ogrodów? - Louis patrzył na niego wyraźnie czekając na odpowiedź, chociaż to było miło, że czekał na to, co powie.

- Tak, bardzo chciałbym zobaczyć ogrody - zgodził się i zamarł czując na swoim czole krótki pocałunek.

Po chwili Louisa już nie było, ale Harry i tak czuł go przy sobie przez cały czas. Naprawdę musiał z kimś porozmawiać zanim oszaleje.

***

Przez cały czas myślał, że sen dotyczy Arthura, tego wypadku samochodowego, w którym zginął. W końcu był ten huk, później oślepiające światło, padał deszcz i był przekonany, że ten koszmar, który go prześladuje dotyczy właśnie tego, ale teraz wydawało mu się, że rozszyfrował wszystko. Sen dotyczył Harry'ego, huk to grzmot, światło to błyskawica, była burza, padał deszcz, Harry spadł z konia, dlatego słyszał swój krzyk, w tym śnie wołał kogoś, teraz był pewny, że krzyczał do Harry'ego. To musiało być wyjaśnienie wszystkiego. Może nareszcie rozwikłał zagadkę. Myślał o tym intensywnie, spacerując z Harrym po ogrodzie. Ich dłonie były splecione, a rozmowa, którą prowadzili pozwalała mu zapomnieć o spotkaniu z Radą Królewską.

Chciał zaprowadzić Harry'go wzdłuż alei piwonii, gdy dostrzegł Philipa zmierzającego w jego stronę. To nie byłoby nic złego, gdyby nie mężczyzna towarzyszący kuzynowi. To był Andrew, którego nie widział od jakiegoś czasu i naprawdę nie chciał z nim teraz rozmawiać. Zauważył, że Philip przyspieszył, gdy go zobaczył, ale natychmiast skierował się w przeciwną stronę, ciągnąć za sobą Harry'ego, piwonie mogły poczekać. Obrócił się i popatrzył na kuzyna, kręcąc tylko głową, miał nadzieję, że ten rozumie ten prosty gest, Andrew miał się nie zbliżać.

***

- Co ty wyprawiasz?! - Philip wpadł do gabinetu, w którym Louis zaszył się na cały dzień.

- Tobie również dzień dobry - mruknął, nie podnosząc wzroku znad dokumentów, które czytał. Rada zaczęła przedstawiać mu propozycje zmian, które miał wprowadzić w życie. Miał wrażenie, że osiwieje przedwcześnie.

- Możesz mi powiedzieć, co się dzieje? Od kiedy grasz na dwa fronty i bawisz się uczuciami innych ludzi? - Philip nie usiadł, stał po drugiej stronie biurka i czekał na odpowiedź.

- Nie wiem, co masz na myśli.

- Dlaczego wczoraj kazałeś odprawić Andrew? Dlaczego spacerujesz pop ogrodach trzymając Harry'ego za rękę? Dlaczego cały pałac plotkuje o waszej wspólnej nocy? Chcesz coś o tym powiedzieć czy też nie wiesz, co mam na myśli? - mężczyzna był wzburzony, a Louis miał dość kłótni jak na jeden dzień. Na pewno nie chciał kłócić się ze swoim przyjacielem.

-Posłuchaj, nie wiem, dlaczego dziwi cię to, że jestem blisko ze swoim mężem - spojrzał krótko na kuzyna, ale zaraz tego pożałował. Philip był wściekły.

- Od kiedy nazywasz go mężem? Od kiedy się dogadujecie? Co przegapiłem? I z Andrew?

- Philip, to naprawdę nie jest twoja sprawa, ja i Harry próbujemy się porozumieć i na razie nam się udaje, więc nie chciałbym tego zniszczyć. Sam mówiłeś, że powinienem dać mu szansę i właśnie to robię, próbuję ratować moje małżeństwo - wyjaśnił, unikając wzroku kuzyna.

- Nie wierzę ci, nienawidziłeś go, mówiłeś o nim wszystko, co najgorsze, a nagle zacząłeś się zmieniać? Chcesz mu dać szansę? To nie jest twój pomysł Lou, co ty knujesz?

- Najwidoczniej mnie nie znasz Phill, naprawdę lubię Harry'ego i myślę, że to może się udać, jeśli nikt nie będzie nam przeszkadzał.

- A co z Andrew? Teraz się go pozbędziesz? Już ci się znudził?

- Chyba nie podoba mi się to jak jesteś do niego przywiązany. Czyżbyś polubił Andrew? Chciałbyś go dla siebie Phill? - wiedział, że porusza się po kruchym lodzie i za chwilę może doprowadzić do katastrofy, ale teraz nie mógł się wycofać. - I nie podoba mi się sposób, w jaki się do mnie zwracasz.

- Oczywiście, że go lubię, bo to niewinny chłopak, któremu zawróciłeś w głowie, a teraz chcesz go porzucić i nie próbuj teraz zrobić ze mnie tego złego, dobrze wiesz, że to ty jesteś tutaj czarnym charakterem - Philip ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się, gdy w gabinecie rozległ się głos Louisa.

- Porozmawiam z Andrew i wyjaśnię mu, że zaszło jakieś nieporozumienie, w końcu miał zająć się obrazami w pałacu, nikt mu niczego nie obiecywał. I traktuj Harry'ego we właściwy sposób, słyszałem jak dziś go zignorowałeś.

- Sam zacznij lepiej traktować ludzi, może wtedy będą cię lubiły tak jak te twoje zwierzęta - po tych słowach zapanowała martwa cisza, którą przerwał Philip. - Zapomniałbym o moich manierach - ukłonił się nisko. - Miłego dnia, Wasza Wysokość.

Po tych słowach wyszedł z gabinetu, w którym słychać było jedynie głośne tykanie zegara zawieszonego tuż nad kominkiem. Najwidoczniej naprawiając jedną relację niszczył wszystkie pozostałe, ale może było warto. Nie wiedział tylko czy jest gotów poświecić dla niego wszystko i wszystkich.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top