Rozdział czwarty



Dźwięk otwieranych drzwi rozległ się w ciemnym i cichym pokoju. Delikatny stukot butów urwał się, gdy osoba, która weszła, stanęła na miękkim dywanie i rozległ się ponownie, gdy z niego zeszła, podchodząc pospiesznie do okna i odsłaniając ciemne zasłony, w ten sposób wpuszczając do pokoju pierwsze promienie słońca, pojawiające się na niebie. Po burzy i ulewie nie było już śladu. Louis wtulił twarz w poduszkę, starając ukryć się przed światłem, które go irytowało. Był niewyspany po kolejnej męczącej nocy z koszmarami w roli głównej. Zastanawiał się, czy to nie czas, by podzielić się tym problemem z królewskim lekarzem, który stacjonował na stałe w pałacu, ale za każdym razem twierdził, że koszmary to nie choroba. Nie chciał ujawniać swojej słabości przed nikim, nawet jeśli lekarza obowiązywała tajemnica lekarska i nie mógł zdradzić tego nikomu. Miał dość ciągle tych samym obrazków, które pojawiały się, gdy zamykał oczy. Światło reflektorów, huk i cisza następująca zaraz po tym. Nie miał pojęcia, co mu się śniło, nie było tam żadnych osób, głosów, nie było niczego, z czym mógłby powiązać te sny. Budził się przerażony i zlany potem, najwyraźniej jego podświadomość wiedziała coś, o czym on nie miał pojęcia.

– Wasza Wysokość, już ósma – głos pokojówki, rozbrzmiał w pokoju, a po chwili zapanowała już cisza.

Każdego dnia o godzinie ósmej rano następowała pobudka, kilka minut później otrzymywał śniadanie, które jadł zupełnie sam w swoim pokoju. Następnie do pracy wkraczał Matthew i tak naprawdę wtedy rozpoczynał się cały jego dzień. Dziś również wszystko szło zgodnie z odwiecznym planem, dlatego siedział przy stole i jadł tosty, popijając je gorącą herbatą. Gdy wypił ostatni łyk i odłożył filiżankę, usłyszał ciche pukanie i drzwi otworzyły się po raz kolejny, a do środka wszedł jego sekretarz.

– Panie – zatrzymał się w stosownej odległości, nim Louis nie skinął na niego dłonią, pozwalając się zbliżyć.

– Dzień dobry Matthew – przywitał się lekko, nie chcąc pokazywać z samego rana swojej pochmurnej twarzy, w końcu nie był swoją matką.

– Czy zechciałby Pan przejrzeć dzisiejszą prasę? – dopiero teraz Louis dostrzegł stos gazet w jego dłoniach. Bycie na pierwszych stronach gazet nigdy nie było tym, czego pragnął, ale to, jak i wiele innych rzeczy, nie zależało od niego.

– Tak, oczywiście. Czy jest coś, na czym powinienem się skupić? – wolał zapytać, zamiast przeglądać ten dziennikarski bełkot w poszukiwaniu najistotniejszych informacji.

– Myślę, że na pierwszych stronach – powiedział mężczyzna i gdyby Louis nie znał go od lat, może przeoczyłby ten mało śmieszny żart.

– Jest aż tak źle? – wolał upewnić się i nie doznać zbyt wielkiego szoku.

– Jest bardzo dobrze, wręcz wyśmienicie Panie. A twój strój faktycznie wygląda wspaniale, krawiec spisał się na medal – zauważył, będąc dziś niespodziewanie gadatliwym. – Proszę wybaczyć mi szczerość.

– Wybaczam i tego zawsze od ciebie wymagam Matthew, szczerości – odparł i z obojętnością zaczął przeglądać gazety. – Pierwsze strony – pokiwał głową, myśląc o tym, jak wiele razy będzie musiał to znosić i oglądać swoją osobę na okładkach. Nie był nikim znanym, był władcą, królem, nie powinien brać udziału w tej szopce. – Czy powinienem sprawdzić, który z kandydatów prezentuje się najlepiej na zdjęciach? Czy to powinno być istotne kryterium wyboru? – chciał pozbyć się drwiny w swoim głosie, ale nie potrafił.

– Wasza Królewska Mość może spróbować wybrać, który z nich najlepiej prezentuje się u Pańskiego boku, ale to będzie trudna decyzja. Zostawię teraz Waszą Wysokość, ale przypominam, że o godzinie jedenastej ma Pan spotkać się z jednym z kandydatów.

– Z którym? – oderwał się od śledzenia wzrokiem jednej z twarzy na zdjęciu, by popatrzeć na sekretarza.

– Dziś rano do pałacu przybył Victor Brown – wyjaśnił, czekając na kolejne słowa.

– To ten przerażony prawda? – przypomniał sobie ostatniego kandydata, którego wczoraj poznał.

– Panie? – pytające spojrzenie sekretarza rozbawiło go dogłębnie, czyżby tylko on zauważył, jak wystraszony był ten nieszczęśnik?

– To nieistotne – mruknął do siebie, nie zwracając już uwagi na Matthew. – Powiedz mi, co mam z nim robić? Gdzie pójść?

– Królowa matka zasugerowała, by każdego z kandydatów Wasza Wysokość oprowadził po pałacu i zabrał go w jedno wybrane miejsce.

– Jedno wybrane miejsce – powtórzył, odsuwając od siebie wszystkie gazety. – Dziękuję Matthew, możesz już iść.

Jego matka jak zawsze tryskała dobrymi pomysłami. Skąd miał wiedzieć, gdzie zabrać każdego z kandydatów? Zresztą po co miał ich poznawać, jeśli i tak wiedział, kogo musi wybrać? Nie cierpiał bezsensownego zachowania, a czuł, że to co musi teraz robić, jest bezcelowe i pozbawione sensu. Victor wydawał się lękliwą osobą, która nie jest nim zainteresowana, on to odwzajemniał. Nie wiedział, po co w takim razie mają spędzić ze sobą ten czas i porozmawiać.

Zastanawiał się, czy może odrzucić już część kandydatów, tych którzy nie pasowali mu od pierwszego spotkania. To byłoby duże ułatwienie, zostawiłby tego, którego oczywiście musi i może jeszcze dwóch dla zachowania pozorów. Spojrzał na zegarek, uświadamiając sobie, że to najwyższy czas, by wyjść ze swojego pokoju i przybrać kolejną rolę. Z chęcią wybrałby się na polowanie, ale był przekonany, że Victor prędzej sam padłby trupem, zanim dostrzegliby jakiekolwiek zwierzę lub chociażby przygotowali broń. Szedł do sali, w której miał czekać mężczyzna, układając sobie w głowie plan rozmowy tak, by dowiedzieć się czegoś i zachować jakiekolwiek pozory. Minął salę, w której służba przygotowywała stół na bankiet z delegacją z sąsiedniego królestwa. Zauważył długi stół zastawiony królewską zastawą i więcej służby, niż widział kiedykolwiek wcześniej. Wszedł do słonecznej sali i w tej samej chwili Victor poderwał się z miejsca, które zajmował.

– Panie Brown – skinął głową i pozwolił, by mężczyzna ukłonił się nisko.

– Wasza Wysokość – powiedział z szacunkiem, nie podnosząc na niego oczu.

– Pozwól, że oprowadzę cię po pałacu – zaproponował i wyszedł z sali, nie zwracając uwagi na to, czy mężczyzna poszedł za nim. Po chwili marszu zauważył, że ma towarzystwo. – Pomyślałem, że pewnie chciałbyś zobaczyć jakieś ładne miejsce, do którego większość osób nie ma wstępu. Przy okazji możemy porozmawiać i lepiej się poznać – wiedział, że powinien być milszy, ale nie potrafił pozbyć się tego oschłego tonu, którego używał na co dzień.

– Dziękuję Wasza Wysokość, jestem zaszczycony – Victor brzmiał na kogoś, kto jest zestresowany i czuje się nie na miejscu. Bardzo słusznie, bo to z pewnością nie było miejsce dla niego.

– Chciałbym pokazać królewską bibliotekę, to piękne i ciche miejsce, warte zobaczenia – zerknął na swojego towarzysza, który szedł krok za nim, znał przynajmniej minimum etykiety. – Czym zajmują się twoi rodzice Victorze? – miał prawo w końcu o to zapytać, nie bardzo go to interesowało, ale o było dobre pytanie na początek.

– Tata jest dentystą – powiedział, od razu rozchmurzając się, najwyraźniej to był lekki temat do podjęcia.

– Dentystą – powtórzył, starając się nie skrzywić. – Leczy zęby, to bardzo pożyteczny zawód. A matka?

– Mama jest nauczycielką – chłopak musiał kochać swoich rodziców, mówił o nich z uśmiechem na twarzy i ciepłym głosem. Zaciekawiło go, jak brzmiał, kiedy sam mówił o rodzicach, był przekonany, że nie wyglądał wtedy na tak szczęśliwego jak Victor Brown. Może to była prawda, że wcale nie ci najważniejsi i najbogatsi byli najszczęśliwszymi osobami w nowym świecie, a ci którzy mieli kogoś lub coś, co szczerze i prawdziwie kochali i uwielbiali.

– Musisz być dumny z rodziców – zauważył, zbliżając się do złotych i wielkich drzwi, prowadzących do biblioteki.

– Tak Panie, jestem bardzo dumny. To oni zaszczepili we mnie chęć pomagania – mężczyzna stawał się coraz odważniejszy. Cóż, może Louis jednak nie był tak onieśmielający, jak sądził. Może powinien to jak najszybciej zmienić.

– A ty uczysz się jeszcze, czy już pracujesz? – nie miał nawet pojęcia, ile ten chłopak miał lat. Raz myślał o nim jak o mężczyźnie, a za chwilę, gdy przypatrzył mu się uważnie, dostrzegał tę młodzieńczą radość i entuzjazm, którego jemu brakowało już od dawna.

– Jestem na ostatnim roku studiów Panie.

– Co w takim razie będziesz robił w przyszłości? Z takim rodzicami to musi być jakiś bardzo społeczny zawód – wiedział już, że on i Victor byli z dwóch innych światów, dlatego odważył się rozmawiać z nim nieco swobodniej, przecież zdawali sobie sprawę, że nic między nimi nie będzie.

– Będę weterynarzem, kocham zwierzęta – dopiero teraz widać było prawdziwe szczęście wymalowane na twarzy Victora.

– Weterynarzem? – nie krył zaskoczenia, to była miła niespodzianka. Cieszył się, że nie zabrał chłopaka na polowanie, to mogła być prawdziwa katastrofa i dramat w kilku aktach. – Cóż może w takim razie pokażę ci coś zupełnie innego, dużo lepszego niż biblioteka – wpadł na ten pomysł spontanicznie, a to było w jego przypadku czymś niezwykłym. Zazwyczaj stosował się wcześniej zaplanowanego planu. Obrócił się i szybkim krokiem ruszył w doskonale sobie znanym kierunku. Usłyszał dźwięk kroków i obejrzał się przez ramię, by dostrzec, jak mężczyzna truchta za nim pospiesznie. Znajome szczekanie rozległo się, gdy zbliżyli się do drzwi nie tak ozdobnych jak te, które prowadziły do biblioteki. – Victorze zanim wjedziemy do środka, chciałbym coś powiedzieć – zaczął, ostrożnie dobierając słowa. – Wydaje mi się, że czujesz podobnie, wiec powiem to bez chwili zwłoki. Nie nadajesz się na królewskiego małżonka, to nie udałoby się nigdy i przyniosłoby więcej szkody niż pożytku. Jesteś wartościowym, młodym człowiekiem, który da temu światu wiele dobrego, ale nie jako król.

– Oczywiście Panie, czy mogę pozwolić sobie na szczerość? – zapytał, w końcu patrząc Louisowi prosto w oczy.

– Tak, jak najbardziej – przytaknął szybko, ponieważ zawsze tego pragnął, szczerości, której tak rzadko doświadczał.

– Cieszę się, że Wasza Wysokość powiedział to teraz. Nie chciałbym być królem, z całym szacunkiem do Waszej Wysokości. To nie jest miejsce dla mnie, chociaż błękitny pałac oczywiście jest przepiękny – widać było, jak jakiś ukryty ciężar znika z ramion chłopaka, który w końcu uśmiechnął się tak, jak wtedy, gdy wspominał o rodzicach. – Myślę, że znajdzie Pan kogoś właściwego wśród pozostałych kandydatów, oni nadają się do tego dużo lepiej.

– Dziękuję za te słowa, cieszę się, że mamy podobne zdanie. Mam nadzieję, że skończysz studia z najwyższymi ocenami i może wtedy zostaniesz królewskim weterynarzem, jeśli będziesz dostatecznie dobry, oczywiście – uśmiechnął się, gdy głośne szczekanie rozległo się po raz kolejny. Ktoś się bardzo niecierpliwił.

– Wasza Wysokość ma zwierzęta? – zszokowana twarz Victora pokazała tylko, co o nim myśleli zwyczajni ludzie.

– Zaraz się przekonasz, ale zanim wejdziemy do pokoju, przekaż proszę mojemu sekretarzowi informację, w której szkole uczy twoja mama, dobrze? – nie poczekał na odpowiedź, pozwolił, by drzwi zostały dla nich otwarte, a szczekanie stało się tylko głośniejsze. – Poznaj Lunę, Sol, Moon i Solei.

Zauważył zachwycone spojrzenie mężczyzny, który ukucnął, pozwalając, by zwierzęta obwąchiwały go i lizały jego wyciągniętą dłoń. Słyszał jego śmiech i widział, jak zachowuje się tak naprawdę, kiedy nie czuje się przerażony, skrępowany i nie na miejscu. On mógł pokazywać swoją prawdziwą twarz tylko w samotności, przy swoich psach i koniach, które nie oceniały go tak, jak ludzie, którzy zawsze pragnęli więcej i oceniali każde jego słowo, grymas, uśmiech. Obserwował szczęśliwe zwierzęta i człowieka, który za chwilę opuści pałac, wróci do swojego zwyczajnego, pospolitego życia, które w ogólnym rozrachunku nie znaczy nic, ale gdyby przyjrzeć mu się bliżej, dla pewnych osób znaczy wszystko. A on zostanie tutaj, w końcu to był jego dom, miejsce, w którym się urodził i pewnie miał umrzeć. Ani jedno, ani drugie ostatecznie nie zależało od niego.

***

Gdy pożegnał się z Victorem, a samochód mający zawieźć mężczyznę do domu, odjechał, odetchnął głośno. Stał przed pałacem w towarzystwie dwóch gwardzistów, którzy zawsze się tam znajdowali, więc już lata temu nauczył się ignorować ich obecność.

– Louis – głos matki brzmiał tak jak zwykle. Był pewien, że matka Victora, która była nauczycielką, nigdy nie zwracała się w ten sposób do swojego syna.

– Matko – nie odwrócił wzroku od długiego podjazdu, który prowadził do bramy. Droga do wolności, która była tak blisko i daleko w tej samej chwili.

– Przeglądałam dzisiejszą prasę – powiedziała gawędziarsko, ale wiedział, że to co najważniejsze miało dopiero nadejść. – Musisz przestać się tak uśmiechać, zachowuj się poważnie, nikt nie chce oglądać radosnego władcy, ludzie mają zobaczyć kogoś, kto jest ich królem, kto rządzi i panuje nad całą sytuacją, a nie osobę, która czuje to, co oni, radość, smutek, żal. Uczucia nie są dla władcy.

– Ostatnio poprosiłaś, bym nie był taki niezadowolony, mówiłaś, że mam przestać grymasić jak dziecko – zauważył, w końcu kierując na nią swoje oczy, tak pochmurne i wzburzone, jak morze, które tak uwielbiał.

– Król nie uśmiecha się, nie złości, nie czuje gniewu. Ludzie mają widzieć tylko króla, a nie Louisa, dla którego korona jest ciężka. Korona to nie brzemię, rozumiesz? Z dniem koronacji to zrozumiesz. A teraz powiedz mi, jak spotkanie z Victorem?

– Dobrze, dziś się pożegnaliśmy – widział, jak matka zmarszczyła czoło w niezadowoleniu, gdy coś poszło nie po jej myśli.

– Pożegnaliście? – gdy szedł powoli, dołączyła do niego, chcąc dowiedzieć się całej prawdy.

– Tak, właśnie to powiedziałem. Nic by z tego nie wyszło, a on nie czuł się dobrze w pałacu. Nie chciałem go dłużej męczyć, więc spędziliśmy razem dzień, porozmawialiśmy i pożegnaliśmy się – wytłumaczył znudzonym tonem, chcąc tylko zostać sam i zająć się dokumentami, które czekały na niego na biurku.

– Nie powinieneś tego robić, ale może masz rację i dobrze zrobiłeś, że postawiłeś sprawę jasno – zgodziła się z nim po chwili milczenia. – Jutro kolejne spotkanie, mam nadzieję, że w lepszej atmosferze.

– Oczywiście, a teraz muszę zająć się sprawami korony – pożegnał się i pozwolił, by sekretarz podszedł do niego i najpewniej przekazał mu kolejne zadania. – Co teraz Matthew?

– Przewodniczący Rady Królewskiej czeka na cotygodniowe spotkanie z Waszą Wysokością – powiedział sekretarz. – W sali audiencyjnej czeka na Pana herbata, a w stosownej chwili wezwiemy przewodniczącego. Czy to Panu odpowiada?

– Jak zawsze czytasz mi w myślach – uśmiechnął się i poszedł w stronę sali do audiencji, udając, że nie jest zmęczony, zły i zniechęcony.

Korona to nie brzemię. Korona to nie ciężar.

Korona.

To ja jestem koroną, a koroną jest mną.

Już na zawsze. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top