Rozdział dwudziesty drugi
Dawno mnie tu nie było, mam nadzieję, że jeszcze ktoś czeka na ten tekst. Miłego czytania i dajcie znać, jak wrażenia. Obiecuję, że będzie się działo :)
Kiedy Harry otworzył oczy tego dnia, pierwszym co zobaczył był jego ślubny strój. Nie miał nawet chwili na leniwe rozbudzenie się, gdy dotarło do niego jaki jest dzień, a później obcy ludzie wmaszerowali do sypialni i zaczęli kręcić się po pokoju, ignorując jego obecność. Przez chwilę przez jego głowę przemknęła myśl, że może mógłby zakryć się kołdrą po samą szyję i tak, jak w dzieciństwie ukryć przed światem udając, że wcale go tu nie ma. Był tak zdesperowany, że faktycznie zacząłby rozważać tak absurdalny pomysł, ale kolejna osoba weszła do pokoju i jej już nie mógł ignorować.
– Dzień dobry Panie Styles, mam nadzieję, że miał pan dobrą noc. Wybiła godzina ósma, czas wstać i rozpocząć przygotowania – Henry przywitał się z nim w pełni profesjonalnie, stojąc niedaleko małego sekretarzyka, na którym położył coś ostrożnie. Ze swojego miejsca Harry nie był w stanie dostrzec co to takiego, ale pewnie był to dokładny plan dzisiejszego dnia.
– Nie mogę zostać dziś w łóżku? – udawał, że żartuje, ale w rzeczywistości zadał to pytanie bardzo poważnie.
– Myślę, że Jego Królewska Mość byłby niepocieszony – Henry uśmiechnął się miło i odwrócił wzrok, gdy Harry odrzucił kołdrę i zsunął się z łóżka, idąc w stronę okna, które nadal było zasłonięte ciemnymi zasłonami, nie wpuszczając do pokoju dziennego światła. Chwycił zasłonę, odsuwając ją szybko i uchylił okno, chcąc wpuścić do środka trochę rześkiego powietrza, gdy nagle zalała go fala dźwięku. Skrzywił się i ze zdziwieniem zauważył tłumy ludzi, kręcący się pod pałacową bramą.
– Co to za ludzie? – pospiesznie zamknął okno nim obrócił się w stronę swojego sekretarza.
– Tysiące ludzi jest tutaj już od wczorajszego wieczora, zbierają się od wczesnych godzin na całej trasie od Błękitnego Pałacu do Katedry.
– Dlaczego? Po co to robią? – Nie za bardzo wiedział, co powinien teraz ze sobą zrobić, reszta osób, która wcześniej wtargnęła do pokoju zniknęła w milczeniu, niezauważona.
– Chcą Pana zobaczyć i oczywiście Jego Wysokość. Tak było od zawsze, historia mówi, że w Dawnym Świecie królewskie śluby gromadziły setki tysięcy ludzi, tak samo, jak królewskie pogrzeby. Ludzie mogą zmieniać nastawienie do monarchii, ale takie wydarzenia nagle budzą zainteresowanie i każdy pragnie być świadkiem tak wyjątkowych chwil.
– To nierozsądne, przebywanie w nocy, w ciemnościach przy pałacu, na ulicach. Co teraz mamy w planach? Jeśli już wstałem to mogę zrobić coś pożytecznego.
– W łazience jest już przygotowana kąpiel, gdy Pan skończy w salonie będzie czekało śniadanie, następnie przyślemy fryzjera i garderobianego. Około godziny dziesiątej do pałacu przybędzie Pana najbliższa rodzina. O godzinie jedenastej Jego Wysokość ze świadkiem będą już w Katedrze. To nasze plany na najbliższe godziny, a teraz ciesz się kąpielą, Panie – Henry wycofał się i pozostawił go samego w pustej sypialni, która nagle stała się przeraźliwie cicha.
Wszedł do łazienki, w której faktycznie czekała na niego wanna wypełniona wodą. Przez te wszystkie dni odkąd zamieszkał w pałacu starał się ignorować jej obecność, omijał ją szerokim łukiem, zawsze korzystać z krótkiego prysznica, zgodnie z przyjętymi ogólnie zasadami. Od zawsze wiedział, że rodzina królewska to uprzywilejowani egoiści, którzy za nic mają sobie resztę społeczeństwa. Patrzył niepewnie na wodę, nad która unosiła się para. Nie chciał łamać zasad, których trzymał się odkąd tylko pamiętał, ale teraz i tak jego życie miało się zmienić, a to mógł być ostatni moment, gdy miał chwile zupełnie dla siebie i mógł odetchnąć spokojnie. Zrzucił pidżamę i ostrożnie wsunął jedną nogę do gorącej wody. Syknął na ciepło, które ogarnęło całe jego ciało. W powietrzu unosił się przyjemny, kwiatowy zapach, nie był pewien czy chciał, by całe jego ciało pachniało w ten sposób, ale teraz i tak było już za późno. Wszedł do wanny, a poziom wody podniósł się, gdy usiadł, opierając plecy o chłodny marmur. Westchnął, przymykając powieki, gdy ciepło zamiast go rozbudzić, wywołało senność i rozleniwienie. Nie wiedział, jak długo leżał w ten sposób, z zamkniętymi oczami, nie myśląc o zupełnie niczym. Udało mu się odciąć od wszystkiego, co działo się za zamkniętymi drzwiami i pałacowymi murami, ale nic nie mogło trwać wiecznie. Ciche pukanie do drzwi zmusiło go powrotu.
– Panie, śniadanie czeka.
– Dziękuję, już idę – był tylko Harrym, ale teraz zwracano się do niego per pan.
Nie wiedział nawet jaki tytuł otrzyma po ślubie, jakikolwiek by nie był, nie obchodziło go to. Wziął głęboki oddech i zanurzył się, znikając pod wodą. Nie odważył się otworzyć oczu, zacisnął mocniej powieki, rozkoszując się ciszą i ciemnością. Chciał jeszcze przez chwilę nie myśleć o niczym, ale to nie było mu dane. Myślał o tym, co powiedział mu Henry, o tym, że ludzie zgromadzili się na ulicach i placach, chcąc zobaczyć te wydarzenie roku na własne oczy. Pamiętał lekcje dawnej historii, kiedy był jeszcze dzieckiem i podręczniki fascynowały go, stanowiąc przejście do świata, który już nie istniał, ale jego wspomnienia wydawały się nadal żywe w tych czasach. Pamiętał, że kiedyś na Ziemi było kilka królewskich rodów, matka nieustannie opowiadała, że ich rodzina w jakiś pokrętny sposób pochodzi od jednego z nich. Nigdy go to nie interesowało, ale teraz zastanawiał się, czy to rzeczywiście była prawda. Wiedział, że Louis pochodzi z ostatniego panującego rodu, który został zdetronizowany, gdy postanowiono, że czas najwyższy usunąć monarchię raz na zawsze. Zresztą, w Królestwie po śmierci największego wieloletniego władcy Georga X i tak ten system chylił się ku upadkowi, kolejni królowie czy też królowe nie byli w stanie udźwignąć ciężaru korony, stawali się bardziej celebrytami i tak blask korony zaczynał słabnąć, aż w końcu zniknął zupełnie, przemieniając się w pospolitość i zwyczajność, wszystko to, czym monarchia być nie powinna. Lata mijały i świat się zmieniał, pożary, susza, wojny, wycinki lasów, zatruwane wody. Przyroda umierała, a z nią świat ludzi, ale zanim społeczeństwo zaczęło działać było już za późno. Wyspy znikały z powierzchni ziemi, tak samo, jak kontynenty. Po czasach suszy i temperatur, które utrudniały przeżycie, nastąpiły lata ulewnych dreszczów i powodzi. Ludzie cierpieli z głodu i to mógł być koniec świata, ale jednak chęć przetrwania gatunku ludzkiego była silniejsza.
Wynurzył się, gwałtownie łapiąc haust powietrza. Nie chciał myśleć teraz o przeszłości, o przyszłości zresztą też. Mokrą dłonią potarł oczy, gdy poczuł łzy. To nie była pora na łzy, czas na użalania się nad sobą minął bezpowrotnie. Był pewien, że Louis nie wypłakiwał sobie oczu i nie prezentował tak żałosnego widoku. Szatyn nie wyglądał na osobę, która kiedykolwiek uroniła chociażby jedną łzę, nie wyobrażała sobie widoku płaczącego Louisa. Był jak skała – zimna, niezniszczalna, ale stabilna i niezachwiana. Tak bardzo nie interesował się monarchią, że ominął go nawet pogrzeb ojca Louisa, nie wiedział jak chowano królów, pewnie z pompą i ceremoniałem, w którym pogubiłby się od samego początku. Teraz ciekawiło go jedynie, jak zachowywał się wtedy Louis, musiały istnieć jakieś nagrania.
Wsunął na siebie bieliznę i okrył ciało szlafrokiem, pamiętając, by nie gorszyć pracowników swoją golizną. Wyszedł z zaparowanej łazienki, drżąc na nagły powiem chłodnego powietrza. Otwarto drzwi do salonu, więc skierował swe kroki w tamtą stronę. Z nerwów nie powinien odczuwać głodu, ale ze wstydem usłyszał, jak burczy mu w brzuchu. Z radością zauważył deskę serów, miskę wypełnioną owocami i swój ulubiony dżem. Jadł w ciszy, cały czas myśląc o tym, co robi teraz Louis. Zerknął na zegarek, orientując się, że czas spokoju dobiegł końca. W tej samej chwili drzwi otworzyły się i do środka wszedł Henry, za nim garderobiany i kilka osób, które pewnie miały zająć się jego włosami.
– Doprawdy to zły znak, taka zmiana, przyrzekam, że jeszcze chwilę temu wszystko wyglądało inaczej – fryzjer, mówił przyciszonym tonem do swoich współpracowników, którzy przytaknęli szybko mamrocząc coś cicho.
– Coś się stało? – zapytał głośno, przerywając im rozmowę, której zapewne miał nie usłyszeć.
– Nie, panie – drobny blondyn popatrzył na niego przestraszonym wzrokiem. Zrozumiałby, gdyby siedział przed nimi Louis, ale przecież on sam nie był przerażający w najmniejszym stopniu.
– O czym oni mówili? – obrócił się w stronę Henry'ego, gdy obcy mężczyźni zajęli się wyjmowaniem dziwnych specyfików ze swoich licznych kuferków.
– Pogoda uległa pogorszeniu Panie, przed chwilą zachmurzyło się i zaczął delikatnie padać deszcz, ale jestem pewien, że jeszcze się wypogodzi – sekretarz powiedział z pewnością, której przecież nie mógł posiadać.
– Dlaczego uważacie, że to zły znak? – po raz kolejny odezwał się głośniej, niż powinien. Jak na zawołanie trzech mężczyzn popatrzyło na niego niepewnie.
– Panie, w dawnych czasach uważano, że kiedy deszcz pada w czasie ślubu, przynosi pecha młodej parze i z pewnością ich wspólne życie skończy się jakimś nieszczęściem – wyjaśnił spokojnie najstarszy z nich.
– Dobrze więc, że nie żyjemy już w dawnych czasach – Henry popatrzył na mężczyzn ostro, chcąc chyba przekazać im, że nie mają się już odzywać. Ta troska o jego dobre samopoczucie powinna go chyba wzruszyć, nie wiedział, dlaczego sekretarz był tak oddany.
– Niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią – najwidoczniej fryzjer był na tyle stary, że za nic miał wrogość Henry'ego.
– Jak się nazywasz? – Harry był zainteresowany tym, co ten człowiek miał do powiedzenia. Nie chciał, by Henry uciszał jedynego ciekawego rozmówce, jaki trafił mu się od kilku tygodni.
– Edgar Loreen, Panie – mężczyzna skłonił głowę, okazując mu tym samym szacunek.
– Miło Cię poznać. To ciekawe co mówisz, sam osobiście bardzo lubię deszcz i wydawało mi się, że po latach suszy i strachu o brak wody, to może być dobry omen – obrócił się całym ciałem w ich stronę, wskazując Edgarowi wolne miejsce naprzeciw niego.
– Dziękuję, Panie – mężczyzna usiadł, zerkając z lekką obawą na Henry'ego, który był wyraźnie niezadowolony z zaistniałej sytuacji. – To prawda, woda daje życie, ale zbyt gwałtowna może je również odebrać. Deszcz nie zawsze służył temu, co dobre, był powodem zbyt wielu strat. Ten świat jest zawieszony na nitce, mój Panie, na jednej cienkiej nitce, która może pęknąć w każdej chwili. Tak już było, najstarsze patrzące oczy widziały to wszystko, a teraz znaki się powtarzają. Zasady są łamane, jeśli nic nie jest święte, nikt nie może czuć się do końca bezpieczny i spokojny.
– To tylko deszcz – wyszeptał, nie wiedząc, o czym teraz rozmawiają. Poczuł zimno przenikające go coraz mocniej, docierające do samego serca.
– To zawsze jest tylko deszcz, jak zły omen zapowiadający nadejście śmierci – mężczyzna wpatrywał się w niego swoimi błękitnymi tęczówkami, które wyglądały w sposób, który go dezorientował, tak jakby wiedział o czymś, o czym inni nie mieli pojęcia. – Korona z róż była ci przeznaczona, tak jak blizna i pierwsze światło wschodzącego i kończącego się dnia.
– Nie rozumiem – zaśmiał się, ale nie był rozbawiony. Czuł niewytłumaczalny lęk, pytał tylko o deszcz, ale teraz żałował. To, co mówił Edgar, brzmiało jak bełkot, ale nie wiedząc dlaczego, czuł, że to miało jakiś głęboko ukryty sens.
– W swoim czasie, Panie.
– Dość! – Henry przerwał im mocnym głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Proszę zabrać się do pracy. Nie słuchaj tych bredni, Panie. To tylko jakiś starzec, któremu coś pomieszało w głowie.
Skinął głową, nie chcąc nic więcej mówić. Henry cały czas zwracał się do niego per pan, nie miał nawet ochoty go poprawiać. Siedział posłusznie, gdy jego włosy przechodziły całkowitą przemianę pod czujną opieką fryzjerów. Nie interesuje go to, co z nim zrobią. Unika patrzenia w lustro, gdy kolejne osoby nakładają coś na jego twarz. Poddaje się tym zabiegom w milczeniu, cały czas analizując słowa Edgara. Henry krząta się po pokoju, cały czas sprawdzając coś nerwowo w swoich dokumentach. Kontroluje pewnie każdą mijającą minutę.
– Teraz strój – kolejna osoba weszła do salonu, podchodząc do miejsca, gdzie czekał na niego ślubny strój. – Panie Styles, proszę wstać, pomożemy się Panu przygotować.
– Potrafię się sam ubrać – mruknął pod nosem, ale zamilkł szybko, gdy dostrzegł spojrzenia, które posłał mu garderobiany i jego pomocnicy. – Dziękuję za pomoc – dodał po chwili, starając się wymusić na twarzy swój naturalny uśmiech, ale czuł, jak jego usta wygięły się karykaturalnie.
– To zaszczyt, Panie, a teraz zacznijmy – mężczyzna podszedł i podał mu pierwszy element stroju. Harry widział podczas przymiarek swój ślubny strój, oczywiście nie miał na niego wpływu, ale cieszył się, że nie był wyjęty wprost z jego koszmarów. Był ciekaw, czy krawiec wprowadził ostatecznie jakieś poprawki, nie widział tej ostatniej wersji. – Na początek spodnie – wsunął jasne, niemalże białe spodnie na swoje nogi, miękki materiał otulał ciało, przylegając delikatnie w odpowiednich miejscach. – Idealnie, cieszymy się, że poprawki okazały się tak skuteczne. Teraz koszula – kolejny jasny element garderoby został na niego nałożony.
– Wygodna – stwierdził lekko, poprawiając ściągacze przy rękawach, które lekko uciskały go w nadgarstki. Rękawy były szerokie i luźne, ale koszula nie miała dekoltu, kończyła się stójką, więc był zapięty pod samą szyję.
– Teraz kamizelka – garderobiany pomógł mu wsunąć ręce i zapiąć guziki.
– Dziękuję – mruknął, nie mogąc przyzwyczaić się do tego, że ktoś pomaga mu się ubrać. Czuł się jak małe dziecko, nieporadne, pozbawione podstawowych umiejętności. Dotknął ciemnego, niemal granatowego materiału, który pięknie kontrastował z bielą koszuli. Obok ozdobnych guzików, najpiękniejszym elementem był kwiatowy haft przy dekolcie, który piął się ku górze, kończąc się wypukłymi kwiatami białych róż, które można było dotknąć i poczuć pod swoimi palcami. – Tego elementu nie było wcześniej – zauważył, nie przypominając sobie, by coś tak pięknego zostało przez niego pominięte.
– To prawda, krawiec dodał ten element na samym końcu, gdy strój był już gotowy. Na koniec surdut – po raz kolejny wciągnął ręce i pozwolił nałożyć na swoje ramiona ostatni element dzisiejszego stroju.
Dopiero teraz zauważył, że ma na sobie kolory rodziny królewskiej – błękit i granat oraz typową ślubną biel. Surdut był błękitny i na rękawach miał takie same kwiatowe hafty, jakie zostały umieszczone na kamizelce. Materiał był strukturalny, a delikatne wyżłobienia tworzyły przepiękny wzór kwiatów. To wszystko pasowało do siebie idealnie, było kompletną całością. Nie czuł się nagle podekscytowany ślubem, ale chciał zobaczyć, jak wygląda.
– Jeszcze buty – garderobiany przyklęknął z jasnymi butami w dłoniach – gdy Harry uniósł stopę, zachwiał się i Henry podał mu szybko dłoń, pomagając utrzymywać równowagę i nie upaść. Jeśli z nim obchodzili się jak z jajkiem, był ciekaw, jak traktowany był Louis. – Dobrze, mamy już prawie wszystko – garderobiany spojrzał na niego uważnie, poprawiając mankiety koszuli, guziki od kamizelki. Obszedł go dookoła, oglądając i oceniając, czy wszystko wygląda idealnie. Był jak klacz wystawowa, przygotowywana do wystawy. Czuł, że zapakowali go w ładne opakowanie i teraz napawali się efektem swojej pracy.
– Czy to już wszystko? – zapytał niecierpliwie, chciałby zostać już sam i zobaczyć, co z nim zrobili i czy jeszcze przypomina samego siebie. Nie chciał, by przyjaciele śmiali się z niego do końca życia.
– Jeszcze jedna rzecz – tym razem Henry odszedł od nich i wrócił bardzo szybko z jakimś eleganckim pudełkiem w dłoniach. – Edgar – fryzjer podszedł bliżej i otworzył pokrywę wyciągając z niej opaskę/ Harry nie był pewien, co to takiego. – To prezent od królowej.
– Co to jest? – podszedł bliżej, ale Edgar ostrożnie ujął ozdobę w dłonie i podszedł do niego z tajemniczym uśmiechem.
– Jak mówiłem, różana korona była ci przeznaczona, Panie – nim Harry się zorientował, mężczyzna ułożył ozdobę na jego głowie, poprawiając włosy tak, by całość idealnie ze sobą współgrała. – Tak, jak myślałem, wygląda jakby została dla Pana stworzona – myślę, że może się Pan teraz obejrzeć.
Wszyscy mężczyźni odsunęli się na kilka kroków, dając w końcu Harry'emu trochę przestrzeni. Z szybko bijącym sercem podszedł do dużego lustra i podniósł wzrok na swoje odbicie w szklanej tafli. Wygląda jak książę z bajki. To pierwsza myśl, która go nawiedza. Włosy nigdy nie kręciły i nie układały się w ten sposób, z pewną lekkością i swobodą, tak jakby nikt nie poświęcił im więcej niż kilka sekund. Ta opaska, która w rzeczywistości jest czymś, co przypomina tiarę, odznacza się srebrnym blaskiem w jego ciemnych włosach, widzi małe srebrne listki, które ukrywają się między kosmykami włosów i płatki róż, wyglądające tak delikatnie, jakby ktoś ułożył je tam na jedne ulotny moment zanim odwieje je wiatr. Wszystko pasuje do siebie idealnie i wygląda naprawdę dobrze. To nie są ubrania, które wybrałby dla siebie sam, nie czuje się w nich do końca sobą, ale pewnie o to chodziło od początku. Nie miał być tylko Harrym, jeżeli za godzinę znajdzie się przy ołtarzu obok samego króla. Miał wczuć się w swoją rolę i ten strój miał w tym pomóc. Wiedział, że każdy, kto na niego spojrzy, pomyśli, że został stworzony do tej roli. Przez chwilę pomyślał o Johnnym, o tym, co sobie pomyśli, gdy zobaczy go tak wystrojonego, ale otrząsnął się szybko, to nie było teraz ważne. Jego wzrok przesunął się niżej do pierścienia znajdującego się na jego palcu. Ciemny kamień odbijał się z daleka i przyciągał wzrok. Poza nim, nie miał na sobie żadnej biżuterii, cieszył się, że Louis nie kupił mu żadnego prezentu, nie zniósłby niczego więcej od tego mężczyzny.
Od osoby, która niedługo miała stać się jego mężem. Przymyka powieki i przez chwile próbuje udawać, że to szczęśliwy dzień, pełen radości i miłości. Taki, w którym dwie osoby, które szczerze się kochają, łączą się w końcu na całe życie aż do śmierci. Próbuje wmówić sobie, że to szybko bijące serce, przyspiesza swój bieg dla jego miłości, dla mężczyzny, którego kocha. Próbuje, ale to na nic. W tym pokoju nie ma miłości, a ten dzień nie jest niczym więcej, niż przedstawieniem. Zastanawia się czy Louis jest typem, który zdradza, a jeśli tak, to ile czasu minie nim w małżeństwie pojawi się trzecia osoba. Złośliwy głos podpowiada mu, że może już są tutaj we troje, a on skazuje się na życie w samotności, pozbawiony miłości i szacunku. Otwiera szybko oczy, zanim panika ogarnie całe jego ciało i zacznie się dusić przy tych ludziach, którzy chcieli usłyszeć tylko dobre słowo na temat swojej ciężkiej pracy.
– Cudownie, to jest zachwycające – mówi z udawaną radością i promiennym uśmiechem. Obraca się od lustra i podchodzi do każdej osoby ściskając jej dłoń i wylewnie dziękując. To pewnie nie na miejscu i łamie kolejne zasady, ponieważ Henry krzywi się, a później uśmiecha delikatnie, obserwując jego mały dziękczynny obchód. – Bardzo wam dziękuję, jesteście niesamowici.
– To była dla nas przyjemność, Panie – wszyscy kłaniają się i opuszczają pokój, a Harry obserwuje oddalającego się Edgara z niepokojem w sercu.
– Wszystko trochę się przedłużyło, więc Pańska rodzina została już przygotowana i jest gotowa do opuszczenia pałacu – poinformował Henry, przyglądając mu się uważnie. – Chciałby się Pan z nimi spotkać jeszcze teraz? Teraz jest na to odpowiedni moment.
– Jest już tak późno? – spogląda na zegarek i zauważa, że faktycznie on sam niedługo będzie musiał wyruszyć w stronę katedry. Gdyby się spóźnił, Louis zesłałby go na ścięcie zaraz po ślubie. – Myślę, że spotkam się z bliskimi już na miejscu, a moja mama jedzie ze mną prawda?
–Tak, jedzie Pan z matką – Henry kieruje się w stronę drzwi, które otwiera po chwili. – W takim razie chodźmy, samochód czeka.
Sekretarz nie mówi nic więcej, w milczeniu kierują się krętymi korytarzami w stronę miejsca, które zna tylko Henry. Trzyma się go ufnie, doskonale wiedząc, że bez jego pomocy zgubiłby się w tym ogromnym pałacu i tylko ekipa poszukiwawcza odnalazłaby go za kilkanaście godzin. Zeszli schodami i zatrzymali się przy drzwiach, które były już otwarte. Na zewnątrz nadal delikatnie kropiło, a powietrze pachniało deszczem. Nie był pewien czym pojadą do katedry, czy będzie to powóz czy samochód. Z wdzięcznością zauważył elegancki, czarny samochód, którym podróżował kilka razy z Louisem. Drzwi zostały przed nim otwarte i wszedł do środka oddychając głośno, by uspokoić się szybko. Czuł serce galopujące mu w piersi. Chciał stąd uciec.
– Dobrze widzieć, że nie uciekłeś, Harry – obrócił się gwałtownie i zauważył matkę, która usiadła na miejscu obok niego.
– Dzień dobry, mamo – pochylił się i musnął ustami jej chłodny policzek.
– Chociaż raz w życiu nie obawiałam się o to, co będziesz miał na sobie – powiedziała w odpowiedzi, a uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy samochód ruszył w równym, jednostajnym tempie.
– Rozumiem, że akceptujesz to jak wyglądam – prychnął, obracając twarz w stronę okna, dostrzegając pierwszych gromadzących się ludzi.
Samochód był oszklony z każdej strony, więc ludzie mogli obserwować go dokładnie. Pamiętał, co mówił mu Henry i Lady Mary. Miał się uśmiechać i machać do osób stojących na ulicach. Nie sądził, że to rzeczywiście będą takie tłumy. Widział starsze osoby, ale też małe dzieci w ramionach rodziców, widział młode uśmiechnięte twarze, ale też te poważniejsze, niekryjące wzruszenia. Oni wszyscy byli tam dla niego i dla rodziny królewskiej. Wydawało mu się, że przeciwników monarchii jest więcej niż jej zwolenników, ale teraz miał wątpliwości. Drgnął, gdy matka chwyciła go za dłoń, powinien poczuć się lepiej ze wsparciem kogoś bliskiego, ale nie był to uścisk dodający otuchy.
– Nareszcie nasza rodzina powróci na właściwe miejsce – głos matki był przesiąknięty radością i satysfakcją. Chciał na nią spojrzeć, ale ścisnęła mocniej jego zimną dłoń. – Uśmiechnij się i pomachaj swoim poddanym, Harry i zapamiętaj ten moment, to początek twojego nowego życia.
W oddali widać już kościół, tłum zagęszcza się, ludzi jest tak wiele, a przecież ci najważniejsi czekają już w kościele. Serce przyspieszyło swój bieg, gdy uświadomił sobie, że czas ucieczki minął bezpowrotnie, teraz było już za późno.
***
Gdy przyjechał do kościoła z kuzynem u boku, nie czuł nic. Samochód podjechał pod drzwi katedry, wysiedli, pomachał czekającym od wielu godzin poddanym i ruszył w stronę wejścia. Dzwony biły głośno, zagłuszając słowa, które powiedział do niego Philip, ale ciepły uśmiech towarzysza uświadomił mu, że to musiała być jakaś żartobliwa uwaga. Oddał czapkę i błękitne rękawiczki przed wejściem do świątyni i poszedł przywitać się z arcybiskupem Atringtonem, który miał prowadzić ceremonię oraz pozostałymi kapłanami. Uścisnął szybko wyciągnięte dłonie, uprzejme rozmowy zostawiając Philipowi. Sam był zainteresowany czyś zupełnie innym, odwrócił się od tych starców i ich fałszywej uprzejmości i popatrzył na nawę główną katedry.
– Panie, wystój naszej świątyni zaskoczył nas wszystkich tego poranka – Atrington nie mógł dać mu nawet chwili spokoju, stanął u jego boku i zaczął mówić. – Nikt nie skonsultował ze mną takich zmian.
– To moja świątynia, wystarczy, że to ja zatwierdziłem zmiany – odparł, przyglądając się z małym uśmiechem jasno zielonej trawie, ciągnącej się po sam ołtarz, pięknym, białym kwiatowym girlandom i drzewom sprawiającym, że nie czuł się jak w kościele. Zdecydowanie wolał taki wystrój niż to, co zobaczył trzy dni temu podczas próby. Dzwony w końcu zamilkły i rozległa się muzyka, a wszyscy goście jak jeden mąż wstali ze swoich miejsc.
– To świątynia naszego Boga – poprawił go arcybiskup w całej swojej bezczelności.
– A ja jestem głową jego Kościoła, więc to nadal sprowadza nas do tego, co powiedziałem, to moja świątynia, a teraz poprowadź nas do ołtarza, gdzie poczekam na mojego przyszłego małżonka.
Ruszyli wolnym krokiem, mijając zaproszonych gości, którzy uśmiechali się tak radośnie, jak gdyby sami tego dnia mieli wziąć ślub, a może właśnie dlatego tak się cieszyli, ponieważ wiedzieli, że to ktoś inny skazuje się na taki wieczny koszmar, a oni są tutaj tylko świadkami tego wydarzenia. Gdy byli już przy samym ołtarzy zauważył członków swojej rodziny i bliskich przyjaciół.
– Ciocia Jenny – podszedł do kuzynki swojego ojca i pocałował ją w policzek, gdy dygnęła przed nim. – Tak dawno się nie widzieliśmy.
– Cieszę się, że tym razem spotykamy się w tak radosnych okolicznościach – kobieta ścisnęła mocno jego dłoń, uśmiechając się w jego stronę w sposób tak podobny do uśmiechu ojca.
– Ja również.
Odszedł na swoje miejsce i z wdzięcznością usiadł na krześle, które po chwili zajął Philip. Spojrzał na kuzyna, który miał na sobie czarny mundur marynarki wojennej. Zerknął na swój strój, ciemny, granatowy mundur sił powietrznych i jasno–błękitną szarfę, którą był przepasany. Medale przyczepione na jego piersi połyskiwały pięknym blaskiem, niemal tak jasnym, jak wypastowane, skórzane buty.
–Wiesz, zawsze myślałem, że wchodząc do katedry na swój ślub będę musiał ukłonić się przed ojcem i matką, albo może przed Arthurem – zaczął gawędziarskim tonem, zerkając na spokojnie siedzącego kuzyna. – A teraz wchodzę tutaj, moja matka siedzi po prawej stronie i patrzy na mnie wzrokiem, który ma chyba odebrać mi całą odwagę, a mój ojciec i brat znajdują się w tym miejscu, ale w podziemiach tej świątyni, zimni i martwi. Takiego scenariusza się nie spodziewałem.
– Matthew mówił, że po próbie wpadłeś w szał i rozkazałeś zmienić całą dekorację katedry – Philip zignorował wszystko, co powiedział i zmienił temat.
–I co w związku z tym? Plotkujesz z moim sekretarzem? – usłyszał krzyki tłumu, wrzawa była zdecydowanie głośniejsza niż chwilę temu, a to mogło oznaczać tylko jedno.
– Nie plotkuję, spotkałem Matthew wczoraj i wyglądał na kogoś, kto za chwile może popaść w obłęd, okazało się, że zmieniają całą dekorację tego ogromnego kościoła. Co nie podobało ci się w poprzednim wystroju?
– Czułem się w tym miejscu jak w kostnicy ozdobionej tymi plastikowymi zniczami z dawnego świata – wstał, unikając zadowolonego spojrzenia kuzyna, który jak zwykle zachowywał się, jakby posiadł całą tajemną wiedzę.
– Dlatego postanowiłeś ozdobić całą katedrę różami? Niall prosił, żebym przekazał ci jego słowo.
– Jakie słowa? – obrócił się w stronę Philipa, który cały czas się uśmiechał, goście patrzyli na Louisa, więc chyba to on powinien przywdziać na twarz coś bardziej przypominającego szczęście.
– Cytuję – wyższy mężczyzna odchrząknął i wyszeptał pochylając się trochę w jego stronę. – Nie wiedziałem, że taki z ciebie romantyk.
– Przysięgam, że zabiję go, gdy tylko będę miał okazję – warknął, nie starając się nawet odnaleźć wzrokiem swojego przyjaciela. Gości było zbyt wielu, nie miał szans odnaleźć Horana w tym tłumie. – Co tam tyle trwa? – mruknął, stojąc przed ołtarzem. Czuł się jak ostatni idiota. Może mógł jeszcze posiedzieć w tym miejscu z dala od wścibskich spojrzeń, a nie zrywać się z miejsca tak szybko.
– Harry pojawił się w katedrze, rozmawia pewnie z arcybiskupem i za chwilę rozpocznie swój spacer – wyjaśnił szybko Philip. – Podekscytowany?
– Ostatni raz, kiedy byłem w tym kościele miał miejsce na pogrzebie mojego ojca. Szedłem nawą główną za trumną. Alice i mama szły krok za mną, ponieważ nie mogły iść obok mnie. Żołnierze nieśli trumnę, a wszyscy kłaniali się już przede mną. Nikt nie uronił nawet jednej łzy, płakali obcy ludzie, którzy nie znali mojego ojca, ale najbliżsi nie zapłakali – mówił szybko, uśmiechając się przez cały czas. Nikt z gości nie miał pojęcia, o czym właśnie mówił i że to wcale nie były zachwyty nad Harrym, którego arcybiskup prowadził prosto w jego stronę. – Wiesz o czym mogłem myśleć przez cały ten czas?
– Louis, to nie jest właściwy moment, nie myśl o tym teraz – dobry, poczciwy Philip chciał, by cieszył się i uśmiechał w dniu swojego ślubu, ale on mógł myśleć tylko o tym, że w tym oto miejscu zawsze ma miejsce jakiś koniec. Nie powinien patrzeć na Harry'ego, gdy będzie szedł w jego stronę, dlatego obrócił się przodem do ołtarza.
– Myślałem tylko o koronie, tylko ją widziałem zamiast trumny, w której przecież był mój ojciec. A gdy insygnia królewskie zostały zdjęte z trumny, chyba dopiero wtedy tak naprawdę zrozumiałem, co to dla mnie oznacza i że od tej chwili to ja jestem królem, a mój ojciec spocznie w grobie jako zwyczajny człowiek, jakim się urodził.
– To dzień twojego ślubu, nie myśl o pogrzebie – Philip obejrzał się przez ramię i szeroki uśmiech pojawił się na jego ustach. – Harry zaraz tu będzie, wygląda niesamowicie.
Odetchnął mocno, przymknął powieki, a kiedy je otworzył, Harry stał u jego boku. Matka chłopaka odeszła, siadając na swoim miejscu po lewej stronie. Spojrzał na niego szybko i zamarł. Miał wrażenie, że widział go teraz po raz pierwszy. Harry był zestresowany, ale uśmiechał się delikatnie, musiał czuć ogromną presję, a wzrok wszystkich gości skierowany prosto na niego w niczym nie pomagał, jego policzki były zarumienione z pewnością od tych wszystkich emocji. Wyglądał inaczej, delikatniej, jakby ten ślubny strój zastąpił niewidzialną zbroję mężczyzny. Zauważył ozdobę na ciemnych włosach i uśmiechnął się dostrzegając róże. Wiedział już czym zajmował się królewski jubiler.
– Dziękuję za to, co zrobiłeś – szept Harry'ego mógł usłyszeć tylko on, może też arcybiskup Atrington, ale on nie zrozumiałby o czym rozmawiają. – Wszystko wygląda magicznie, jak z bajki.
– W takim razie pasuje do ciebie idealnie – najwyraźniej w końcu powiedział coś właściwie, ponieważ uśmiech rozpromienił całą twarz Harry'ego idealnie w momencie w którym arcybiskup chwycił dłoń bruneta i podał ją Louisowi.
– Wasza Wysokość, proszę powtarzać za mną – słuchał spokojnego, mocnego głosu Atringtona i wiedział, że musi je tylko powtórzyć i właśnie to miał zamiar zrobić.
– Ja, Louis William Alexander, biorę sobie ciebie – Harry'ego Edwarda za męża, aby być z tobą od tego dnia po wieczność w lepszych i złych chwilach, w bogactwie i w biedzie, w chorobie i zdrowiu, aby kochać cię i miłować. Ślubuję ci miłość, wierność i wsparcie, dopóki śmierć nas nie rozłączy według świętego prawa Bożego. Składam moją obietnicę przed wszechmogącym Bogiem, prosząc go o pomoc i błogosławieństwo – i już powiedział to, miał za sobą ten najtrudniejszy moment.
Nie czuł zbyt wiele, nie patrzył nawet na Harry'ego, utkwił swój wzrok w jednej z róż wyhaftowanych na kamizelce mężczyzny. Nie mógłby spojrzeć mu w oczy. Poczuł, jak arcybiskup chwyta jego dłoń i teraz to Harry trzymał w słabym uścisku jego palce. Czuł, jak dłoń bruneta drży. Może dla niego znaczyło to coś więcej po tym, jak ostatnio zachował się Harry, mógł łatwo wywnioskować, że odbierał mu właśnie prawo do prawdziwej i szczerej miłości. Dla kogoś takiego, jak Styles, to mogło być naprawdę ważne. Powinien chociaż na niego patrzeć, a nie unikać jego wzroku jak ostatni tchórz. Przecież nie zrobił nic złego, on też nie wybrał sobie takiego losu. Spojrzał na niego w chwili, gdy zaczął mówić.
– Ja Harry Edward, biorę sobie ciebie = Louisa, Williama, Alexandra za męża, aby być z tobą od tego dnia po wieczność w lepszych i złych chwilach, w bogactwie i w biedzie, w chorobie i zdrowiu, aby kochać cię i miłować. Ślubuję ci miłość, wierność, wsparcie i szacunek dopóki śmierć nas nie rozłączy według świętego prawa Bożego. Składam moją obietnicę przed wszechmogącym Bogiem, prosząc go o pomoc i błogosławieństwo.
Drgnął, gdy Harry nagle chciał zabrać swoją dłoń. Zauważył, że Philip podaje coś arcybiskupowi i uświadomił sobie, że to obrączki. Po krótkim błogosławieństwie krążki z białego złota zostały wsunięte na ich dłoni i z całych sił starał się udawać, że nie dostrzega łez w oczach bruneta. Teraz już nie mogli zrezygnować. Klęczeli na klęcznikach, arcybiskup mówił jakieś brednie o miłości, błogosławieństwu od samego Boga i o ich wspólnym życiu w pokoju. Pogrzeby i śluby miały ze sobą coś wspólnego, wiązały się z pewnego rodzaju ostatecznością, od której nie było już żadnej ucieczki. Podobnie czuł się na pogrzebie swojego ojca, nie mógł zrobić nic poza odgrywaniem swojej roli pod czujnym okiem zgromadzonych. Teraz było dokładni tak samo. Zauważył, że Harry podaje mu swoją wyciągniętą dłoń, więc ujął ją z pewnością, której w ogóle nie odczuwał. Wolałby jakąś małą, prywatną ceremonię, w tym jednym zgadzał się ze Stylesem, ślub w ogrodzie byłby naprawdę miły. Czuł na swoich plecach wzrok tysięcy ludzi w katedrze i milionów przed telewizorami. Musiał wyglądać na zadowolonego, nie chciał żadnych spekulacji na temat tego ślubu. Atrington owinął ich złączone dłonie stułą. Przywołał na twarz uśmiech, który powinien pokazywać, jak bardzo jest szczęśliwy.
– Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela.
Chór zaczął śpiewać psalm, do którego dołączyli wszyscy zebrani, a Louis z Harrym wrócili na swoje miejsce, choć na chwilę znikając z centralnego miejsca na środku kościoła. Wszystko, co interesowało Louisa, już się wydarzyło. Nie był zainteresowany kolejnymi czytaniami i kazaniem arcybiskupa. Siedział i czekał, kiedy w końcu Atrington skończy mówić. Gdyby tylko ten dzień mógł się już skończyć, niestety czekały go jeszcze długie godziny uśmiechów i rozmów. Usłyszał pierwsze dźwięki gitary i nagle uświadomił sobie, że przecież zaplanował coś jeszcze. Tym razem chór, który zaczął śpiewać nie miał nic związanego z kościołem. Zauważył zdziwiony, pełen niezrozumienia wzrok matki i reszty rodziny. Nawet Philip, siedzący niedaleko, rzucał mu pytające spojrzenia. Cóż, może miał małą tajemnicę z Matthew, który wybrał całkiem dobrego artystę do zaśpiewania tego utworu, a chór, który mu towarzyszył, brzmiał równie dobrze. Wiedział, ze wygląda na naprawdę zadowolonego, ale nie miał zamiaru tego ukrywać. Poczuł uścisk na swojej dłoni i zaskoczony zauważył, że to Harry chwycił go za dłoń i wpatrywał się w niego na oczach tych wszystkich ludzi.
– Oszalałeś? – wyszeptał z gorączkowym uśmiechem na ustach. Nie widział go nigdy tak szczęśliwego.
W zasadzie w jego towarzystwie raczej nikt, nigdy nie wydawał się tak zadowolony. Nie bardzo wiedział, jak się teraz zachować, a Harry nadal trzymał jego dłoń. Nie miał zamiaru mu odpowiadać, bo co też miałby powiedzieć. Nagle spokojna, niemal senna melodia się skończyła i tym samym rozpoczęły się głośne fanfary, wszyscy podnieśli się ze swoich miejsc. Dotarło do niego jaki to moment, czas na hymn, w końcu to była uroczystość państwowa i właśnie dobiegała końca. Cała katedra rozbrzmiała jednym głosem, wyśpiewując swoje uwielbienie i miłość do króla. Teraz rozumiał już, dlaczego ojciec tak często mówił, że najgorsze momenty panowania to te, kiedy śpiewany jest hymn. Przez jedną sekundę sam chciał dołączyć do śpiewających, ale uświadomił sobie, że król jest jedyną osobą, która nie śpiewa hymnu. Wbił swój wzrok przed siebie, nie chcąc patrzeć na rodzinę Harry'ego siedzącą naprzeciwko. Słyszał cichy głos Stylesa, który pewnie musiał zmuszać się do śpiewania tych słów. Powinien odczuwać jakąś chorą satysfakcję, że osoba, która nienawidzi monarchii należy do niej teraz i jeszcze śpiewa o swoim władcy, ale nie czuł zupełnie nic. Hymn zmienił się w spokojną melodię i to był znak, że czas opuścić katedrę, ślub dobiegł końca. Trzymając się za dłonie szli w stronę wyjścia nawą główną w tej małej procesji, oni, dziewczynki sypiącej kwiatki, Philip i Gemma. Czuł, jak Harry mocno ściskał jego dłoń, musiał być zestresowany, może przerażony, ale uśmiechał się do gości, którzy kłaniali się.
– Jeżeli mnie teraz puścisz, przewrócę się – wyszeptał Harry, co było tak zaskakujące. Odsłonił się i nie udawał niezwyciężonego. Louis nie wiedział, czy woli go w takiej wersji czy może jednak, jako upierdliwego i humorzastego.
– W takim razie będę mocno trzymał – ścisnął jego palce w niemym zapewnieniu. To nie był dzień na kłótnie i dokuczanie, chociaż przez te kilka godzin znajdowali się po tej samej stronie. Musieli sobie pomagać.
Gdy stanęli na progu kościoła, chwycił czapkę i rękawiczki. Dzwony biły głośno, a ludzie wiwatowali. Usłyszał cichy jęk Harry'ego, gdy powóz zatrzymał się przed nimi.
– Nie mów mi proszę, że masz coś przeciwko i uważasz, że to wykorzystywanie zwierząt? – Louis pomógł mu wspiąć się po wąskich schodach. Powóz był otwarty tak, by wszyscy, którzy zgromadzili się na trasie mogli ich dobrze widzieć.
– Myślałem, że pojedziemy do pałacu samochodem – wyjaśnił szybko Harry, gdy szatyn usiadł obok niego i pomachał do zgromadzonych tłumów, gdy powóz ruszył ulicami stolicy.
– To tradycja, drogi mężu – mruknął, cały czas pozdrawiając tłumy.
– Mężu – prychnął Harry, śmiejąc się na widok tańczących i radosnych dzieci, wymachujących flagami.
Ulice wyglądają bajecznie, wszędzie znajdują się szczęśliwi ludzie, którzy świętują, bawią się i pewnie będą korzystać z wolnego dnia do późnych godzin nocnych. Sam z chęcią wybrałby się na spacer w nocy, by zobaczyć, jak zwyczajni mieszkańcy Królestwa Zjednoczonych Wysp będą obchodzić ślub tego stulecia. Mógł o tym tylko pomarzyć, ten dzień był zaplanowany co do godziny. Gwardziści królewscy maszerowali, orkiestra grała, a tłum wiwatował. Najszczęśliwszy dzień. Powóz zatrzymał się przed bramą prowadząca do Błękitnego Pałacu. Wstał i pomachał do tłumu z podwyższenia, po czym wyciągnął dłoń do Harry'ego pomagając mu wstać. Czuł się dziwnie, gdy ich dłonie były złączone, ale najbardziej drażniło go to, jak szybko przyzwyczaił się do tego. Tłum krzyczał i skandował coraz głośniej wiedząc, co nadchodzi. Pochylił się w stronę Stylesa, który pewnie miał ochotę uciec z krzykiem, cóż – było ich dwóch. Zauważył, że mężczyzna przymknął powieki, co było nawet lepsze i ułatwiło wszystko, zmniejszył dzielącą ich odległość i szybko połączył ich usta w krótkim pocałunku. Odsunął się i poczuł, jak Harry zadrżał, gdy zaczerpnął powietrza. Zacisnął powieki, gdy ostry ból przeszył mu skronie.
– Wszystko w porządku? – poczuł palce zielonookiego na swoim czole, obcy mogli odczytać to jako czuły gest.
– Tak, to nic takiego – odsunął się i po raz ostatni pozdrowił poddanych.
Stało się, teraz i tak czekało ich najgorsze. Uroczysty obiad z gośćmi. Oby tylko matka trzymała się z dala od nich.
***
Anne obserwowała syna przez cały obiad, a później uroczystą kolację. Czasami spoglądała na swoją córkę, obok której zawsze kręcił się Lord Horan. Miała zamiar porozmawiać z nim później i odpowiednio go odstraszyć. Może i był najlepszym przyjacielem króla, ale jej córka zasługiwała na kogoś dużo, dużo lepszego. Mogłaby być królową, więc z pewnością nie miała zamiaru pozwolić, by zadowoliła się tytułem Lady.
Harry zachowywał się dobrze. Może czasami jego mina nie wyrażała całkowitego szczęścia, ale nie miała zamiaru go strofować, nie w dniu ślubu. Teraz chciała dać mu chwilę wolności, by poczuł, że sam jest panem swojego losu, a potem wyjaśni mu, jakie decyzje ma zacząć podejmować.
Jej czujny wzrok kilka razy zawędrował w stronę królowej. Promieniała i brylowała w towarzystwie witając się z przybyłymi gośćmi. Jako matki musiały stanąć razem do zdjęć pamiątkowych, ale poza tym unikały się jak tylko mogły.
– Dopięłaś swego, Anne. Musisz być z siebie naprawdę dumna.
– Odbieram tylko to, co mi się należy – spojrzała na swojego rozmówcę, który uśmiechnął się tak, jakby opowiedziała coś naprawdę zabawnego. Nie powinni być widziani razem. – Miej na niego oko – wskazała na Harry'ego, który rozmawiał ze swoimi przyjaciółmi, uśmiechając się cały czas.
– Oczywiście, wszystko jest pod kontrolą.
– Pod moją kontrolą – spojrzała na mężczyznę, który skinął głową i odszedł.
Życie było planszą do gry, po której ludzie poruszali się niczym pionki. Ona nie była pionkiem, była osobą, która ustalał reguły gry.
***
Jonathan patrzył na swojego przyjaciela, który jeszcze chwilę temu rozmawiał z nim, a teraz stał obok swojego męża. Obserwowanie ślubu i późniejszych uroczystości doprowadzało go do szału. Nie mógł znieść towarzystwa tych wszystkich koronowanych głów, zadufanych w sobie Lordów i bogaczy, którzy nie mieli pojęcia, jak wyglądało życie zwyczajnych mieszkańców Królestwa. Harry wyglądał jakby należał do tego miejsca, wystroili go w te błyszczące stroje, nałożyli na głowę tiarę i nagle pasował do idealnego obrazka rodziny królewskiej. Król puszył się w swoim mundurze galowym i trzymał swoją głowę wysoko, patrząc na wszystkich z góry. Zawsze powtarzali z Harrym, że duma usztywnia kark. Nie mógł uwierzyć, że w tej chwili jego najlepszy przyjaciel miał męża i to w dodatku męża który jest królem. To był chyba najgorszy koszmar, którego nie byli w stanie wymyślić.
Nie chciał z nikim tutaj rozmawiać ani zawierać znajomości. Nie potrzebował tych ludzi w swoim życiu, zresztą dla nich był nikim. Nie poświęcili mu nawet jednego spojrzenia. Równie dobrze mógłby stad wyjść, nikt by nie zauważył, Harry również. Obiad odbywał się w ogromnej sali w Błękitnym pałacu. Nie chciał nigdy więcej znajdować się w tym miejscu pełnym bogactwa i przepychu. Mdliło go od wszechobecnego błękitu i granatu. Przyjecie wieczorne przeniosło się do balowej sali, otwarte zostały też ogrody. Widział, że królowa była już nieobecna, rodzice Harry'ego również, teraz zostało więcej młodych osób, ale wesele powoli się kończyło. Chciał zamienić jeszcze z Harrym kilka słów, ale ten tkwił u boku króla uśmiechając się i potakując, gdy rozmawiali z jakimś mężczyzną wystrojonym w ciemny garnitur. Tak mijał cały wieczór Stylesa, obserwował go i widział, że ten chodził za Tomlinsonem, robił wszystko to, czego ten od niego wymagał, jak kolejny wierny i posłuszny sługa.
– Bardzo dziękujemy wszystkim za przybycie – zaskoczony usłyszał głos króla, który uśmiechał się do gości z Harrym u boku. – Cieszymy się, że mogliśmy świętować tak ważny dla nas dzień razem z wami, naszymi bliskimi i przyjaciółmi. Teraz musimy was opuścić, ale wam życzymy dalszej cudownej zabawy.
Obserwował, jak oddalają się i znikają z złotymi drzwiami, które zamknęły się za nimi cicho. Zabawa trwała w najlepsze. Nikt nie zdziwił się takim nagłym zniknięciem. Rozejrzał się po twarzach gości, wszyscy wrócili do przerwanych rozmów.
– Dlaczego król zniknął? – zapytał jakiegoś przechodzącego mężczyznę, którego widział wcześniej w towarzystwie Harry'ego i Tomlinsona.
– Jego Wysokość czeka teraz pierwsza noc z małżonkiem. Jak to mówią, noc poślubna – rozbawiony mężczyzna odszedł i skierował się w stronę Gemmy.
Skierował się w stronę wyjścia. Nic tu po nim, nie miał zamiaru stać i myśleć o tym, co robił teraz Harry, jakie zwyczaje królewskie były zachowane, jeżeli chodziło o pierwsze noce i czy jego przyjaciel w ogóle tego wszystkich chciał. Opuścił Błękitny Pałac i wyszedł wyjściem, z którego korzystali goście.
Na zewnątrz nadal istniał zwyczajny świat, w pubach podchmieleni ludzie wznosili toasty za nowożeńców, na ulicach najwytrwalsi jeszcze świętowali. Flagi Zjednoczonego Królestwa Wysp powiewały na wietrze, a drzwi królewskich apartamentów zostały zamknięte, gdy świeżo poślubieni znaleźli się w sypialni króla.
***
Harry wpatrywał się w ogromne łóżko, stojące na środku pokoju. Może był idiotą, ale nie pomyślał wcześniej o nocy poślubnej. Teraz, gdy król odesłał służbę machnięciem dłoni, stał i nie wiedział, co powinien zrobić. Rozebrać się, zostać w ubraniach, położyć czy może zostać tu gdzie stał. Nie wiedział, czego chciał Louis, jakim był człowiekiem. Ostatecznie kompletnie się nie znali i nic o sobie nie wiedzieli. Chciał już zapytać, czego oczekuje, ale szatyn ubiegł go.
– Chciałbym się wyspać, jutro po śniadaniu jedziemy do letniego pałacu, to rodzinna tradycja. Masz zamiar jeszcze długo stać w miejscu, czy może jednak potrzebujesz pomocy służby w rozebraniu się? – Louis zdjął mundur i krzątał się po sypialni w samej bieliźnie, wydawał się nieskrępowany, ale Harry znał się na ludziach. Widział, jak spięte są ramiona mężczyzny, który unikał patrzenia na niego. – Nie wiem, po której stronie łóżka śpisz, ja po prawej, więc zostaje ci lewa albo podłoga, co wolisz. I gdybyś mógł przebrać się sprawnie, byłoby miło. Chcę już spać.
– Słucham? Chyba nie rozumiem – powiedział, zdejmując ostrożnie kolejne elementy stroju, odłożył kamizelkę i zaczął zsuwać z ramion śnieżnobiałą koszulę.
– Czego nie rozumiesz? – Louis leżał już w łóżku i wyglądał jak ktoś, kto naprawdę chce iść spać.
– Tak wygląda królewska noc poślubna? – odwiesił spodnie i stał w bieliźnie, czując się jak głupiec. Nie tego się spodziewał.
– A masz ochotę ogrzać moje łoże w jakiś inny sposób? Myślałem, że problemem będzie samo położenie się obok, nie wiedziałem, że jesteś tego typu mężczyzną.
– Daruj sobie, niczego ci nie proponuję i na pewno nie oferuję siebie – warknął i położył się obok mężczyzny, pilnując by dzieliło ich jak najwięcej przestrzeni.
– Dzięki Bogu – westchnął teatralnie Louis. – Już zacząłem się obawiać.
– Bez obaw, zapewniam cię, że żaden zdrowy na umyśle mężczyzna nie chciałby dotknąć kogoś takiego, jak ty – obrócił się na drugi bok, izolując się jeszcze bardziej od mężczyzny.
– Doprawdy? W takim razie chyba coś z tobą nie tak, bo jeśli pamięć mnie nie myli, ściskałeś dziś moją dłoń tak wiele razy. Bałem się nawet, że się we mnie zakochałeś. Przysięgam, że miałeś serduszka w oczach, kiedy w katedrze zagrała ta infantylna, tandetna piosenka – szatyn zachichotał i światło zgasło po jego stronie łóżka.
– Nie musisz się bać, mogę ci obiecać, że miłość to coś, czego nigdy nie poczujesz na własnej skórze – po tych słowach w sypialni zapadła cisza.
Pierwsza noc rządziła się swoimi prawami, pierwszy poranek również, ale o tym Harry miał dowiedzieć się, gdy nastanie świt. Teraz starał się zasnąć, ale upragniony sen nie nadchodził. W zamian tego analizował każdy swój gest i spojrzenie, które skierował w stronę Louisa. Może przez chwilę zapomniał, jakim był człowiekiem, ale teraz już sobie o tym przypomniał. Trudno było zmrużyć oko, śpiąc obok potwora, dookoła którego ciągle krążyły te ciemne i mroczne cienie. Miał nadzieję, że Louisowi przyśnią się najgorsze koszmary. Z tą myślą Harry zamknął oczy i starał się zasnąć, by być gotowym na kolejny dzień jego nowego życia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top