Rozdział 9
Johanna czuła się jak kompletna idiotka.
Nie wiedziała, co popchnęło ją do tego, by pocałować Scotta McCalla. Była na siebie wściekła. Głównie dlatego, że w tamtej jednej chwili zniszczyła wszystko, co udało jej się uzyskać w ostatnim czasie, zniszczyła solidną więź jaka wytworzyła się między nią a Scottem. Bo, szczerze mówiąc, nie łudziła się, że wciąż między nimi będzie normalnie skoro to ona go pocałowała. Wchodząc do wnętrza domu, zamknęła za sobą drzwi z trzaskiem a następnie skierowała się do kuchni, gdzie czekała już na nią sterta brudnych naczyń.
Była głupia jeżeli myślała, że tak idealna para jak Kira i Scott rozstaną się na dobre. Była głupia jeżeli myślała, że Scott McCall poczuje coś dla niej tylko dlatego, że pomogła mu z głupim projektem z biologii, opowiedziała mu część swojej ckliwej historii i dlatego, że zaczęli razem spędzać trochę więcej czasu. Była głupia, że w ogóle wyobrażała sobie, że jej i McCallowi mogłoby się udać. Była taka strasznie głupia...
- Coś się stało? – Aż gwałtownie drgnęła na dźwięk głosu Patricka, który wyrwał ją z użalania się nad sobą. Zacisnęła mocniej palce na talerzu, który akurat szorowała za pomocą myjki, nie pozwalając, by jej się wyślizgnął z rąk. Obejrzała się przez ramię. Jej ojczym z cichym westchnieniem siadał na krześle i dłonią przyciągnął do siebie słoiczek z nutellą stojący na stole. Jo wychwyciła, że mężczyzna od niechcenia zanurzył w nim wafla ryżowego i podniósł wzrok wprost na nią.
- Nie. Dlaczego? – mruknęła, odwracając się do niego plecami i powracając do zmywania naczyń. Dobiegło ją nieco głośniejsze westchnienie.
- Bo zazwyczaj po powrocie do domu po prostu załadowujesz zmywarkę. Chyba, że jesteś zdenerwowana lub zmartwiona. Wtedy zmywasz naczynia albo sprzątasz, bo chcesz czymś zająć myśli.
Johanna nieomal nie zachłysnęła się powietrzem, gdy to usłyszała. Szczerze mówiąc, kompletnie nie spodziewała się, że tak nieistotny szczegół nie umknął Patrickowi. Zwłaszcza, że ona robiła to niemalże odruchowo i nawet nie zwracała zbytniej uwagi na fakt, że sprząta, gdy jest zdenerwowana. Tak już po prostu miała. Wrodzony nawyk, który trzymał się jej uparcie już od paru ładnych lat. Dziewczyna przełknęła ślinę i siląc się na spokój, wzruszyła ramionami wypowiadając powoli słowa:
- To nic takiego.
Zapadła nieznośna cisza, która z niewiadomych przyczyn zaczęła ciążyć Johannie.
- Josh wrócił? Albo się odzywał? – zagadnęła od niechcenia, pragnąć przerwać milczenie między nimi. Odłożyła talerz na suszarkę, po czym sięgnęła ponownie po myjkę i zaczęła szorować patelnię. Najpierw dobiegł ją niewyraźny pomruk a następnie chrząknięcie. Patrick najwyraźniej wcale nie śpieszył się z odpowiedzią.
- Nie.
- Widocznie jeszcze nie czas – oznajmiła Johanna, starając się zabrzmieć rozsądnie. Na te słowa Patrick odpowiedział jej tylko prychnięciem. Zrozumiała, że choć chciała zabrzmieć mądrze, przebijała się przez nią kpina a jej ojczym tylko to wychwycił. Kolejne talerze pojawiły się na suszarce.
- A kiedy będzie odpowiedni czas?
- Nie mam pojęcia – przyznała szczerze blondynka. Skończyła myć wcale nie taką ogromną, jak się okazało, stertę naczyń i odwróciła się przodem do Patricka opierając się rękoma o blat kuchenny. Westchnęła ciężko. – To moja wina.
- Nie tylko twoja – odparł spokojnie Patrick ponownie zanurzając kolejny kawałek wafla ryżowego w nutelli i po chwili go odgryzając. Przez jego twarz przemknął cierpki uśmiech. Nie trzeba było żadnych słów, by zrozumieć, że oboje czują się winni temu, co przed kilkoma dniami zaszło w tej samej kuchni Diazów. Johanna tylko w odpowiedzi skinęła głową i przez krótką chwilę milczała.
- Dobranoc – powiedziała wreszcie i szybkim krokiem opuściła niewielką kuchnię. Szczerze mówiąc miała już serdecznie dosyć tego dnia. Tych ostatnich paru dni.
Następnego poranka Johanna odpuściła sobie pójście do szkoły pod pretekstem bólu brzucha. Patrick nawet nie dopytywał jej o konkretny powód. Ból brzucha skojarzył mu się z miesiączką a o to zdecydowanie nie chciał dopytywać, dlatego nawet nie zaczynał rozmowy, gdy rano Johanna oznajmiła, że tylko odwiezie Jaspera do szkoły i wraca, bo kiepsko się czuje i planuje zostać w łóżku. Sprawa była załatwiona. W sumie to naprawdę czuła się nieco osłabiona i mówiła tak jakby miała zatkany nos. Może to siedzenie na marmurze w nocy i później jazda na motorze nie była najlepszym pomysłem? W końcu nieźle zmarzła.
Przez cały dzień Jo zdążyła posprzątać mieszkanie, chyba każdy kąt został sprawdzony i posprzątany, później przygotowała obiad i trochę się pouczyła. Wieczorem zadzwoniła do Gabby i upewniła się jak wygląda sprawa z lekcjami i zadaniami. Obejrzała telewizję, ale tak naprawdę nie potrafiła się skupić na tym, co leciało na ekranie telewizora, ponieważ jej myśli zaprzątane były czymś zupełnie innym. I tak minął jej dzień na niczym. Za to kolejnego już nie było mowy o nie pójściu do szkoły. I nawet nie chodziło o Patricka a po prostu o to, że sama Jo miałaby wyrzuty sumienia, że opuszcza lekcje z tak błahego powodu. Bo chociaż wmawiała sobie, że to nie z powodu chłopaka, to jednak żołądek skręcał jej się w supełek na myśl, że mogłaby zobaczyć Scotta na korytarzu i w momencie gdyby ich spojrzenia się skrzyżowały... zrobiłoby się niezręcznie. Prawda była jednak taka, że nie było jak tego uniknąć i Jo musiała się zmierzyć z rzeczywistością. A im prędzej to zrobi tym nawet lepiej dla niej. Dlatego, czując się z góry na przegranej pozycji, poszła do szkoły. Nawet pomimo tego, że od samego rana nie rozstawała się z chusteczkami. Pójście do szkoły okazało się jednak całkiem trafnym wyborem, bo już po pierwszych dwóch lekcjach dostrzegła kogoś, kogo naprawdę w ostatnim czasie (choć nigdy by tego na głos nie przyznała) chciała zobaczyć. I nie miała na myśli, oczywiście, patroli policji, które zdążyły ją już wcześniej zaskoczyć. Uzbrojeni policjanci kręcili się po szkolnych korytarzach szukając... niewiadomo w zasadzie czego. Był to niecodzienny widok i dlatego Johanna początkowo była nieco rozproszona i kompletnie nie myślała już o tym, dlaczego jeszcze tego samego ranka nie miała ochoty pójść do szkoły. Uczniowie plotkowali, ale żadna z tych plotek nie wydała jej się na tyle warta uwagi by ją chociażby przeanalizować.
Niemniej, na widok czarnej czupryny i charakterystycznego sposobu chodzenia, Johanna zareagowała niemal natychmiast.
- Josh! – zawołała i przyśpieszyła kroku, by dorównać do żwawego marszu chłopaka. Brunet zatrzymał się, słysząc jak ktoś woła jego imię i odwrócił się w jej stronę. Po jego postawie spostrzegła, że się spiął na jej widok. Johanna spoglądała na niego z niepokojem, ale i ulgą widoczną zapewne w jej okrągłych oczach, przy czym cień uśmiechu pojawił się na jej twarzy.
- Czego? – warknął z poirytowaniem młody Diaz, rozglądając się na boki. Pokazał, że w przeciwieństwie do niej, on nie zamierza cieszyć się na jej widok. Dziewczyna drgnęła, ale bynajmniej nie zraziła się. Najwyraźniej wciąż był na nią wściekły za to jak go potraktowała parę dni wcześniej. Nie mogła się temu dziwić, w końcu posądziła go o zamordowanie kogoś i to nie mając na to żadnych dowodów. Blondynka zmarszczyło czoło i pokiwała z niedowierzaniem głową, stając przed nim wyprostowana i dumnie unosząc głowę.
- Gdzie się podziewałeś? – Ze wszystkich sił starała się, by jej głos zabrzmiał ciepło i miło. Nawet przyjaźnie. Postanowiła wystąpić ten krok naprzeciw niemu z gałązką oliwną, mając nadzieję, że chłopak odwdzięczy jej się tym samym i odpuści. Troszkę się jednak pomyliła.
- Gówno cię to obchodzi? – odpowiedział jej ze zmarszczeniem nosa i odwrócił się na pięcie, chcąc odejść, ale Johanna wyrwała się do przodu i pociągnęła go za ramię, delikatnie acz stanowczo i chyba ten gest sprawił, że Josh zatrzymał się.
- Josh, nie chciałam tego powiedzieć.
Chłopak prychnął gniewnie i spojrzał jej w oczy, posyłając twarde spojrzenie. Odepchnął jej dłoń, wzruszając ramionami, i skrzyżował ręce na torsie. Jego spojrzenie wciąż miażdżyło.
- Chciałaś, Johanna. Wiedziałaś, że to wytrąci mnie z równowagi. Wiedziałaś, że tak bardzo nienawidzę swojego ojca, że porównanie mnie do niego wywoła tylko jedną reakcję.
- Dobra, ale to nie zmienia faktu, że nie powinnam była...
- A co tu się dzieje? Kłótnia kochanków? – Niespodziewanie pomiędzy Joshem a Johanną znalazła się Tracy Stewart. Drobna i szczupła szatynka i brązowych oczach i przenikliwym spojrzeniu. Koleżanka, z którą zadawał się Josh. Dziewczyna posłała dość wymowne spojrzenie blondynce, która momentalnie zmarszczyła czoło, słysząc jej słowa. Rzeczywiście mało kto wiedział, że Johanna i Josh mieli wspólnego opiekuna i mieszkali razem, ale mimo wszystko uważać ich za parę? Dla samej Johanny było to tak niedorzeczne, że nieomal nie roześmiała się jej głośno w twarz.
- Nie twoja sprawa, Tracy – powiedziała, posyłając krótkie spojrzenie Joshowi, ale ten najwyraźniej postanowił tylko zignorować dziewczynę, a właściwie to obydwie dziewczyny i odwrócił się na pięcie, chcąc odejść.
- No proszę, szybko przerzuciłaś się z McCalla na Josha. Czyżby to Scott znudził się tobą, bo zobaczył jaka jesteś... hm... typowa? – zadrwiła Tracy ze zmrużeniem oczu, co tylko spowodowało, że Johanna posłała jej nieprzyjemne spojrzenie. Mimo wszystko wspominanie w tej chwili Scott nie było najlepszym pomysłem. – A może woli jednak brunetki?
- Wow, współczuję ci, że masz tak niską samoocenę, że musisz dowartościować się, rzucając obelgami na prawo i lewo – powiedziała blondynka, wymijając ją, ale wtedy poczuła jak Tracy wbija ostre paznokcie w jej nadgarstek i odwraca z siłą w swoją stronę. Jej twarz znalazła się bardzo blisko Jo a jej oczy zapłonęły gniewem. Johanna syknęła z bólu, zaciskając po chwili mocno usta, by żaden podobny dźwięk więcej nie wydobył się z jej ust. Ta siła u młodszej koleżanki zrobiła na niej niemałe wrażenie.
- Co ty powiedziałaś? – Johanna nie przestraszyła się wściekłego głosu Tracy, przynajmniej do momentu kiedy nagle w oczach dziewczyny nie pojawiły się dziwaczne i niezidentyfikowane żółte plamki. Blondynka zaczerpnęła gwałtownie powietrza, ale zanim zdołała przyjrzeć się twarzy młodszej dziewczyny, Josh chwycił Tracy mocno za łokieć i odepchnął ją o parę kroków od Jo.
- Nie robiłbym tego na twoim miejscu – mruknął chłopak i nawet Johannę przebiegł dreszcz na dźwięk groźby w jego głosie. Tracy tylko prychnęła i wyprostowała się jak struna, unosząc dumnie głowę. Posłała przeciągłe spojrzenie blondynce i ponownie zerknęła na chłopaka z dziwnym uśmiechem.
- Przecież mówiłeś, że jej nienawidzisz.
Właściwie to Johanny nie powinny dziwić te słowa, ale mimo wszystko zrobiło jej się trochę przykro, gdy usłyszała, że Josh powiedział swoim znajomym coś podobnego. Niby zdawała sobie z tego sprawę, ale usłyszenie tej prawdy z ust kogoś obcego trochę ją zabolało. Niemniej, nie ruszyła się z miejsca.
- Mimo to, nie robiłbym tego ponownie gdybym był tobą – oznajmił stanowczo, powoli, cedząc każde słowo i spinając się przy tym. Tracy tylko posłała mu raz jeszcze wymowny uśmieszek i wyminęła ich dwójkę, odchodząc w stronę wyjścia.
- Josh... - spróbowała po chwili Johanna wpatrując się w plecy chłopaka, ale ten szybko odwrócił się w jej stronę.
- I, dla jasności, – przerwał jej pośpiesznie i spojrzał jej prosto w oczy – naprawdę cię nienawidzę. – Na koniec wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie, zamierzając odejść w kierunku szafek szkolnych, przy których stał Corey, uśmiechający się do bruneta już z daleka. Zatrzymał się jednak w pół kroku, słysząc jak z trzeszczących głośników rozlega się przerywany komunikat.
Johanna, podobnie jak i Josh, stała jak wryta i słuchała jak dyrektor uprasza o zastosowaniu się do godziny policyjnej oraz informuje o odwołanych zajęciach. Trzeba przyznać, że w ciągu ostatnich paru dni odwoływanie zajęć stało się codziennością i Jo powoli przestawała wierzyć w to, że uda im się zdążyć z materiałem. W momencie, w którym chciała spojrzeć porozumiewawczo na Josha, jej wzrok przyciągnął, bardzo skutecznie zresztą, ktoś inny. A raczej dwie Inne osoby. Johanna na końcu korytarza dostrzegła Scotta, który ramieniem obejmował Kirę i coś jej szeptał do ucha. Ten widok sprawił, że poczuła nieprzyjemny ucisk w sercu. Scott nie kłamał, Kira naprawdę miała wrócić. Jednak Johanna nie spodziewała się, że nastąpi to w tak szybkim tempie.
- Zabolało, co? – Dobiegł ją głos Josha. Głos irytującego znawcy, którym nie był.
- Och, zamknij się – mruknęła i ruszyła zdecydowanym krokiem do wyjścia. Nie miała zamiaru patrzeć na zadowoloną minę Josha. Już nawet zapomniała o tym, że jeszcze parę godzin wcześniej naprawdę bardzo chciała go zobaczyć i namówić na powrót do domu. Teraz nie mogła znieść jego triumfu nad jej osobą. Zdecydowanie bardziej wolała ulotnić się z tego miejsca jak najszybciej. Zwłaszcza, że i tak przecież odwołano im zajęcia.
*
Parę godzin później od spotkania na szkolnym korytarzu podopiecznych Diaza, Josh poczuł kujący ból głowy. Chwilę zajęło mu przypomnienie sobie co się stało. Theo, szpital psychiatryczny, próba uwolnienia Lydii Martin, która wciąż chyba trwała. Hellhound. Aż jęknął z bólu na samo wspomnienie widoku płonącego zastępcy szeryfa, Jordana Parrisha. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że to koniec, że elektryczny przypływ mocy zamiast go wzmocnić, zabije go. Ale tak się nie stało. Aby to sobie jeszcze udowodnić poruszył ręką i nogami. Trochę był obolały i zmęczony, ale dał radę wstać – tego jednego był pewien. Otworzył oczy i wpatrując się tępo w brudny sufit, westchnął ciężko. Podniósł się niedbale na łokciach, powoli, z ociąganiem, dając sobie czas. Wciąż dzwoniło mu w uszach i to irytujące dzwonienie ustało dopiero po dobrej chwili. Josh rozejrzał się na boki, bacznie badając korytarz. Naprzeciw niego leżała Tracy. Widział jak jej klatka piersiowa się porusza, słyszał jej oddech, co oznaczało, że wciąż żyje. Nie zamierzał jednak jej stąd wynosić, niech Theo się tym zajmie – w końcu to on był za to wszystko odpowiedzialny. To jego pomysłem było pojawienie się tutaj, zupełnie w ciemno i stawienie czoła nie tylko Scottowi i jego przyjaciołom, ale również strażnikom tego ośrodka. W mniemaniu Josha to był nonsens. Istne szaleństwo, ale nie mógł i nie potrafił sprzeciwić się Theo. Co prawda miał ochotę zapytać dlaczego Hayden nigdy nie uczestniczy w ich wyprawach, kiedy to niemal ryzykują własne życie, ale poniekąd znał odpowiedź. Miał świadomość, że jej słabość do Liama Dunbara jest zbyt silna, co czyni ją najprawdopodobniej najsłabszym ogniwem z watahy hybryd. Mimo to Theo wciąż utrzymywał ją przy życiu. Josh nie rozumiał dlaczego.
Z zamyślenia wyrwał go cichy jęk i szept. I Josh mógłby się założyć, że usłyszał w tej ciszy własne imię. Podniósł głowę i rozejrzał się na boki. I wtedy jego wzrok spoczął na chłopaku leżącym na końcu korytarza. Jedno spojrzenie w jego stronę wystarczyło, by Diaz zrozumiał, że jeden z nich odczuł boleśnie spotkanie z Hellhoundem. Josh momentalnie poczuł uścisk w sercu i trochę chwiejnie i nieporadnie zerwał się na równe nogi.
- Corey! – zawołał i w sekundzie znalazł się obok przyjaciela. Jego twarz była po jednej stronie całkowicie sparzona pozbawiając skutecznie naskórka z jego policzka i skroni. Prawą rękę miał zwęgloną, natomiast w lewej zdrowa była tylko dłoń. Josh bał się sprawdzać jak sprawa wygląda z klatką piersiową chłopaka, ukrytą pod ubraniami, które również były spalone. Jedynie koszula, którą miał na sobie Corey w jakimś stopniu go osłaniała. Diaz chciał nawet dotknąć jego ramienia, ale widząc poparzenia na całym ciele chłopaka, zawahał się. Mógł zadać mu jeszcze większy ból a to ostatnie czego chciał. Nie potrafił, tak jak wilkołaki, odebrać mu trochę bólu. Nie był przecież wilkołakiem. Co miał robić? Nie mógł go tak po prostu tutaj zostawić na pastwę losu. Co jeśli Theo nie miał racji i Corey nie był w stanie się uleczyć? Ta myśl nie dawała w owej chwili spokoju Joshowi. Brunet wziął głęboki oddech i spróbował podnieść przyjaciela do pionu. Tej czynności towarzyszył jednak bolesny krzyk cierpiącego chłopaka.
- Wiem, wiem, przepraszam, ale muszę cię stąd wydostać, Corey – oznajmił Josh bezradnie, nie puszczając go. Wiedział, że sprawia mu okropny ból. Prawdopodobnie jeszcze większy niż samo poparzenie, ale nie wiedział co innego mógłby zrobić. Podniósł go powoli i spokojnie, i przewiesił sobie jego rękę za karkiem. Upewniając się, że nogi ma w miarę zdrowe zaczął go wyprowadzać z tego korytarza, mijając po drodze Tracy. Ona sobie poradzi, gdy tylko się obudzi. A jaką miał pewność, że jeśli Corey zamknie oczy to w ogóle jeszcze się obudzi? Przecież wbrew temu co powiedział Theo, Corey wcale się nie uzdrawiał.
W męce i cierpieniu przeprawił się przez korytarz i wraz z przyjacielem znalazł się z powrotem w lobby. Wiedział, że ten cierpi, jęki i syki nie pozwalały mu o tym zapomnieć i przez cały czas Josh zapewniał przyjaciela, że już niedaleko, że musi wytrzymać jeszcze tylko trochę.
- Stary, dasz radę, zaraz będziemy... - I nagle, stojąc już w lobby z zawieszonym na sobie chłopakiem, Josh zorientował się, że wszystkie drzwi i okna zostały zablokowane. Nie było stąd ucieczki. Gdy tylko to sobie uświadomił, momentalnie oblał go zimny pot a z jego ust wydobyło się siarczyste przekleństwo. – To się nie dzieje naprawdę.
Myśl, wrzeszczał na siebie Josh w myślach, rozglądając się na wszystkie strony. Nie mógł tutaj zostać. Niewiadomo kiedy pojawią się z powrotem strażnicy, którym Josh nie da rady jeśli będzie musiał podtrzymywać zranionego Corey'ego. Zawsze jest jakieś wyjście, tak przynajmniej powtarzał mu Patrick.
Niech cholera weźmie Patricka! Z Eichen nie było żadnej drogi ucieczki w tym momencie. I w chwili gdy to sobie pomyślał dobiegło do niego wołanie. Wyprostował się gwałtownie słysząc znajomy głos. Spowodował tym ból swojemu przyjacielowi, ale musiał to zignorować. Głos należał do Malii Tate-Hale czy jakkolwiek się ona tak naprawdę zwała. Do dziewczyny Stilinskiego, do członkini stada McCalla. Josh nie był pewien czy to dobry pomysł, ale skierował się w stronę, z której dochodził jej głos. Jeśli Johanna miała rację, jeśli Mason miał rację to wszyscy z watahy Scotta są tacy dobrzy i uczynni jak ich prawdziwy Alfa. Jeśli naprawdę niosą miłosierdzie każdemu... cóż, czas najwyższy by Josh się o tym przekonał. Pociągnął, najdelikatniej jak tylko potrafił, Corey'ego za sobą. Dotarł do niego szczęk zamków. Najwidoczniej część drzwi się odblokowała. Nie wszystkie, ale te niektóre, wewnątrz budynku owszem.
Wchodząc w głąb jednego z korytarzy już wiedział gdzie znajduje się Malia. I dokładnie wiedział z kim była zamknięta w jednym z pomieszczeni. Nawet z tego miejsca był w stanie wyczuć elektryczność, siłę i moc jaką w sobie nosiła Kira Yukimira. Aż dostał dreszczy, wyczuwając ten pulsujący przepływ energii. To było jak... jakby pulsowanie jądra ziemi mogło być wyczuwalne dla zwykłego śmiertelnika. Odetchnął głęboko. Delikatnie i powoli ułożył Corey'ego na ziemi, opartego o ścianę. Przełknął ślinę i skinął głową, chcąc dodać mu spojrzeniem otuchy, ale Corey tylko dyszał ciężko, zmęczony i zmasakrowany. Josh podniósł się z podłogi i skierował w stronę otwartych drzwi.
Jego oczom ukazało się niezbyt wielkie pomieszczenia z mnóstwem bezpieczników ukrytych za blaszanymi drzwiczkami, jakimiś starymi i niepotrzebnymi rzeczami, workami – prawdopodobnie na zwłoki i stołem, jakby chirurgicznym. Na podłodze leżała ciemnowłosa Azjatka. Wyczuł ją od razu. Nad nią pochylona stała drobna acz umięśniona szatynka. Malia.
- Nie robiłby tego – ostrzegł pośpiesznie Josh, widząc jak dziewczyna wyciąga dłoń w stronę brunetki. Malia drgnęła i spojrzała na niego pytającym wzrokiem. – Elektryczność wciąż przez nią przechodzi. Czuję to z tego miejsca. Czułem to jeszcze gdy byłem na początku korytarza.
Malia spojrzała na niego wielkimi oczyma, w których przez ułamek sekundy odbił się strach. I wtedy Josh zrozumiał. Ona tak samo jak i on bała się o kogoś jej bliskiego. O przyjaciółkę. Josh rzucił krótkie spojrzenie w kierunku Kiry. Czy to możliwe, że nagle oboje stanowili nikłą szansę na to, by uratować swoich przyjaciół?
- Mogę jej pomóc – oznajmił Josh, patrząc uważnie na dziewczynę.
- Dlaczego?
- Ponieważ potrzebuję twojej pomocy. Z nim. – Mówiąc to Josh odsunął się z przejścia, pokazując tym samym Malii poparzonego Corey'ego. Odwzajemnił jej przerażone spojrzenie, dodając niemą prośbę. Zobaczył wyraźne wahanie odmalowane na jej twarzy, dostrzegł iskrę niepewności, ale trwało to zaledwie parę sekund. Po nich Malia pokonała dzielący ich dystans i podeszła do Corey'ego.
- Pomóż mi go przenieść – powiedziała krótko, pochylona nad nim. Nie musiała dwa razy mu powtarzać. I chociaż Josh nie wątpił w to, że Malia byłaby w stanie samodzielnie przenieść jęczącego z bólu chłopaka, chętnie pomógł jej podnieść Corey'ego i przetransportować go powoli, krok po kroku, na zimny stół chirurgiczny. Chwycił przyjaciela za dłoń w geście wsparcia, gdy oboje kładli go na stole.
- Dlaczego jego rany się nie goją? – zapytał wreszcie. Nie dawało mu to spokoju i miał nadzieję, że Malia zna odpowiedź na to nurtujące go pytanie. Bursztynowe oczy dziewczyny omiotły spojrzeniem postać Corey'ego.
- Może nie da rady. Może to dla niego zbyt wiele – oznajmiła, kręcąc głową z niedowierzaniem jakby widok poparzeń na jego skórze wciąż do niej nie docierał. Josh spuścił głowę i wypuścił powietrze z płuc, które przez chwilę wstrzymywał. Nie wiedział co ma zrobić a bardzo chciał pomóc swojemu przyjacielowi. Bo właśnie tym stał się Corey przez ostatni tydzień dla Josha. Kimś, kto nie odrzucił go tylko dlatego, że miał pewne problemy, że miał trochę trudny charakter. Corey jako jedyny przyjął go do siebie, wysłuchał i wsparł, ponadto jako jedyny dał mu promień nadziei, że jeszcze nie wszystko stracone.
- Może to przez ból. – Głos Malii dotarł do niego jakby z daleka. Josh podniósł na nią wzrok, jego serce przyśpieszyło.
- On umrze, tak? – zapytał, siląc się na spokojny i bezbarwny ton. Kropelki potu spowodowane presją i strachem o przyjaciela wystąpiły na jego czole. Panika odbiła się na jego twarzy i tego już za nic nie potrafił powstrzymać.
- Jego serce zwalnia.
Kolejna informacja, która nie spodobała się Joshowi. Miał ochotę przeklinać los, Theo, wszystko, co ich spotkało. Wciąż jednak wierzył, że Malia..., że oboje coś wymyślą.
- Co robimy? – spytał rozgorączkowanym tonem, spanikowany. Dlaczego sądził, nawet jeszcze przed chwilą, że Malia jest w stanie go uleczyć? Nawet nie zdawał sobie sprawę kiedy ją zapytał czy to rzeczywiście potrafi.
- Nie, ale mogę zabrać jego ból. To może pomóc, może jego rany zaczną się goić.
Josh wziął głęboki oddech. Corey wcale nie musiał umierać. Dało się go uratować. Ta myśl sprawiła, że Josh poczuł się pewniej, lepiej. Powstrzymał jednak cień uśmiechu. Jeszcze nie pora na cieszenie się. Pora na działanie.
- Więc zrób to! – zawołał, patrząc to na Malię, to na Corey'ego, ponaglając ją spojrzeniem.
- Ty pierwszy – odpowiedziała szybko dziewczyna, wskazując na swoją przyjaciółkę, wciąż leżącą na podłodze. Josh rzucił na nią okiem. Brunetka miała zamknięte oczy a promieniowanie biło od niej tak mocno, że rozpraszało ono skutecznie uwagę Josha, gdy na nią patrzył. To było takie dziwne. I w tym momencie promień energii wychodzący z bezpieczników uderzył w podłogę, tuż obok głowy Kiry.
Malia i Josh wymienili przerażone spojrzenie. Zupełnie niekontrolowanie.
- Mówiłeś, że możesz jej pomóc – powiedziała Malia tonem, który sugerował, że Josh już nie może się z tego wycofać. Chłopak zagryzł wargę i podrapał się nerwowym gestem po karku.
- Taaak, ale to nie jest w niczym podobne do ściągania napięcia z akumulatora. Ona ma znacznie więcej mocy – wyjaśnił Josh, spoglądając na Kirę a później na Malię. Jej wydawało się to całkiem proste, ale Josh wiele ryzykował. Po części ryzykował nawet życiem. Przełknął nerwowo ślinę i wtedy rozległ się skowyt, nieco już osłabiony, ze strony Corey'ego.
- Zamierzasz coś zrobić czy nie? – spytał nerwowym i wściekłym tonem, wskazując na swojego przyjaciela, upominającego się jękami o pomoc. Liczyły się każde cenne sekundy, które oboje tracili na przekomarzaniu się ze sobą.
- Jak jej pomożesz! Nie ufam ci – powiedziała zdeterminowanym tonem Malia, pochylając się ze złością w jego stronę. Jej słowa sprawiły, że Josh warknął cicho i zmarszczył czoło, posyłając jej groźne spojrzenie. Zacisnął mocno szczęki, cały spięty. A co on miał powiedzieć? Uważał Scotta i Stilesa za wrogów, którzy byli na tyle naiwni, że pragnęli zbawić świat od zła. Liam był chodzącym problemem. Natomiast dziewczyny były zbyt oddane chłopakom, by w jakikolwiek sposób można im było zaufać. Zresztą, Josh nie widział żadnych powodów, by zaufać komukolwiek z tego towarzystwa. Wszyscy byli jakby po przeciwnej stronie barykady. Co prawda Diaz nie wiedział skąd się to wzięło, ale był głęboko przekonany, że tak właśnie było.
- Ja też ci nie ufam.
Nagle kolejne promienie uderzyły w podłogę, tym razem przepływając przez ciało Kiry i wstrząsając jej drobną postacią. Widząc to Josh odruchowo drgnął. Dobrze, że była nieprzytomna. Diaz nie był pewien czy dziewczyna odczuwała to w równym stopniu jak on, ale wiedział, że pewne przepływy przyprawiają o mrowienie, inne o... przyjemny ból a jeszcze inne sprawiają prawdziwy, przenikający do szpiku kości ból. Nie dało się tego wytłumaczyć, ale on jako jedyny mógł zrozumieć, co w tej chwili czuje Kira.
- Dobrze, już dobrze! Zrobimy to w tym samym czasie – zadecydowała Malia, wpatrując się uważnie w Josha. Chłopak zacisnął usta w cienką linię. To brzmiało fair.
To nie tak, że Josh nie chciał pomóc Kirze. Brunetka w niczym mu nie zawiniła i tak naprawdę czuł z nią nić porozumienia przez to czym oboje byli. Albo raczej – czym ona była a on się stał. Czuł, że powinien jej pomóc. Chodziło jednak o to, że obawiał się czy Malia rzeczywiście pomoże Corey'emu. Mimo to zgodził się na jej propozycję i podszedł do Kiry powoli. Przyjrzał się jej bladej twarzy, odczekał chwilę, upewniając się, że żaden promień elektryczności nie nadchodzi i spokojnie przy niej przykucnął. Gdy wysuwał ostrożnie ręce tuż nad jej mostkiem spostrzegł, że się trzęsą. Przełknął nerwowo ślinę. Podniósł wzrok na Malię, nawiązując z nią kontakt wzrokowy zapewnił ją, że jest gotowy i na znak skinienia głowy oboje chwycili dwójkę cierpiących za dłonie.
Przypływ mocy był znacznie potężniejszy niż Josh się spodziewał, ale mimo to nie puszczał dłoni Kiry ani na moment choć w pierwszej chwili poczuł piekący ból. Szumiało mu w głowie. Zacisnął szczęki i zamknął oczy, tłumiąc w sobie okrzyk bólu. Na nic mu się to zdało, bo po chwili i tak wydobył on się z gardła DIaza. Nie oczekiwał takiego... przyłożenia.
Odetchnął dopiero po chwili, która wydawała się ciągnąć w nieskończoność i otworzył oczy, kierując swoje spojrzenie na Yukimurę. Mógł przysiąc, że w jej szeroko otwartych oczach dostrzegł błyskawicę. Patrzył jak Kira bierze łapczywy haust powietrza, jak jej klatka piersiowa wznosi się i opada. Spojrzała na niego przestraszonym wzrokiem i drgnęła nerwowo. Brunet jednak uśmiechnął się do niej łagodnie i pomógł jej się podnieść do pozycji siedzącej delikatnie acz stanowczo ujmując jej ciepłą dłoń i asekuracyjnie kładąc drugą rękę za jej plecy. Przez chwilę Kira patrzyła na niego mocno zdekoncentrowana, po czym przeniosła spojrzenie na swoją dłoń, która skrywała się w mocnym uścisku ręki Josha. Chłopak stwierdził w myślach, że jest w szoku i potrzebuje chwili na otrząśnięcie się z niego i uświadomienie sobie, co się wydarzyło. Podobnie jak on przedtem. Diaz czuł jak przez ich dłonie przebiega energia elektryczna. Wiedział, że gdyby koniuszkami palców złączyli swoje dłonie to i tak przebiegałby przez nie prąd, co było... musiał to przyznać, naprawdę niesamowite. Nie przypominało mu to w niczym niepewnej i nieokiełznanej siły a raczej stabilny i bezpieczny przepływ.
- Kira! W porządku? – Dotarł do nich głos Malii, na co brunetka się wzdrygnęła i podniosła na swoją przyjaciółkę spojrzenie. Josh niespodziewanie przypomniał sobie, że Malia miała również zadanie do wykonania. I podczas, gdy Kira niepewnie skinęła głową w stronę krótkowłosej szatynki, on już podnosił się z podłogi, chcąc upewnić się, że i z jego przyjacielem wszystko jest w porządku. Zanim jednak którekolwiek z nich zdążyło otworzyć usta rozległ się krzyk chłopaka leżącego na stole operacyjnym.
- Co mu się stało? – spytała Kira drżącym głosem, niezdarnie podnoszą się z ziemi.
- Wasz kumpel go tak urządził – oznajmił cierpko Josh i spojrzał Kirze twardo w oczy. Widząc jej pytające spojrzenie, cicho, spuszczając wzrok, dopowiedział: – Hellhound.
Oboje w milczeniu patrzyli jak Malia wciąż zaciska dłoń na dłoni Corey'ego. Po chwili syknęła z bólu i przymknęła oczy. Zaraz jednak je szeroko otworzyła i spojrzała na chłopaka uważnie.
- To pomaga – oznajmiła a w jej głosie Diaz usłyszał odetchnięcie, ale i cichą radość. Josh wyraźnie odetchnął z ulgą a przez jego twarz przemknął słaby uśmiech. W tym momencie Kira ponownie drgnęła a on uświadomił sobie, że jego dłoń niewinnie ociera się o skórę jej szczupłych palców.
- Jak to zrobiłeś? – dobiegł do niego szept dziewczyny. Zawstydzony i zakłopotany, ale również w jej głosie dało się usłyszeć podziw, którego za żadne skarby chłopak się nie spodziewał. Josh skierował swój wzrok w jej stronę i lekko wzruszył ramionami.
- Po prostu ściągnąłem z ciebie większą część napięcia i pozwoliłem mu się rozejść. Wchłonąłem go wystarczająco od ciebie. – Na te słowa tylko skinęła głowa i z jękiem chwyciła się za głowę. Josh w pogotowiu wyciągnął ręce w jej stronę, gotów uchronić ją przed upadkiem gdyby teraz zamierzała zemdleć. Chłopak przez chwilę patrzył na Kirę czujnym spojrzeniem, po czym zerknął pośpiesznie w kierunku Malii.
- Słuchaj... - zaczął również szeptem, kierując twarz z powrotem ku Kirze. Już opuścił ręce, ale wciąż stał niebezpiecznie blisko niej. – Też to czułaś?
- Czuję nadal – przyznała z niechęcią, spuszczając wzrok na ziemię. Przez przypadek musnęła palcami jego dłoń. Ponownie. Nic nie mogła na to poradzić, że jego ciało działało jak magnes. – Jakbyśmy byli dwoma ładunkami – wyszeptała po chwili ze szczerym niedowierzaniem.
Josh zgodził się skinięciem głowy. Po chwili, widząc, że Malia puściła już rękę jego kolegi, oddychając przy tym głośno i głęboko, Josh podszedł do stołu operacyjnego i powoli pomógł Corey'emu się podnieść. Czuł ulgę, szczęście i uważnie wpatrywał się w przyjaciela. Uśmiechnął się szeroko pomimo tego, że na twarzy jego towarzysza z watahy malowało się prawdziwe przerażenie. Mimo tego, że odczuwał radość z uratowania Corey'ego jakoś nie mógł odeprzeć od siebie myśli, że to, co się przed chwilą wydarzyło było czymś więcej niż tylko utożsamianiem siebie z ładunkiem elektrycznym.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top