Rozdział 5
Josh Diaz nigdy nie był typem, który się czymkolwiek przejmował. Właściwie, Josh mieszkając pod jednym dachem ze swoim wujkiem miał na tyle swobody, że inne dzieciaki mogły mu jej spokojnie zazdrościć. Wychodząc z domu o dowolnej porze dnia i nocy, wcale nie musiał się nikomu tłumaczyć z tego co robił czy też mówić, o której zamierza być z powrotem. Nie musiał sprzątać czy gotować, bo od tego była Johanna – zresztą czy jakikolwiek młody chłopak sprząta w domu? Mógł robić co mu się tylko podobało i nawet gdy lądował na posterunku policji, nigdy nie usłyszał słowa skargi od swojego wujka, gdy ten musiał uśmiechać się do szeryfa Stilinskiego i wciskać mu bajeczkę o tym jak Josh ciężko przechodzi rozstanie z ojcem i dlatego wpada w kłopoty. Codziennie rano budził się z umysłem niezmąconym myślami o obowiązkach jakich go czekają, bo takich nie miał. Pierwszą myślą nie był też ciążący mu obowiązek pójścia do szkoły, bo jeśli nie chciał, mógł się wybrać na wagary a później podrobić zwolnienia. Nie dręczyły go też inne sprawy typu dziewczyna, rodzina, oceny, wróg snujący zemstę... – choć ostatnia opcja w zasadzie była najbardziej prawdopodobna, ale nie, wciąż nie. Chłopak od jakiegoś czasu budził się z inną myślą a mianowicie: Jak mam się odpłacić Theo za przywrócenie do życia? Odpowiedź na to pytanie znał doskonale. Oddaniem. Samo posłuszeństwo wobec Theo miało też zapobiec jego ponownej śmierci – tym razem prawdziwej, już na dobre. I Josh o tym wiedział. Ba, rozumiał tą kwestię bardzo dobrze i nie zamierzał się buntować. Chociażby dlatego, że życie, jakkolwiek by poprane nie było, bardzo mu się podobało i nie zamierzał tak łatwo z niego rezygnować. Już raz umarł. Nie chciał tego powtarzać.
Josh, po uprzednim wpakowaniu potrzebnych mu na kolejną lekcję książek do swojego plecaka, zamknął drzwiczki szafki z głośnym trzaskiem i spojrzał na stojącego obok Corey'ego. Na początku wcale nie sądził, że zdoła go polubić. Corey był tchórzliwy, był homo (co po głębszym zastanowieniu Joshowi jednak w ogóle nie przeszkadzało), wciąż dreptał za czarnoskórym przyjacielem McCalla niczym szczeniaczek i w dodatku Corey momentami bywał zbyt... promienny. Tymczasem okazało się, że tak naprawdę Corey to świetny gość, który, gdy tylko nie ma w pobliżu Theo, ma sporo do powiedzenia i miał całkiem niegłupie poglądy. Być może dlatego po upływie czasu, Josh zapałał do niego względną sympatią.
Diaz podniósł na szczupłego acz dobrze zbudowanego nastolatka wzrok, zakładając plecak na ramiona i po krótkim zawahaniu, zapytał:
- Nie masz wrażenia, że to co robimy do niczego nie prowadzi?
- Co masz na myśli? – spytał szatyn, nie odrywając ani na chwilę swoich ciemnobrązowych tęczówek od wyświetlacza telefonu i wciąż stukając w klawisze szybkim ruchem. Josh wywrócił na niego oczyma, zwłaszcza, gdy dostrzegł błąkający się po twarzy Corey'ego lekki uśmiech, co oznaczało, że chłopak smsuje z Masonem Hewittem.
- No wiesz... Theo nie należy do tych dobrych gości – odpowiedział Josh gorzkim tonem i przeczesał dłonią ciemne włosy, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. – A czy czasami nie jest tak, że ci źli kończą nie za dobrze? – dodał trochę sarkastycznie, ze zmarszczeniem czoła i skrzywił się z niezadowolenia. Może i był wdzięczny za to co Theo dla niego zrobił, może i chłopak imponował mu siłą i tym jak sprytnie potrafił podejść McCalla, może i pomógł każdemu z nich się przystosować, ale czy to było warte tego, by niemal codziennie ryzykować dla niego życiem, szukając... właściwie nie wiadomo czego?
Obok nich gładkim i swobodnym krokiem przemknęła Johanna. Dziewczyna pogrążona w rozmowie ze Scottem McCallem, przyciskała książkę do historii do piersi i nawet nie obdarzyła Josha spojrzeniem, co samego chłopaka bynajmniej nie zdziwiło. W końcu ledwie ze sobą rozmawiali w domu to dlaczego mieliby zamienić ze sobą choćby słowo w szkole? Nie oznaczało to jednak, że Josha nie drażniła ta nagła przyjaźń dziewczyny z McCallem. Czasami, ale tylko czasami, Josh obawiał się, że Scott powie Jo o wszystkim. O tym kim był on sam, ale jak i o tym kim stał się Josh. I chociaż Johanna w ogóle go nie obchodziła to jednak Josh nie chciał by się dowiedziała. Głównie dlatego, że nie do końca był w stanie przewidzieć jej reakcję.
- Chciałbyś przejść na stronę McCalla? – mruknął szeptem Corey, na moment przerywając pisanie i wpatrując się w Josha przerażonym spojrzeniem. Zrobił to dopiero po dłuższej chwili. Dopiero, gdy Jo i Scott oddalili się od nich na tyle, by Scott nie mógł usłyszeć jego słów. Chociaż... Ani Josh, ani Corey tak naprawdę nie byli pewni czy nawet z odległości kilometra Scott nie byłby w stanie ich usłyszeć. Josh w odpowiedzi na to pytanie, pokręcił tylko przecząco głową.
- Tego nie powiedziałem – dodał stanowczym tonem, marszcząc brwi i spoglądając w stronę drzwi wejściowych, za którymi chwilę wcześniej zniknęli Jo i Scott. – Ale to by pewnie sporo ułatwiło.
- Na przykład twoje relacje z siostrą?
- Ona nie jest moją siostrą, Corey – rzucił natychmiast, odruchowo Josh z wyraźnym rozdrażnieniem i tym razem jego wzrok padł na jego rozmówcę. Na czole bruneta pojawiła się bruzda wyrażająca zirytowanie. – Wiem, że sporo zawdzięczamy Theo, ale bycie na jego ciągłe zawołanie staje się powoli męczące, nie sądzisz? – Wreszcie powiedział to na głos i choć najpierw uderzyło w niego uczucie paniki to jednak po chwili poczuł wyraźną ulgę. Jakby kamień spadł mu z serca dzięki tej możliwości podzielenia się z kimś swoją opinią, z kimś, kto go rozumiał, bo był w tym samym położeniu. Rozluźnił się nieco i spojrzał na kolegę pytającym wzrokiem, ale ten uparcie unikał jego spojrzenia w tej chwili. Corey z zakłopotaniem wbił wzrok w podłogę, milcząc. Josh wziął to za przyznanie mu racji. Przecież doskonale wiedział, że Corey myśli podobnie, że dla niego każda „misja" wydawała się niebezpieczna i bezcelowa, że najchętniej zaszyłby się gdzieś w kącie z Masonem i nie musiał się przejmować Theo, McCallem czy czymkolwiek. W końcu Corey był jego sojusznikiem w tym wszystkim.
Po chwili Josh z westchnieniem przywołał na twarzy lekki uśmiech. Poklepał kolegę po ramieniu i skierował się w stronę szkolnej stołówki.
- Chodź, zjemy coś. Umieram z głodu, wiec mam nadzieję, że znajdziemy coś w miarę zjadliwego – oznajmił, zmieniając temat na znacznie swobodniejszy. Nie uszedł jednak nawet paru kroków, gdy drogę zagrodził mu muskularny chłopak. Uśmiech zniknął z twarzy Josha tak szybko jak się pojawił, gdy stanął twarzą w twarz z Theo Raekenem. Spochmurniał, ale jednocześnie wyprostował się jak struna, mierząc Theo twardym spojrzeniem.
- Corey, Josh – odezwał się chłopak, patrząc kolejno na jednego i drugiego. Momentalnie na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech, który zazwyczaj nie sugerował niczego dobrego. – Jesteście mi potrzebni.
Słońce przygrzewało mocno, gdy Johanna wyłożyła się wygodnie na cienkim pomarańczowo-niebieskim kocu i oparła głowę o swoją skórzaną torbę. Spojrzała wprost w czyste, błękitne niebo i uśmiechnęła się lekko, zasłaniając przedramieniem oczy, chroniąc je przed natrętnymi promieniami słonecznymi. Zdawać by się mogło, że od dawna nie było tak słonecznego i pozytywnego dnia jak ten. Być może dlatego właśnie odkąd tylko rankiem Johanna otworzyła oczy, uśmiech nie schodził jej z twarzy. A może też miał na to wpływ Scott McCall, z którym od paru dni – w sumie to prawie półtora tygodnia, nie tylko wspólnie się uczyła, ale również rozmawiała i pogłębiała znajomość na tyle, by móc z czystym sercem stwierdzić, że nie bez powodu była od jakiegoś czasu zauroczona jego osobą. Jo odwróciła głowę i posłała chłopakowi szczery uśmiech.
- Przerwa na lunch to najlepszy czas w tej szkole – oznajmił Scott, odwzajemniając jej uśmiech. Dziewczyna roześmiała się szczerze i radośnie. Głównie dlatego, że sama dokładnie o tym pomyślała. Chociaż u niej to raczej wiązało się z tym, że w tym czasie spotykała się ze Scottem, zazwyczaj w bibliotece, próbując pomóc mu z materiałem, którego nie rozumiał. W zasadzie jego niewiedza wynikała z tego, że sporo dni szkolnych McCall po prostu opuszczał, z powodów nieznanych Johannie, stąd też pewne braki, z którymi to właśnie Jo bardzo chętnie mu pomagała.
- Hej, zobacz, czy to nie Josh? – Na to pytanie, Johanna podniosła się gwałtownie na łokciach i zmrużyła oczy, rozglądając się uważnie. Po paru sekundach jej wzrok natrafił na grupkę przemierzającą pewnym krokiem szkolny dziedziniec. Na czele tego korowodu szedł Theo Raeken, który obracając się odrobinę mówił coś do idącej za nim Tracy. Dziewczyna uśmiechnęła się ze zrozumieniem w jego kierunku i wcisnęła tylko dłonie do kieszeni skórzanej kurtki, nieco za dużej jak na jej szczupłą osobę. Jej pewny i zdecydowany krok (dziarski, powiedziałabym nawet) w niczym nie przypominał nieśpiesznego i niepewnego chodu idących za nią Corey'ego i Josha. Chłopcy wydawali się niezadowoleni, wręcz niechętni tej całej wyprawie. Chociaż, tak naprawdę Josh zawsze wydawał się Johannie niechętny na wszystko, co dawał mu los, więc może ta obserwacja była akurat błędna. Jeśli chodzi o Theo, Johanna nie znała go za dobrze, nawet pomimo, że od tego roku chłopak doszedł do ich klasy. Z tego, co się dowiedziała od Scotta, chłopcy przyjaźnili się, gdy byli mali, później Theo wyjechał. Jakiś czas temu jednak znów pojawił się w Beacon Hills. Wszyscy kierowali się na parking, co Johanna stwierdziła po tym, że skręcili w jego stronę, co oznaczało zapewne wagary. Kolejne, w tym miesiącu – jeśli nie tygodniu.
- Yhm – mruknęła blondynka przez zaciśnięte usta.
- Nie masz nic przeciwko, że Theo tak non stop namawia Josha na wagary i... um, włóczenie się? – spytał Scott, na co Johanna obdarzyła go zdziwionym spojrzeniem. Zmarszczyła czoła w geście dezorientacji i tylko podniosła się do pozycji siedzącej, odruchowo obejmując kolana. Przekrzywiła głowę, wlepiając wzrok w Scotta.
- Gdyby nie chciał to by nie szedł, wierz mi. – Prychnęła pod nosem i pokręciła głową z politowaniem. Akurat tego była całkowicie pewna. Josh nie robił przecież niczego, co by mu się nie spodobało. – Poza tym nie jestem jego matką – dodała jeszcze, machając lekceważąco dłonią i ponownie opadając na miękki koc. Ani siostrą. Gdyby chodziło o Jaspera, pewnie za rękę by go przywlekła z powrotem na lekcje, ale Josh mógł sobie marnować życie jakkolwiek mu się podobało. Nie zamierzała się wtrącać, jeśli Patrick chciał, mógł sobie go kontrolować i sprawdzać, ona nie musiała w tym uczestniczyć.
Johanna przymknęła na moment oczy, rozkoszując się przyjemnym ciepłem łaskoczącym jej policzki. Wyciszyła się, przynajmniej na tyle, by przez chwilę docierały do niej tylko niektóre dźwięki; stłumione głosy, szum drzew, śpiew ptaków. Westchnęła pełną piersią, całkowicie zrelaksowana, nie myśląc o niczym. Mogłaby tutaj zasnąć, tak jej było przyjemnie. Po chwili otworzyła oczy i zerknęła na Scotta, którego obecna mina wyrażała szczere zatroskanie i zmartwienie.
- Scott – zagadnęła gładko i dźwięcznie Johanna, odwracając ku niemu głowę.
- Hm?
- Coś cię martwi? – spytała otwarcie. Na te słowa chłopak jakby otrząsnął się z zamyślenia i kręcąc gwałtownie głową spojrzał w jej stronę. Uśmiechnął się promiennie, ukrywając wszelką troskę i zbadał spojrzeniem uważnie jej twarz.
- Nie, dlaczego?
- Wydajesz się być trochę zmartwiony – powiedziała wbrew temu, że w momencie wypowiadania tych słów, spoglądała na uśmiechnięte oblicze Scotta McCalla. To ciepłe, łagodne i przyjazne oblicze, które już niejednokrotnie sprawiało, że serce Jo biło znacznie szybciej. – Bo chyba nie zniknięciem Josha ze szkoły? – zażartowała delikatnie, nawet krótko się śmiejąc pod nosem.
- Nie, jasne, że nie – odpowiedział jej z rozbawieniem i podobnie jak ona, wreszcie opadł obok niej na koc, zakładając ręce za głowę i spoglądając na niebo. Minęła chwila zanim odezwał się ponownie: - Po prostu... Wieczorem spotykam się z Liamem i muszę mu pomóc z pewną sprawą. A to chyba nie będzie łatwe.
Jo skinęła głową, choć pewnie McCall nie zarejestrował tego ruchu. O dziwo, taka odpowiedź wcale nie zaskoczyła Johannę. Może dlatego, że zawsze postrzegała chłopaka jako oddanego i pomocnego przyjaciela. Co prawda czasami dziwiła się, że Scott, choć miał rzekomo mnóstwo spraw na głowie, znajdował zawsze czas dla swoich przyjaciół, by pomóc im z ich sprawami. Chociaż może to wszystko się w jakiś sposób ze sobą łączyło? Jakoś wcześniej Johanna o tym po prostu nie myślała. Blondynka już otwierała usta, chcąc rzucić jakąś ripostę na te słowa, ale zanim zdążyła się odezwać, Scott zwrócił w jej stronę twarz:
- Mniejsza o to! – zawołał z ożywieniem, na które Johanna nie mogła powstrzymać zdumienia, które wtargnęło na jej twarz. Mimo to, Scott zręcznie postanowił zmienić temat: - Nie mogę uwierzyć, że niedługo zakończenie szkoły i to już... tak na dobre.
- Chyba, że nie zaliczysz semestru z historii.
- Ej! Nawet tak nie mów! – zawołał z udawanym oburzeniem i szturchnął w bok, chichoczącą Johannę. Dziewczyna na moment skuliła się, ale pośpiesznie odepchnęła łokieć McCalla, by nie miał więcej sposobności ukłucia ją w żebra. – Źle mi życzysz?
- Tylko żartowałam – zaśmiała się dziewczyna i z szerokim uśmiechem rzuciła mu krótkie spojrzenie. Nie chciała przyznać na głos, że tak naprawdę w tej chwili wcale nie pragnęła szybkiego zakończenia szkoły. W każdym razie nie tak bardzo jak jeszcze przed paroma tygodniami. W tym momencie było jej chyba zbyt dobrze. Leżąc zrelaksowana u boku McCalla, zastanawiała się, dlaczego już wcześniej nie zaczęła się z nim przyjaźnić. Teraz, gdy każdy z „momentów" ze Scottem zachowywała w pamięci i wracała do nich z uśmiechem, ciężko było jej pomyśleć, że już za niedługo rozjadą się i być może będą się widywać tylko od święta. Jeśli w ogóle. Nawet jeśli nie była to jakaś wielka przyjaźń między nimi, nie mówiąc już o czymś więcej, to jednak Johanna zdążyła przez ten tydzień przywiązać się trochę do Scotta. Gdy się nie widywali albo Scotta nie było w szkole, dziewczyna do niego pisała i w wolnej chwili chłopak jej odpisywał. Toczyli niekiedy dłuższe rozmowy smsowe, czasem rozmawiali przez telefon, czasem się spotykali i przy tym wszystkim dziewczyna nie tylko miała możliwość lepszego poznania chłopaka, ale również uświadomienie sobie, że do tej pory, brakowało jej właśnie kogoś takiego jak Scott w jej życiu. I choć brzmiało to całkiem żałośnie to jednak Jo musiała to przyznać sama przed sobą.
- Co będziesz robił w wakacje?
- Pewnie pracował – odparł ze wzruszeniem ramion Scott. – A ty masz jakieś plany?
- Chętnie bym pozwiedzała.
- To dobre plany – skomentował Scott i blondynka poczuła jak ramie chłopaka delikatnie styka się z jej ramieniem. Uśmiechnęła się pod nosem i odprężyła się zupełnie.
- Pewnie Jasper będzie chciał odwiedzić ojca – dodała po chwili, marszcząc nos i wznosząc oczy ku niebu. Jej młodszy brat zawsze na to nalegał podczas wakacji, więc niewykluczone, że i tym razem Johannie przyjdzie przez jakiś czas odpierać tą prośbę. Ona sama nie miała zamiaru się z nim widzieć i naprawdę pragnęła ograniczyć swój kontakt z biologicznym ojcem do koniecznego minimum.
- Tak właściwie... czemu nie mieszkasz z nim? – spytał łagodnie Scott i Johanna niemal poczuła poprzez mrowienie na twarzy, że Scott uważnie jej się przygląda. Blondynka splotła palce dłoni na brzuchu i cicho westchnęła. Nie miała na to odpowiedzi, jeszcze nie teraz, bo jednak wywlekanie całej tej skomplikowanej sprawy z jej ojcem zawsze sporo ją kosztowało. Jej serce wciąż było bardzo zranione.
- A ty ze swoim? – spytała po chwili namysłu i również zwróciła głowę w jego stronę, unosząc brwi w geście zapytania. Ich spojrzenia skrzyżowały się, Scott uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- I wszystko jasne. Hmm... Tak właściwie to mógłbym, ale chyba nie chciałbym teraz wyjeżdżać z Beacon Hills.
- Och nie, teraz zdecydowanie nie! – Rozbawienie wkradło się w ton Johanny i dziewczyna obdarzyła Scotta szerokim uśmiechem. Nagle dziewczyna podniosła się, siadając po turecku i wspierając się łokciami na nogach. – Hej, Scott.
- Tak? – Również i McCall się podniósł, zaintrygowany, przyglądając się dziewczynie z uwagą.
- Porobimy coś potem? Albo... jutro?
- Jutro. A co na przykład? – Tym pytaniem Scott nieco zaskoczył Jo, bo prawdę mówiąc, dziewczyna miała nadzieję, że albo on coś zaproponuje, albo wymyślą wspólnie w wypadku, gdy się zgodzi. Dlatego najpierw z wolna wzruszyła ramionami i dopiero z upływem chwili, odezwała się niepewnie:
- Nie wiem, może zjemy pizzę i obejrzymy film? – Ledwo skończyła wypowiadać ostatnie słowo w tym zdaniu i zagrzmiał dzwonek, na który oboje ciężko westchnęli.
- Brzmi świetnie – odpowiedział jej, podnosząc się z ziemi i zbierając swoje rzeczy, co uczyniła też Johanna. Dziewczyna obdarzyła go promiennym uśmiechem, nie mogąc poradzić nic na to, że serce zaczęło jej gnać wesołym galopem.
Wieczorem tego samego dnia, po godzinie spędzonej na relaksującej kąpieli i suszeniu włosów w łazience na piętrze, Johannie pozostało już tylko umyć zęby. Odryglowała drzwi i otworzyła je na oścież, chcąc by para szybciej zeszła w tym niewielkim pomieszczeniu, nie mogącym się równać z pokojami w mieszkaniu. Zacięcie szorowała zęby, spoglądając w lustro na swoje odbicie i zastanawiała się czy Scott faktycznie wpadnie do niej by obejrzeć jakiś film, czy znów się wykręci. Czuła rosnące podekscytowanie na myśli, że naprawdę uda jej się spędzić czas ze Scottem w inny sposób niż przy nauce. Po cichu liczyła na to, że może jeszcze bardziej się do siebie zbliżą, w końcu Scott kategorycznie oznajmił jej, że nie jest już z Kirą, prawda? Więc to nie tak, że Jo wbijała się w ich związek, prawda? Cały czas przekonywała się też, że gdyby Scott nie chciał albo uważał, że sytuacja między nimi jest nieodpowiednia to nie spotykałby się z nią.
Niespodziewanie w progu stanął Patrick. Johanna zerknęła na niego przelotnie i tylko uniosła palec w powietrzu, dając mu znak, że za moment zwolni łazienkę. Kątem oka dostrzegła jednak, że Patrick trzyma w dłoniach brudne ubrania; obcisłą ciemną bawełnianą koszulkę z długim rękawem i spodnie, obydwie te rzeczy nosił pod swoim mundurem strażackim.
- Zastanawiałem się... Mogłabyś mi to wyprać porządnie? – rzucił niepewnym tonem, spoglądając na nią z nadzieją. Granatowe oczy przypominające Jo niebo przed burzą, spoglądały na nią przenikliwie. Dziewczyna splunęła pastą do kranu i przepłukała usta zimną wodą, trzymając blond włosy na boku.
- Myślałam, że robocze ubrania pierzecie w remizie – odparła Johanna, sięgając po ręczniczek i wycierając nim usta. Nie patrząc na Patricka i wciąż czekając na jego odpowiedź, sięgnęła po szczotkę do włosy.
- Tak, ale... Nie udało mi się tego doprać. Wiesz jak jest, cały skład nawrzuca swoje ciuchy do pralki i potem ciężko by cokolwiek się faktycznie wyprało tak jak powinno. Mogłabyś? – powtórzył swoje pytanie, tym razem z lekkim zniecierpliwieniem. Johanna, wciąż szczotkując swoje blond włosy, przytaknęła ruchem głowy, obdarzając swojego ojczyma krótkim i przelotnym, i obojętnym spojrzeniem. Patrick z wolna pokiwał głową w górę i w dół i rzucił ubrania na kafelki, tuż pod pralkę. Pomimo tego, że sprawa była załatwiona, on wciąż stał w drzwiach, wahając się wyraźnie nad wypowiedzeniem kolejnych słów. W końcu oparł się o framugę drzwi i skrzyżował ręce na muskularnym torsie.
- Nie wiesz gdzie jest Josh?
- Nie mam pojęcia – odparła krótko zgodnie z prawdą. Jej ton sugerował, że wcale jej to nie obchodzi. Gdy Johanna przemawiała do Patricka zawsze robiła to dość niechętnie. Po prostu inaczej nie potrafiła i nawet gdy tego nie chciała, nic nie mogła poradzić na to, że niekiedy brzmiała jakby wyświadczała mu łaskę, że w ogóle się do niego odzywa. Odchrząknęła cicho i przyjrzała się jak odbicie Patricka w lustrze ciężko wzdycha i spuszcza głowę.
- Byłem w weekend w Meksyku u jego ojca – powiedział wreszcie niemrawym tonem, wręcz z lekkim rozdrażnieniem. Johanna zmarszczyła czoło i tym razem naprawdę na niego zerknęła. Ich spojrzenia się skrzyżowały i Jo już wiedziała, że coś jest nie w porządku. Odłożyła na bok swoją szczotkę i opierając się bokiem o umywalkę, skrzyżowała ręce na piersi, posyłając Patrickowi pytające spojrzenie.
- Aha? I?
- Iii okazało się, że Josh wcale u niego nie był. Tak naprawdę nie kontaktował się z ojcem od ich ostatniego spotkania w wakacje – powiedział Patrick na jednym wydechu i spuścił powietrze z płuc. Na twarzy Johanny odmalowało się niewielkie zaskoczenie. Drgnęła. Rzeczywiście wydawało jej się, że Josh ich wtedy okłamał, ale dopiero teraz jej przypuszczenia się potwierdziły. Nie chcąc, by mężczyzna odczytał z jej miny, że czegoś podobnego się domyślała, dla niepoznaki zaczęła splatać sobie warkocza.
- W takim razie gdzie był? – spytała ze zmarszczeniem czoła, kierując się z powrotem w stronę lustra. Nawet jeśli niebyt ją to interesowało, to jednak wiedziała, że Patricka musi ta cała sprawa z poprzednim zniknięciem Josha naprawdę absorbować. Inaczej nie przyszedłby z tym do niej.
Patrick tylko w sytuacjach kryzysowych decydował się na rozmowę z Johanną. Kiedy zginęła jej matka, Patrick i Jo niezbyt się dogadywali. To znaczy, to wokół Johanny utworzył się mur, przez który ciężko było przebić. Mieszkała z Patrickiem i była mu wdzięczna, ale tak naprawdę również i z nim ograniczała się do rozmów tylko koniecznych. Z kolei Patrick, gdy stał się samotnym mężczyzną, wychowującym trójkę podopiecznych, wydawał się zagubiony. Starał się jak mógł, ale tak naprawdę nie miał pojęcia o rodzicielstwie. W końcu nie miał okazji wychowywać któregokolwiek z ich trójki od małego. To trochę tak jakby Patricka rzucono na głęboką wodę, gdyż nie prosząc się o to, pod swoim dachem miał trójkę nastolatków. Buntownika, niezadowoloną, sprzeczną ale chociaż dojrzałą młodą kobietę i chłopca, który potrzebował w swoim życiu kogoś na kształt ojca. Ktoś kto nie tak dawno przekroczył trzydziestkę nie był najlepszym opiekunem dla tej trójki. Tak naprawdę Johanna nigdy nie zastanawiała się czy Patrick ma jakiegoś przyjaciela w pracy, do którego może przyjść i zapytać o radę. Bardziej doświadczonego, starszego przyjaciela. Podejrzewała, że tak. W końcu z tego co wiedziała Patrick nigdy nie miał problemu z zyskiwaniem przyjaciół. Niemniej, gdy chodziło o sprawy domowe, żeby nie powiedzieć rodzinne, bo to zakazane słowo w słowniku Johanny, jej ojczym przychodził właśnie do niej, próbując się z nią porozumieć. Sęk w tym, że chociaż dziewczyna tego nie dostrzegała, Patrick traktował ją jak osobę dorosłą, z którą może porozmawiać o rachunkach, o obowiązkach domowych, o Jasperze czy nawet o problemach Josha. W momencie, gdy matka Johanny umarła, to właśnie ona stała się tą odpowiedzialną osobą, która musiała zadbać o dom i o Jaspera.
- Nie mam pojęcia – powtórzył jej wcześniejsze słowa w sposób tak bezradny, że przez twarz Johanny przemknęło wyraźne współczucie. Trwało ono jednak krótko i po tej chwili, Jo odchrząknęła znacząco.
- To pogadaj z nim – zasugerowała oschle.
- Żeby tylko posłuchał. – I tym razem zirytowanie wzięło górę nad emocjami Johanny. Drażnił ją fakt, że Patrick oczekiwał od niej czegoś na co nie miała ochoty. Bo dziewczyna domyślała się, że jej ojczym pragnie, by to ona znalazła rozwiązanie i przemówiła głosem rozsądku do Josha. I ta bezradność Patricka, która zdawała się go przytłaczać, niezmiernie ją irytowała. Mężczyzna powinien być stanowczy i panować nad sytuacją. Blondynka mruknęła coś pod nosem i pochyliła się, by wziąć ubrania z podłogi, niedbale wrzuciła je do pralki wraz z dwoma kapsułkami do prania, dodała jeszcze trochę płynu i ustawiła odpowiedni program, po czym zamknęła z trzaskiem drzwiczki pralki, by wreszcie podnieść wzrok na bruneta.
- Więc wymyśl coś, ty tutaj jesteś „ojcem". – I przy tym ostatnim słowie nie omieszkała zrobić cudzysłowu w powietrzu, mijając Patricka w drzwiach. Może była niesprawiedliwa, może miała mu za złe coś nad czym nie miał wtedy kontroli, ale pomimo tego, że na ogół była sympatyczną dziewczyną, nie potrafiła się przemóc i być równie miłą dla Patricka.
Szybkim krokiem skierowała się do swojego pokoju i dopiero gdy się w nim znalazła, opadła na łóżko z potwornymi wyrzutami sumienia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top