Rozdział 10
- Josh! – Chłopak odwrócił się na dźwięk nerwowego głosu dochodzącego z końca korytarza i spostrzegł spłoszone spojrzenie ciemnych tęczówek. Chwilę temu, gdy wszystkie zamki zostały odblokowane a światło zostało przywrócone, Josh opuścił składzik z bezpiecznikami, nie zważając na dalsze poczynania Kiry czy Malii. Przez cały czas pozwalał Corey'emu wspierać się na swoim ramieniu i nie oglądając się za siebie maszerował stanowczym krokiem w stronę wyjścia. Ostatnie czego pragnął to spotkać jeszcze kogoś na swojej drodze. Josh chciał się jak najszybciej wydostać z Eichen. Tylko, że nie przeszedł całego korytarza a już usłyszał niepewny i drżący głos. Chłopak gwałtownie odwrócił głowę i zobaczył Kirę Yukimurę.
- Możecie... możecie zabrać się z nami – oznajmiła dziewczyna, spuszczając spojrzenie na swoje czarne trampki. Josha naprawdę zdziwiła ta propozycja, dlatego właśnie nie odpowiedział od razu a jedynie zrobił zaskoczoną minę. Nabrał powietrza w płuca i chociaż musiał przyznać, że niesamowicie ciągnęło go do tej dziewczyny i naprawdę nie widział innej opcji by przetransportować Corey'ego do jego domu to rozsądek podpowiadał mu, by jednak się nie zgadzał. Coś było nie tak. Stanowczo nie tak. I zanim Kira zdążyła naprawić swój błąd i zorientować się, co obojgu nie powinno pasować w zaistniałej sytuacji, Malia pojawiła się raptownie obok niej i zgromiła ją karcącym spojrzeniem.
- Zwariowałaś?! – syknęła tamta i pociągnęła Kirę za rękę w zupełnie przeciwnym kierunku. W następnej chwili obydwie dziewczyny zniknęły mu z oczu. Wyśmienicie, pomyślał z przekąsem Josh i tylko westchnął płytko.
- Szkoda. Liczyłem na podwózkę – mruknął Corey, po czym momentalnie zasyczał z bólu i przeniósł ciężar ciała na prawą nogę.
- Ja tak samo – odparł z parsknięciem młody Diaz. – Ale trudno.
I po tych słowach obaj z powrotem zaczęli iść w stronę wyjścia. Nie mógł liczyć już na żaden cud, bo o ile Kira była na tyle uprzejma, by zaproponować im podwózkę, o tyle nikt poza nią raczej nie kwapił się do złożenia podobnej oferty. Theo i Tracy jak zwykle zapadli się pod ziemię. Zresztą tak już chyba było w stadzie chimer – każdy dbał o siebie. Niby Theo zapewniał ich, że przy nim nic im nie grozi, ale Josh szczerze w to wątpił. Co więcej, młody Diaz był zdania, że gdyby tylko coś zagrażało życiu Theo, on sam nie wahałby się ani przez chwilę gdyby miał odebrać żywot któremukolwiek z członków swego stada. I czy Josh chciał, czy nie to musiał przyznać, że tym właśnie różnił się od McCalla. Mimo wszystko Scott prędzej naraziłby samego siebie niż skrzywdził któregoś ze swoich przyjaciół. W końcu nie bez powodu cała zgraja McCalla tego wieczoru ryzykowała życie, prawda?
Nagle drzwi wejściowe na lobby otworzyły się z hukiem a w nich stanął ktoś kogo Josh zupełnie się nie spodziewał. Mimowolnie Diaz uśmiechnął się lekko.
- Nie sądziłem, że kiedykolwiek ucieszy mnie twój widok, Hewitt – stwierdził z wyraźną ulgą słyszalną w głosie. Zerknął na Corey'ego, który od razu na widok Masona się rozpromienił i pomimo bólu nieco się uniósł, wsparty na ramieniu swojego przyjaciela. Mason odwzajemnił uśmiech i pośpiesznie pokonał dzielący ich dystans. Chwycił Corey'ego z drugiej strony, tym samym odciążając nieco Josha.
- Powiedz mi, że jesteś samochodem, Mason – poprosił Corey i spojrzał na niego błagalnie. A do tego błagalnego spojrzenia dołączył się również i Josh. Czarnoskóry uśmiechnął się szeroko.
- Jestem – powiedział jakby z westchnieniem ulgi i chociaż Josh nie miał pojęcia skąd się u niego to uczucie wzięło, nie zamierzał dopytywać. Jego interesowało tylko tyle, że jego sąsiad przyjechał do Eichen samochodem.
Przez całą drogę cała trójka milczała. Corey był rozłożony na tylnich siedzeniach, Mason prowadził a Josh na miejscu pasażera, wsparty głową o chłodną szybę, zastanawiał się czy rzeczywiście dobrym pomysłem jest milczenie. Chciał zapytać Masona o plan działania McCalla, chciał zapytać nawet o Lydię Martin, chciał w zasadzie zadać mu wiele pytań, ale jednocześnie wiedział, że to tylko wszystko by pokomplikowało. Właściwie chyba już nie tylko Corey czuł się postawiony w niewygodnej sytuacji. A jeśliby nie mówić o samym podziale między „nich a nas", jak to zwykł nazywać Diaz, pozostawała jeszcze kwestia co powinni zrobić z Corey'em. Po raz kolejny tego dnia Josh został postawiony między młotem a kowadłem. Z jednej strony nie było mowy by poprosił o pomoc doktora Deatona. Weterynarz był zdecydowanie sojusznikiem McCalla i nawet jeśli w tej chwili nie zajmował się Lydią Martin, w co Josh szczerze wątpił, to Diaz wątpił, by doktorek zechciał im pomóc. Odpadało również udanie się do szpitala i skierowanie się do Melissy McCall – Josh nie chciał mieć niczego wspólnego z kimś związanym ze Scottem. Z drugiej jednak strony on i Mason mieli dość ograniczone pole manewru. I pomimo tego, że Corey o własnych siłach doszedł do werandy Hewittów a później do pokoju Masona, oboje dobrze wiedzieli ile wysiłku go to kosztowało. Josh zacisnął mocno usta i wzniósł oczy ku niebu. Ponownie dobiegł go jęk Corey'ego, co ani o jotę nie ułatwiało mu podjęcia tej trudnej decyzji.
- Stary...? – Josh zerknął na swojego przyjaciela z autentyczną troską i zakłopotaniem. Przeczesał dłonią ciemne włosy i wymienił tylko porozumiewawcze spojrzenia z ciemnoskórym chłopakiem.
- Jest w porządku, serio... to tylko... chwilowe – wymamrotał Corey i ze skrzywieniem wymalowanym na jego bladej twarzy, położył się na łóżku Masona. I to nie bez pomocy właściciela tego pokoju. Josh pokręcił głową przecząco. Doskonale wiedział, że nie było dobrze. Właściwie stan Corey'ego był daleki od „dobrze".
- Ma otwarte rany, zadrapania i... Josh, stąd wylewa mu się krew. Ktoś musi go zszyć – oznajmił Mason, oglądając tors leżącego chłopaka. Josh wypuścił powietrze przez nos, myśląc gorączkowo nad odpowiednią osobą. Nie znał umiejętności szycia Masona a o sobie w ogóle nie chciał nawet myśleć. Ogarnęła go tymczasowa bezradność. Uparcie jednak powtórzył sobie, że musi być jakieś wyjście, musi być ktoś, kto mógłby podjąć się zszycia tych paru ran... i nagle w jego głowie pojawił się szalony pomysł.
- Jest jeszcze jedna osoba – oznajmił Josh i spojrzał wymownie na Masona. Doznał nagłego olśnienia i w zasadzie dziwił się, dlaczego to właśnie Hewitt nie wpadł na to pierwszy. Czarnoskóry odpowiedział mu tylko pytającym spojrzeniem, pełnym napięcia i wyczekiwania. Najwidoczniej jemu już nikt konkretny nie przychodził do głowy. Josh zawędrował swoim spojrzeniem w kierunku domu Diazów, konkretnie w jedno z okien wychodzących naprzeciw domu Hewittów. Tym, w którym nie było firanek a żaluzja nigdy nie była zasłonięta. Z twarzy Masona w momencie ustąpiło napięcie a zamiast tego pojawiło się na niej zdziwienie.
- Chyba żartujesz... Ona przecież...
- Później się będziemy tym martwić, dobra? – warknął Josh, zaciskając szczęki i błyskając groźnym spojrzeniem w kierunku chłopaka. – Ja się będę później tym martwił – poprawił się cicho i odwrócił się na pięcie, by wybiec z pokoju Masona.
Gdy zbiegał po schodach w głowie miał pustkę. Nie. Poprawka. Właściwie to walały się w niej tysiące myśli, z których żadna konkretna nie wydobyła się na tyle, by mógł się na niej skupić. Nie zwrócił uwagi na jadący samochód i po prostu przebiegł mu też przed maską, czym spowodował u kierowcy niemałe wzburzenie. Rozległ się dźwięk klaksonu, donośny i przeciągły, ale kierowca nie zwolnił tylko pojechał dalej. I dobrze. To było Joshowi całkiem na rękę.
Swoją drogą dobrze się stało, że tego dnia uczniowie Beacon High School zostali zwolnieni z zajęć. Jo czuła się naprawdę podle i już nawet nie chodziło o to, że pocałowała parę dni wcześniej McCalla. Tamto zdarzenie miało niewielki wpływ na jej samopoczucie. Naprawdę coś ją rozkładało i dziewczyna zaczynała się zastanawiać czy to nie kara za to, że piła alkohol na cmentarzu. Skarciła się zaraz w myślach za takie absurdy. Zaraz po powrocie do domu i krótkiej rozmowie z Patrickiem, który dopiero szykował się do pracy na nocną zmianę, Jo zaparzyła sobie gorącej herbaty, przebrała się do piżamy i wskoczyła pod koc i grubą kołdrę. Naprawdę ją zmogło, bo gdy tylko przytuliła twarz do poduszki, momentalnie zasnęła. I gdy obudziła się pod wieczór, po kilku godzinach snu, dotarło do niej, że jest spocona, rozpalona i zdecydowanie nie czuję się najlepiej. Jasper zajrzał do niej jeszcze parę razy, ale ostatecznie zdecydował, że nie będzie jej męczył i pozwoli jej w spokoju spać. I dziewczyna była mu za to niezmiernie wdzięczna. Przemęczyła się jeszcze jakiś czas i w końcu ponownie zasnęła. Tym razem snem głębokim i kamiennym.
Śniło jej się, że biegła przez las okryty śniegowym puchem, biegła wraz z wilkami o srebrnym i brązowym ubarwieniu. Potknęła się a jeden z wilków – ten największy o wściekle czerwonych tęczówkach, ją zaatakował. Gryzł ją po rękach, nogach, brzuchu. Szarpał jej włosy. Krzyk Johanny tonął w ciemnościach... I nagle Jo znajdowała się gdzieś indziej. Nie było już wilków ani drzew, była tylko ciemność i dziura, do której dziewczyna została popchnięta. Zaczęła spadać i wydawało jej się, że nicość ją pochłonie a ona nigdy nie uderzy o dno. Nawet absurdalna myśl o śmierci wkradła się do jej głowy.
Niespodziewanie Johanna poczuła mocne potrząsanie. Blondynka zaczerpnęła gwałtowny haust powietrza i pośpiesznie podniosła powieki, zerkając na namolnego budziciela. Czuła ucisk w sercu, niepokój spowodowany spadaniem w nicość. Chwilę zajęło jej wyłapanie ostrości i wtedy spostrzegła napiętą twarz Josh tuż nad sobą. I jego przestraszony wzrok. I przez moment miała ochotę go zapytać czy zaraził się od niej grypą, bo wyglądał jej na rozpalonego. Podniosła się odrobinę na łokciach, spoglądając na niego przenikliwie. Wraz z zsunięciem się z jej ramion kołdry, dotarł do niej nieprzyjemny chłód.
- Czemu mnie budzisz? – mruknęła słabo, chrapliwie, jak to po przebudzeniu. Przełknęła ślinę i odchrząknęła, patrząc na niego ze zmęczeniem.
- Muszę ci coś powiedzieć – oznajmił nerwowym tonem Josh, pochylając się nad nią. – I wyjaśnię ci wszystko, naprawdę wszystko, ale najpierw musisz ze mną pójść, dobra? Chodź... Musisz nam pomóc. Mi. Corey'emu... Proszę cię, chodź. – Słowa te, wystrzelone niczym z karabinu, nieco z opóźnieniem dotarły do Johanny. Josh odnalazł jej rękę i pociągnął ją mocno, stawiając Jo na równe nogi. Dziewczyna z szokiem wymalowanym na twarzy, spojrzała na niego pretensjonalnie. Gdy tylko znalazła się poza własnym łóżkiem dostała nagłych dreszczy.
- Co ty wyrabiasz? Josh, co się...
- Po prostu chodź, okej? Chodź! – Głos Josha wydawał się brzmieć jakby chłopak był w szoku i tylko cudem Johanna powstrzymała się przed przyłożeniem mu dłoni do czoła i sprawdzenia czy nie jest ono za gorące tak jak u niej. Nie wypowiedziała ani słowa tylko tak jak stała, w szortach i czarnej koszulce z krótkim rękawem, pozwoliła na wyprowadzenie się z domu. Po drodze udało jej się szybko wsunąć białe conversy, które chłopak podsunął jej pod same stopy, przy czym i tak była przez niego pośpieszana. Miała ochotę zapytać dokąd ją ciągnie, bo zważywszy na porę i to, że była chora to było jej chłodno w takim stroju, ale ku jej zdumieniu, Josh przebiegł przez jezdnię i wszedł do Hewittów niemal jak do siebie. Przez cały czas ciągnąć za rękę Johannę. Gdy dziewczyna przechodziła przez werandę wciąż była jeszcze na wpółprzytomna. Tym bardziej, że gorączka nie zdążyła jej jeszcze spaść i blondynka była wyraźnie osłabiona. Trochę kręciło jej się w głowie, ale nie wypowiedziała ani słowa w tym temacie. Poniekąd dlatego, że sądziła, iż to, co się dzieje nie może być prawdą. Nie było takiej opcji, by Josh z własnej woli przekroczył próg domu Hewittów. Po co miałby to robić? Zwłaszcza, że nigdy nie przepadał za Masonem.
Jednak gdy Jo weszła do tak dobrze znanego jej pokoju Masona zrozumiała, że to nie gorączka płata jej figle. Wytrzeszczyła szeroko oczy. Josh puścił jej rękę, spoglądając na nią z przejęciem i ponaglając ją wzrokiem do działania. Ale Johanna tak naprawdę nie wiedziała, czego on od niej oczekiwał. Patrzyła z niedowierzaniem na niewyobrażalne poparzenia na klatce piersiowej Corey'ego, który pojękiwał cicho z bólu na łóżku Masona, podczas gdy jej przyjaciel tylko kojąco do niego przemawiał. Z trudem powstrzymała się przed okrzykiem zdumienia na widok tych głębokich ran poparzenia, które widniały u Corey'ego. Momentalnie rozbolała ją tylko głowa.
- Czego ty ode mnie oczekujesz? Nie wiem co mam zrobić – odparła bezradnie Johanna, czując jak uchodzi z niej całe powietrza a ręce zwisają obok tułowia. Zatrzęsła się odruchowo a gorąco ciepła nagle w nią uderzyło. Posłała Joshowi bezradne spojrzenie a później ten wzrok skierowała na Masona, zadając mu pytanie w myślach i oczekując, że ten odgadnie o co jej chodzi bez zdolności paranormalnych. Nie pomyliła się.
- To skomplikowane – odparł chłopak na to pytanie, które najwyraźniej odczytał z jej spojrzenia. I to całkiem bezbłędnie. - Potrafisz go zszyć, prawda? – spytał jeszcze, wstając i podchodząc do niej. Spoglądał jej w oczy niemal błagalnym spojrzeniem. Liczył na nią a Jo czuła, że nie może go zawieść. Tak jak i on nigdy jej nie zawiódł w żadnej kwestii. Johanna natychmiast skinęła głową i odruchowo pociągnęła nosem. Czuła się osłabiona przez niemal cały dzień, ale wystarczyło jej jedno spojrzenie – najpierw na Josha a potem na Masona, by wiedzieć, że sprawa jest na tyle poważna, że musi się wziąć w garść. I wystarczyło jej jedno spojrzenie, jedno błagalne spojrzenie tęczówek jej najlepszego przyjaciela, by faktycznie wzięła się do roboty, odsuwając na bok własny niezbyt stabilny stan.
Mason zamknął za sobą drzwi do własnego pokoju, starając się zrobić to w możliwie jak najcichszy sposób. Odetchnął z ulgą, zdając sobie sprawę, że już jest po wszystkim. Ten wieczór był bardzo napięty. Niemniej – bardzo sukcesywny. Udało im się uwolnić Lydię Martin, udało im się utrzymać przy życiu Corey'ego i udało im się... a właściwie Johannie udało się go pomyślnie zszyć. Jakąś chwilę wcześniej dziewczyna bez słowa zakończyła opatrywanie rannego i biorąc bluzę Masona, oznajmiła, że zaczeka w salonie, na co zarówno Mason i Josh równocześnie skinęli głowami. Oboje mieli jej sporo do powiedzenia i wiedzieli, że nie uda im się tego uniknąć. Nie tym razem. I chociaż Mason nie uważał, by był to znakomity pomysł to jednak widział po Joshu, że nie mają innego wyjścia.
Kiedy wszedł do niewielkiego salonu, w którym poza kanapą i fotelem mieścił się również telewizor, niski stolik i kominek, spostrzegł, że jego blond przyjaciółka leżały na kanapie z podkulonymi nogami z zamkniętymi oczyma. Oddychała spokojnie i równo. Mason sięgnął po zielony, przyjemnie puchaty koc wiszący na oparciu fotela i otulił nim Johannę. Po czym sam usiadł na kanapie przy nogach dziewczyny. Ciężko westchnął i wypuszczając powietrze oparł się o kanapę, zadzierając głowę i beznamiętnie spoglądając w sufit. To był naprawdę ciężki wieczór chyba dla wszystkich. Jego najlepsza przyjaciółka zakaszlała przez sen i tylko mocniej wtuliła się w poduszkę, przez co Mason poczuł potworne wyrzuty sumienia. Ona naprawdę kiepsko się czuła i mimo to przybyła, właściwie trochę wbrew swojej woli, im na pomoc. W dodatku całkowicie w ciemno, nie zadając żadnych pytań przez cały czas.
- Zostawię ją tutaj, okej? – Na dźwięk głosu Josha Masona aż podskoczył na swoim miejscu. Odruchowo jego ręka powędrowała w kierunku Jo, jakby w geście zasłonięcia jej. Dopiero po paru sekundach jego serce zwolniło, gdy zdał sobie sprawę, że to tylko Josh Diaz stoi pod łukiem łączącym salon i kuchnię. Był przekonany, że chłopak już wyszedł. – Nie uśmiecha mi się noszenie jej.
- Okej – odpowiedział ze wzruszeniem ramion Mason. W końcu to nie pierwszy raz kiedy Johanna zostawała u niego na noc. Państwo Hewitt przepadali za dziewczyną i nieraz śmiali się, że Jo jest ich „kolorową córką". Uwielbiali ją, bo prawda była taka, że ciężko było nie lubić blondynki. I Mason już wiedział jak zareaguje jego mama na wieść, że chłopcy ściągnęli chorą Jo w środku nocy tylko przez jakiś kaprys. Bo wytłumaczeniem im całej sytuacji raczej nie wchodziło w grę.
Chłopcy przez moment mierzyli się w ciszy spojrzeniami aż w końcu to Mason nie wytrzymał.
– Nie mogę uwierzyć, że ją tutaj ściągnąłeś...
- A miałem inne wyjście?
- Tak.
- Yhm. Jakie? To było bez sensu, wiesz? Ukrywanie czegoś, co już dawno powinno zostać powiedziane. I powinna wiedzieć też... - Josh urwał, widząc karcące spojrzenie Masona. Zaczerpnął głośno powietrza, ale ostatecznie poddał się i uniósł ręce w geście pojednania. Zdaniem Masona, nie do Josha należało rozmawianie o przypadłości McCalla. To kwestia Scotta czy kiedykolwiek Johanna powinna się o tym dowiedzieć. – W porządku. Cieszę się, że mamy to za sobą.
Josh skierował się w stronę drzwi z zamiarem odejścia, gdy nagle obydwóch dobiegł cichy głos wypowiadający imię DIaza. Mason spojrzał w bok i zorientował się, że Johanna nie śpi. Delikatnie pogładził jej bok, odpowiadając jej spojrzeniem. Dziewczyna z ciężkim westchnieniem, otulając się szczelnie kocem, podniosła się do pozycji siedzącej tuż obok niego, przybliżając się maksymalnie i opierając na chwilę policzek na jego ramieniu. Wreszcie uniosła nieco głowę i ponownie zwróciła się do Diaza.
- Musimy w końcu szczerze porozmawiać, okej? Nigdzie nie chodź. – Josh dość niechętnie, ale przystał na tę prośbę i opadł na kanapę obok Jo. Tak, że w ostatecznym rozrachunku całą trójką tłoczyli się na kanapie.
- Ale najpierw, błagam, Mason zrób mi gorącej herbaty albo gorącej czekolady – jęknęła Jo, zwracając się w stronę swojego przyjaciela ze słabym uśmiechem. Czarnoskóry parsknął śmiechem, ale natychmiast podniósł się z kanapy i niemal szybkim krokiem przemieścił się do kuchni.
Josh właściwie nie był przygotowany na tą rozmowę i wiedział też, że Johanna nie ma pojęcia czego powinna się spodziewać. A to w zasadzie tylko utrudniało sprawę, bo dziewczyna była całkowicie nieświadoma niczego i nie mogła się nawet przygotować psychicznie na to, co miało nadejść. Wziął głęboki oddech i zerknął na Jo. Chciał nawet rzucić komentarzem, że wygląda wyjątkowo okropnie, ale postanowił to sobie darować.
- Gdzie się tak przeziębiłaś? – zapytał z lekką drwiną Josh, spoglądając ze zgrozą na bladą twarz dziewczyny, podkrążone oczy i zaczerwieniony nos. Johanna pociągnęła odruchowo nosem i niedbale wzruszyła ramionami.
- Na cmentarzu.
- Widzę, że randka marzeń po prostu – mruknął ironicznie. Powiedział to złośliwie, bez żadnych aluzji, ale po jej minie mógł sądzić, że właściwie to chyba całkiem trafił z tą odpowiedzią.
- Zamknij się – mruknęła cicho i lekko zadrżała. Zaśmiał się na jej próbę odwarknięcia, ale mimo wszystko zgarnął poduszkę z sąsiadującego fotela i podłożył ją za plecy Johanny. – Muszę sobie nos wysmarkać – usłyszał tylko jeszcze w odpowiedzi zamiast zwykłego „dzięki Josh", którego oczekiwał.
Z zaciśniętymi w cienką linię ustami, Josh podał jej pudełko z chusteczkami higienicznymi, które dotychczas stało przed nimi na niskim stoliku. Jo pociągnęła nosem i wzrokiem wskazała mu swoje ręce ukryte w szczelnym kokonie wytworzonym z koca. Josh posłał jej sceptyczne spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
- Super, ale w tym już ci nie pomogę. Nie jestem Masonem.
- Josh...
- Zapomnij. Okryję cię potem jeszcze raz. – Pomachał jej pudełkiem tuż przed twarzą, na co ona ze szczerym niezadowoleniem jęknęła i wyswobodziła dłonie po to, by wziąć od niego chusteczkę i wytrzeć nią porządnie nos.
- Mam nadzieję, że cię piekło pochłonie – oznajmiła gniewnym tonem, który nijak jej wyszedł przez chorobę. Wtedy właśnie powrócił Mason z pełnymi rękoma. Czerwony kubek, z którego wciąż unosiła się para, najpierw postawił przed nią na stoliku, ostrzegając ją, że herbata jest naprawdę gorąca. Oprócz tego wręczył jej różową, plastikową miseczkę do rąk.
- Co to? – spytała ze zdziwieniem Johanna i zaciągnęła się zapachem wydobywającym się z miseczki. Momentalnie na jej bladej twarzy pojawił się lekki uśmiech.
- Rosół z kury.
- Ugotowałeś?
- Nie no... z torebki – powiedział z zakłopotaniem Mason, na co Johanna tylko się jeszcze szerzej uśmiechnęła i pokiwała głową ze zrozumieniem. Powoli zaczęła chlipać zupkę i Josh musiał przyznać, że dawno nie widział, by jej oczy tak radośnie błyszczały na jakikolwiek widok – a już na pewno nie na widok zwykłej zupki z torebki.
- Mason... Kocham cię, okej? – mruknęła dziewczyna chrapliwie, będąc gdzieś w połowie zawartości miseczki. – Jesteś moim ukochanym facetem.
- Okej, mam was szczerze dość – powiedział z rozbawieniem Josh, wywracając oczyma. Na co Mason tylko się zaśmiał a Johanna jak zwykle go zignorowała, chlipiąc dalej gorący rosół.
Nastała chwila ciszy, podczas której wzrok Josha zahaczył o kominek, żeby nie patrzeć na jedzącą blondynkę. Dostrzegł na nim zdjęcia rodzinne Hewittów – na pierwszym z nich mały Mason siedział na huśtawce a jego tata popychał oparcie huśtawki wprawiając ją w ruch, następne było ślubne zdjęcie jego rodziców, jego śliczna mama ubrana była w skromną acz pięknie odszytą ślubną sukienkę, szeptała coś swojemu świeżo upieczonemu mężowi do ucha, zasłaniając przy tym usta dłonią. Na kolejnym był już nieco starszy Mason dzierżący jakąś konkursową statuetkę aczkolwiek Josh nie widział dokładnie za co była owa nagroda. Dwa ostatnie zdjęcia były prawdopodobnie dołożone przez młodego Hewitta, bo na pierwszym z nich był on i Liam Dunbarn, ubrany w strój zawodnika lacrosse. Joshowi wydawało się, że to zdjęcie mogło być zrobione po pierwszym i zwycięskim meczu lacrosse w ich pierwszej klasie. Natomiast na ostatnim znajdowała się Johanna i Mason siedzący naprzeciw siebie i spoglądający na siebie nawzajem. W tej ostatniej fotografii było chyba najwięcej emocji do odczytania i ktoś, kto nie znał tej dwójki mógł całkiem mylnie odczytać pozycje obojga na tym zdjęciu. Diaz jednak doskonale wiedział, że zmarszczone brwi dziewczyny i to przenikliwe spojrzenie, które rzucała w kierunku Masona oraz nikły uśmieszek błąkający się po jej twarzy oznaczały, że Mason rzucił jakimś wymownym i rozbrajającym komentarzem. Może nieco nietrafionym i żenującym aczkolwiek wciąż potrafił rozbawić Jo. Josh uśmiechnął się wymownie pod nosem. Czasem dziwił się samemu sobie, że choć kłócił się z blondynką, nie lubił jej zbytnio to tak wiele o niej wiedział.
Dźwięk odkładanej miseczki na stolik sprawił, że Josh wyrwał się z zamyślenia i swoim spojrzeniem powrócił do Johanny.
- Opowiedz mi o wszystkim, Josh.
I Josh jej powiedział. O wszystkim co tylko dotyczyło jego osoby. Mówił i mówił a Mason wciskał tu i ówdzie swoje trzy grosze, uzupełniając o teorię czy praktycznie informacje. Opowiedział jej o tym jak stał się hybrydą, opowiedział jej o tym dlaczego się nią stał. Powiedział jej prawdę o tym, że tak naprawdę te parę tygodni wcześniej wcale nie był w Meksyku u swojego ojca tylko tak naprawdę nie żył i został wskrzeszony pod drzewem Nemeton. Przyznał się, że za każdym razem kiedy się wymykał albo znikał to tylko za sprawą jakiegoś cholernie ważnego zadania od Theo. Wyjaśnił jej czym są pozostali z jego stada, powiedział co nieco o Doktorach Strachu, ale tutaj jej wiedzę (i jego w zasadzie też) głównie uzupełnił Mason. Josh powiedział jej właściwie wszystko, co sam wiedział od Theo lub czego dowiedział się z innych źródeł o świecie nadprzyrodzonym. Powiedział jej również o Bestii z Gévaudan, o grożącym im wszystkim niebezpieczeństwie. Chyba po raz pierwszy w swoim życiu był z nią całkowicie szczery, może poza tym, że słowem nie wspomniał o McCallu i jego znajomych, ale jak już oboje z Masonem ustalili, ta historia nie należała do niego. I po raz pierwszy poczuł szczerą ulgę, że od początku do końca mógł komuś o tym wszystkim, co go w ostatnim czasie spotkało powiedzieć. A ona słyszała. Cierpliwie i uważnie przez cały czas go słuchała i ani razu nie dała mu odczuć, że jest totalnym świrem chociaż najprawdopodobniej to właśnie przewijało jej się przez myśl co jakiś czas. Definitywnie mógł odczytać to z jej miny. Ale ani na moment nie przerywał, bo skoro zdecydował się to z siebie wyrzucić to musiał to zrobić porządnie.
*
Gdy następnego dnia Corey zszedł do salonu wcześnie rano jego oczom ukazał się naprawdę niecodzienny widok. Johanna przykryta kocem po samą brodę i rozłożona na całej długości kanapy głowę miała ułożoną na kolanach Masona, którego jedna ręka zwisa z podłokietnika kanapy a droga ułożona była niedbale na plecach Jo, głowę miał odchyloną na oparciu kanapy. Z jego otwartej buzi wydobywało się ciche mruczenie i potok śliny, co bardzo rozbawiło Corey'ego. Natomiast na sąsiednim fotelu spał rozwalony Josh do połowy przykryty kocem. Jego jedna noga była przewieszona przez fotel i oparcie kanapy, skierowana w stronę Johanny. Corey musiał przyznać, że niezupełnie tego widoku się spodziewał aczkolwiek nie mógł nie powiedzieć, że poniekąd się cieszył. Jeszcze nie wiedział jak poważna rozmowa rozegrała się tutaj poprzedniej nocy, ale domyślał się, że jakaś na pewno musiała być skoro Johanna i Josh zostali u Masona. Poza tym, nawet Corey, nie wątpił w to, że dziewczyna miała mnóstwo pytań, na które oczekiwała odpowiedzi.
Spojrzenie Corey'ego zatrzymało się na Masonie i chłopak mimowolnie się uśmiechnął. Jedno wiedział na pewno. Miał dla kogo przetrwać. I dlatego już nigdy więcej nie wysłucha rozkazu Theo. Już nigdy więcej nie będzie narażał dla niego swojego życia, bo jedyna osoba, która była tego naprawdę warta spała właśnie w niewygodnej pozycji na nieco podniszczonej kanapie tylko dlatego, by jego najlepszej przyjaciółce było wygodnie. Ta osoba troszczyła się o wszystkich wokół i zawsze się nimi interesowała. Ta osoba martwiła się o innych, nie o siebie i stawiała przyjaciół na pierwszy miejscu. Ta sama osoba potrafiła odnaleźć nadzieję tam gdzie jej nie było, powiedzieć coś dobrego nawet jeśli inni nie dostrzegali już niczego pozytywnego. Tą osobą był Mason Hewitt. I to jego właśnie Corey kochał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top