Liar


Pamiętajcie o puszczeniu sobie muzyki na początku rozdziału.

Pod dom na podwórko podjechali jeźdźcy. Groźne miny z piórami we włosach i ozdobami na uszach. Zerknęłam na Nyang i jej matkę. Były w absolutnym przerażeniu. Zmierzyłam każdego z nich wzrokiem zatrzymując się na chłopaku w różowej szacie. Nie wyglądał jakby popierał to co się tam działo, ale nie protestował.
— A kogo my tu mamy? — Usłyszałam aksamitny męski głos, a po chwili naprzód wyjechał na brązowym ogierze cholernie przystojny mężczyzna. Ciemne włosy, zaplecione w warkocz, w których znajdowały się pióra, ozdobę w uchu, piękny kolczyk. I ta twarz. Idealne proporcje, jak na azjatę oczywiście, ciemne, głębokie tęczówki. Gwałtowny skurcz w podbrzuszu sprawił, że nie mogłam wydusić z siebie słowa. Mężczyzna zsiadł z wierzchowca i powolnym krokiem ruszył w moją stronę. To spowodowało natychmiastową reakcję. Stanęłam w pozycji obronnej. Włączył się mój instynkt wojownika i nie zamierzałam dać się tak po prostu pojmać co dopuszczałam, bo napastników było lekko ponad trzydziestu, na oko, a ja tylko jedna.
— Popatrzcie... kobieta, a jaka waleczna! — Zaśmiał się szyderczo mężczyzna. — Co chcesz udowodnić? Że dasz mi radę? Dobrze, spróbujmy.
Stanął w pozycji bojowej, cały czas się śmiejąc.
— Zetrę ci ten uśmiech z twarzy, kochanie. — Wykorzystując moment jego zaskoczenia, rzuciłam się na niego, od razu powalając na ziemię. Wbiłam mu kolano w gardło, a drugie znalazło się na jego brzuchu sprawiając, że zaczynał się dusić. Jego kompani zeskoczyli z koni i ruszyli w naszym kierunku wyciągając miecze. Mój przeciwnik podniósł rękę na znak, aby się nie wtrącali.
— Wygrałaś. — Wyharczał, a ja pełna satysfakcji zeszłam z niego. Zgubiła mnie jednak moja pewność siebie, ponieważ w jednej chwili otoczyli mnie, Nyang i jej matkę żołnierze z wyciągniętymi w naszą stronę ostrzami. W drugiej chwili, siedziałam związana długim sznurem z innymi kobietami z Goryeo. Co najdziwniejsze, oprawcy do pewnej chwili zupełnie nie zwracali uwagi na mój wygląd i niepospolite ubrania.
— Co ty masz na sobie? Nie jesteś stąd. — Zapytał jeden z żołnierzy.
— Brawo, Sherlocku. — Sarknęłam, ale widząc jego minę od razu się zreflektowałam. — Jestem przybyszem. Gościem Nyang i jej matki.
— Tym lepiej. Będziesz egzotycznym podarkiem dla cesarza. Nigdy nie miał takiej kobiety. — Mężczyzna oblizał wargi, jednocześnie ponownie uderzając moje plecy. — Schyl się!
— Wal się, fiucie! — Syknęłam w jego stronę, na co ponownie uniósł broń.
— Wystarczy! — Krzyknął chłopak w różowej szacie. — Nie bij ich! — Słysząc to, mój oprawca się roześmiał.
— Przestań mi wydawać rozkazy. — Uśmiechnął się szyderczo w jego stronę. Nim zdążył coś jeszcze dodać, obok pojawił się mężczyzna, z którym walczyłam.
— Co to za opóźnienie? Czemu nie ruszamy?
— Książątko Goryeo każe rozwiązać więźniów, bracie. — Parsknął lekceważąco żołnierz.
— Nie zapominaj kto tu dowodzi, książę. Tym razem ci daruję, ale pamiętaj, że moje Błękitne Wilki nie słyną z cierpliwości. Top Ja — Hae, jeśli coś będzie jeszcze nie tak... — zrobił pauzę patrząc na mnie — nie wahaj się zabić. — Dokończył z uśmiechem, który nie zwiastował nic dobrego. Jakiś zbrojny pociągnął gwałtownie nasz sznur, przez co zmuszone byłyśmy iść szybciej. Kątem ucha usłyszałam, co książę mówił do mężczyzny, który mu towarzyszył.
— Co się teraz stanie z tymi kobietami?
— Zostaną pewnie służącymi i nałożnicami w Yuanie.
Chciałabym powiedzieć, że się przesłyszałam. Ale nic na to nie wskazywało. Przyśpieszyłyśmy kroku i w milczeniu pokonywałyśmy drogę, która tylko co jakiś czas przerywana była przez pojedyńcze jęki bólu. W końcu Dang Ki — se łaskawie zarządził postój. Wszyscy przyjęli to z ulgą. Wojownicy po rozstawieniu namiotów zajęli się swoimi sprawami, a nas wsadzili do boksów za kratki. Siedziałam z Nyang, jej matką i czterema innymi kobietami, które tylko płakały.
— Delilah... co my teraz zrobimy? — Zapytała mnie dziewczynka, a ja wzruszyłam ramionami.
— Wiem mniej od ciebie, dziecko. Nie rozumiem co tu się w ogóle dzieje. — Nagła zmiana sytuacji doprowadzała mnie do szału. Z drugiej strony, dziwnie podekscytowana czekałam na rozwój wydarzeń. Nyang zmarszczyła nagle brwi. Widocznie też usłyszała kroki. Po chwili przy klatkach pojawił się chłopiec w różowej szacie. Książę. Mężczyzna, który mu towarzyszył zaczął otwierać cele.
— Co ty wyrabiasz? — Zapytałam księcia, on jednak położył palec na usta.
— Uciekajcie, jesteście wolne. — To mi wystarczyło. Wyrwałam do przodu nie oglądając się na innych. Miałam doskonałą kondycję więc sprint nie sprawiał mi problemu. Dobiegłam do lasu słysząc za sobą rżenie koni u okrzyki oprawców. Zerknęłam za siebie i dostrzegłam Nyang z matką, które usiłowały ominąć grad strzał. Skręciłam gwałtownie i zsunęłam się kawałek ze skarpy. Zobaczyłam jak kobiety, jedna po drugiej, upadały na ziemię. Dostrzegłam też Nyang i jej matkę, która dostała strzałą w plecy i runęła jak długa. Jej córka od razu przyskoczyła do niej.
— Mamo! Mamo, nie! — Nie zwróciła uwagi, że dokładnie za nią pojawił się Dang — Ki se. Mężczyzna parsknął szyderczo.
— Zostaw ją! — Krzyknęła przez łzy Nyang. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Wycelował w nią kuszę. Ja nie byłam w stanie wykonać ruchu. Nie chciałam być zestrzelona. Dang —Ki se położył palec na spuście i nacisnął go. Strzała nie trafiła jednak w dziecko, gdyż jej matka osłoniła ją swoim ciałem ponownie dostając w plecy.
— Mamo! — Wrzasnęła Nyang i ostatni raz patrząc wojownikowi w oczy stoczyła się wraz z matką w przepaść, przy okazji strącając i mnie. Skatulałyśmy się na sam dół na trawę. Podczołgałam się do mamy Nyang i obejrzałam jej rany. Zbyt głębokie, nie mogłam jej pomóc. Kobieta drżącymi rękami podała zapłakanej córce wisorek z pierścieniem. Odsunęłam się nieco, chciałam dać im prywatność.
— Znajdź swojego ojca... ma na imię Ki. Znajdź go dziecko... tylko on został ci na świecie. — Przerwała na chwilę i spojrzała na mnie. — I trzymajcie się razem, skoro ją lubisz. Żegnaj Nyang. Żegnaj Delilah. Bądźcie silne.
Wyszeptała ostatkiem sił i zamknęła oczy.

***

— Seung — Nyang, musisz się bardziej postarać. — Dziewczyna usiadła na ziemi zrezygnowana.
— Nyang, już wystarczy mi, że udajesz mężczyznę. Daruj jeszcze znoszenie swojej niefrasobliwości.
Momentami miałam jej dosyć. Byłyśmy w podobnym wieku, z tą różnicą, że ja przez ten czas się nie zestarzałam. Ani nawet o dzień. Natomiast Nyang była w pięknym wieku dwudziestu lat, więc byłyśmy prawie równolatkami. Ja byłam starsza. O dwa lata. Tak czy inaczej, przez całe te lata nauczyłam się mniej więcej zwyczai panujących w tamtych czasach. Oswoiłam się już nawet z myślą, że nie wrócę już do swojego świata, a Nyang poprosiła, żebym ją szkoliła. Trafiłyśmy na służbę do Wanga Go, króla Shenghaju. Nie ogarniałam za bardzo kim dokładnie  był i całą wiedzę pobierałam od Nang. Niewiele mi to dało, ale przynajmniej chroniło przed zbłaźnieniem. I tak jak ona edukowała mnie, tak ja uczyłam ją o swoim świecie.
— Nie wyjdzie mi to. Strzelanie że strzały dzielonej to jest jakiś żart.
— Dasz radę. Podnoś się i ćwiczymy od nowa. Nyang, dawaj, jestem głodna, a niedługo lecimy po tą sól.
Dziewczyna wstała i złapała łuk. Włożyła strzałę krótką w szynę, założyła i naciągnęła cięciwę.
— Pierwsza ręka jak mocna góra. Druga... jakbyś ciągnęła tygrysa za ogon. Czaisz?
Nyang zrobiła dokładnie to co kazałam, a po chwili jej strzała wbiła się centralnie w środek tarczy.
— Za. Je. Biś. Cie. Zajebiście. — Poklepałam ją po ramieniu. — Swoją drogą, jestem jebanym geniuszem. Gdyby nie ta góra i tygrys, to w życiu byś się nie nauczyła.
Dziewczyna spojrzała na mnie trochę niezrozumiale.
— Wiesz, w większości i tak nie rozumiem co do mnie mówisz. Ale odbiorę to jako pochwałę. Więc dziękuję.
— Nie ma za co. A teraz chodź, musimy trochę podilować solą. W sensie, ukraść i rozprowadzić. — Dodałam widząc jej zmieszanie.
— W porządku. I wiesz... — stuknęłam ją w ramię — brawo, Szakalu.

***

— Transport z solą będzie szedł od strony północnej. Musimy odciąć im drogę. Ja i wy zaatakujemy najpierw i ich otoczymy. Wykończy ich Jaguar. — Nyang spojrzała na mnie, a ja na potwierdzenie pokiwałam głową.
— Tak jest! — Odpowiedzieliśmy wszyscy naraz, ja i jej ludzie. Miałyśmy bowiem układ, na który Wang Go przystał. Ona i jej ludzie zachodzili wrogów bądź konwojentów i przeprowadzali atak osłabiający, czyli zabijali kogo się da. Ja, wszystko kończyłam. Wyłapywałam ich i podcinała gardła. Nyang niestety miała mniejszą odporność psychiczną i choć wiedziała o rozkazach, co jakiś czas darowała komuś życie. Ja, nie. Wang Go nazwał mnie swoim,, psem bojowym". I to była prawda. Ochraniałam go przed niebezpieczeństwem i zabijam z jego rozkazu, choć w większości nie wiedziałam nawet, kogo likwiduję. Z Nyang tak nie było. Ona skupiała się raczej na strategii, dlatego myślenie w większości przypadków zostawiałam jej.
— Zaraz się zjawią. Musimy zaczynać. — Wstałam i otrzepałam niewidzialny kurz z ubrania, które zresztą sama sobie sprawiłam. Były to skórzane spodnie, czarna bluzka przewiązywana w pasie że złotymi zdobieniami i buty, w których wykonaniu pomógł mi szewc. Również że skóry w typie kowbojek z cudownie stukającymi obcasami.
Wsiedliśmy na konie i ruszyliśmy do północnej bramy. Seung — Nyang i reszta stanęli w połowie drogi na placu między domami, a ja podjechałam do kolejnej, wyjazdowej bramy, gdzie miałam czekać. Zza pasa wyjęłam zdobiony sztylet, który był prezentem od pewnego urzędnika z Yuanu za to, że uratowałam mu kiedyś życie. Po chwili zobaczyłam powóz zaprzężony w dwa konie. Gwizdnęłam cicho, to byli nasi dostawcy. Po chwili usłyszałam odgłosy walki, krzyki i rżenie koni. Nyang zaatakowała. Jej ludzie sukcesywnie znosili worki z solą na plac, a woźnica i kilku innych przewoźników zaczęli uciekać dokładnie w moją stronę. Poczekałam, aż znajdą się wystarczająco blisko i zeskoczyłam z konia, rzucając się na nich. Zauważyłam, że byli to młodzi chłopcy, którzy chyba pierwszy raz przewozili cokolwiek przez Shanghaj. Po kolei wyłapywałam ich i podcinałam gardła. Robiłam to szybko, oszczędzając im zbytniego cierpienia. Przy ostatnim chłopaku na chwilę się zatrzymałam. Leżał na ziemi że złamaną nogą. Miał na oko szesnaście lat, a z oczu leciały mu łzy.
— Proszę...nie zabijaj mnie. — Wyszeptał kiedy dostrzegł, że stoję nad nim z zakrwawionym nożem. — To byli moi bracia, matka ma tylko mnie. Błagam, daruj mi życie. Będę twoim najwierniejszym sługą. — Złożył ręce jak do modlitwy i zaczął pocierać je o siebie. Miał jednak wyjątkowego pecha. Trafił na mnie, a ja nie brałam jeńców. Może gdyby zamiast mnie była tu Nyang, oszczędziłaby go.
— Wiesz... w normalnych okolicznościach może i bym Ci darowała. W końcu, kto zajmie się matką... ale... — klęknęła nad nim — widziałeś moją twarz. I dlatego przykro mi... musisz zginąć. — Uśmiechnęłam się i jednym szybkim ruchem poderżnęłam mu gardło.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top